Radykalny i antykapitalistyczny
czy
komunistyczny i rewolucyjny ?
Również we Francji, po wyborach prezydenckich i parlamentarnych, trwa dyskusja o potrzebie polityki jednolitofrontowej i partii, jaka ma sprostać temu zadaniu.
We Francji ścierają się ze sobą znane skądinąd z publikacji krajowych, w tłumaczeniu Zbigniewa Kowalewskiego, „pluralistyczne” stanowisko LCR i rewolucyjno-komunistyczne Lutte Ouvrière. Dzięki Z. Kowalewskiemu znamy tylko jedną opcję. Dobrze byłoby poznać i drugą.
Niniejszą publikacją chcielibyśmy zapoznać polskiego czytelnika z argumentacją obu nurtów Lutte Ouvrière (większości i mniejszości). Nie da się ukryć, że bliższe nam jest jednolitofrontowe, ofensywne, stanowisko mniejszości LO, z którą nie jesteśmy jednak w żaden sposób organizacyjny związani.
10 sierpnia 2002 r.
|
|
|
|
|
|
|
GSR |
|
|
Ze stanowiska większości Lutte Ouvrière („Président plébiscité, Chambre bleu horizon: la droite installée au pouvoir grâce à la gauche et à sa politique” w: „Lutte de classe”, nr 66/2002, s. 1-8)
(...) Wynik Arlette Laguiller, chociaż nieco wyższy, zasadniczo pozostaje na poziomie 1995 r. Potwierdza to tezę o utrzymaniu elektoratu, który ujawnił się również przy okazji wyborów regionalnych i municypalnych, które miały miejsce w międzyczasie, w innych warunkach. To ten elektorat pozwolił nam na wprowadzenie radnych do niektórych rad regionalnych oraz do kilku rad gminnych. Podczas wyborów do Parlamentu Europejskiego, mimo porozumienia z LCR, liczebność elektoratu utrzymała się, choć nie powiększyła.
Wynik Oliviera Besancenota, który był pierwszym kandydatem LCR w tego typu wyborach od 20 lat, jest zbliżony do tego, jaki osiągnęła Arlette Laguiller. Nie jest to zaskakujące: elektorat podzielający wizję polityczną LCR istnieje naprawdę – i nawet ujawnił się podczas wyborów regionalnych i municypalnych – mimo że LCR dłuższy czas wolała nie podejmować ryzyka niepowodzenia, pozbawiając swój elektorat możliwości zamanifestowania swych poglądów w wyborach prezydenckich.
Fakt, że trzej kandydaci zebrali razem ponad 10% głosów doprowadził wielu komentatorów na skrajnym skrzydle lewicy do wniosku, że gdyby tylko skrajna lewica potrafiła połączyć swe siły, a może i zjednoczyć się, mogłaby zaważyć na przebiegu zdarzeń. Pomińmy już fakt, skądinąd zasadniczy, że wyniki wyborów nie gwarantują jeszcze obecności na szczeblu kraju ani, tym bardziej, pojawienia się działaczy. A jeśli chce się oddziaływać na wydarzenia w sposób codzienny, ciągły, to liczą się właśnie działacze.
Ale nawet sama hipoteza, że gdyby LO i LCR przedstawiły wspólnego kandydata (lub kandydatkę), ich głosy zsumowałyby się, jest mocna dyskusyjna. A nawet gdyby tak było, powstaje kwestia wokół jakiej polityki ma się ogniskować nacisk wyborczy.
Bez wątpienia, dla wielu wyborców język, jakim posługują się Arlette Laguiller i Olivier Besancenot jest zbliżony. Niemniej nie na tyle, by nie potrafili dokonać wyboru. Nieważne czy wybór ten miał charakter całkowicie świadomy, co jest niewątpliwie prawdą tylko w odniesieniu do niewielkiej mniejszości, czy też został dokonany w oparciu o zasadnicze stanowiska i postawy kandydatów czy też w odniesieniu do kwestii stanowiących czuły punkt lub szczególny przedmiot troski wyborców. Wystarczy przytoczyć tylko jeden przykład, nasze odmienne stanowiska w II turze odnośnie sprawy głosowania na Chiraca nie były tak samo odbierane w środowiskach drobnomieszczańskich, stanowiących tradycyjną bazę wyborczą Partii Socjalistycznej i w środowisku robotniczym. A nawet w środowisku robotniczym odczucia były inne w przypadku robotników podlegających wpływom związków zawodowych, a inne w przypadku robotników niezrzeszonych.
W rzeczywistości, polityka ucieleśniona przez Arlette Laguiller różni się od tej, jaką ucieleśnia Olivier Besancenot. Różnica polityczna ujawniła się w sposób wyraźny pomiędzy obiema turami wyborów. LO odmówiła udziału w sankcjonowaniu kłamliwej kampanii wyborczej Partii Socjalistycznej. Wybór LCR polegał na tym, że aby nie odcinać się od środowisk, na które PS miała wpływ, zdecydowała się podporządkować tendencji obecnej w PS i wtopić się w nurt, który wzywał do głosowania na Chiraca.
W tych okolicznościach przyjęcie sojuszu, jaki proponowała nam LCR w wyborach parlamentarnych, zwłaszcza z jej sojusznikami, sprawiłoby, że nasza postawa wobec „plebiscytu” w sprawie Chiraca stałaby się niespójna.
Różnica w stanowiskach jest wiele mówiąca. Podporządkowując się Partii Komunistycznej i Partii Socjalistycznej, LCR nie tylko nawoływała (z pełną hipokryzją) do głosowania na Chiraca, ale też wzięła udział w kłamliwej kampanii PS. Dodanie do sloganu: „zagrodzić drogę Le Penowi przy urnach wyborczych” słów: „i na ulicach” nie poprawi sytuacji LCR. Podobnie jak zorganizowanie manifestacji w wieczór tryumfu Chiraca po to, by „umyć ręce”.
Jednak ta znacząca rozbieżność ujawnia inną – głębszą i bardziej fundamentalną. LO sytuuje się w perspektywie odtworzenia we Francji rewolucyjnej partii robotniczej z prawdziwego zdarzenia, nowej partii komunistycznej. LCR natomiast stawia sobie zadanie przegrupowania lewicy, jak to określa w 100% na lewo; na lewo od lewicy rządzącej, dziś zdyskredytowanej. Obie perspektywy nie tylko są różne, ale wykluczają się wzajemnie.
Nie ma mowy o tym, by LO odstąpiła od swojej perspektywy, której broni, perspektywy odrodzenia komunistycznej partii robotniczej we Francji, aby roztopić to zadanie w innej perspektywie, szerszej w swych ambicjach, ale całkiem odmiennej co do oczekiwanych efektów, i która nie mogłaby się skończyć – w przypadku powodzenia – niczym innym, jak tylko stworzeniem nowej Zjednoczonej Partii Socjalistycznej.
W istocie rzeczy, nasza fundamentalna rozbieżność mieści się w tym właśnie punkcie; rozbieżność nie tylko z LCR, ale z całym nurtem mającym swe korzenie w trockizmie, którego dzisiejszym ucieleśnieniem jest właśnie LCR. Dla odtworzenia partii rewolucyjnej trzeba być zdolnym iść pod prąd, nie ugiąć się pod naciskiem innych klas społecznych, bronić w każdej sytuacji polityki, jaka niezbędna jest klasie robotniczej, nawet jeśli znajdziemy się w izolacji – od kogo? – nawet jeśli w danej chwili jest to pogląd niepopularny. LCR, w swoim nastawieniu na szukanie łatwych dróg, skrótów, sojuszów, jest niezdolna do pozostania wierną swym ideałom i swej polityce „pod prąd”. To stwierdzenie nie jest prawieniem morałów, ale uprawianiem polityki. Albowiem właśnie środowisko zdolne zrozumieć i zaaprobować żonglerkę LCR nawołującej do głosowania na Chiraca bez mówienia tego wprost, jej wyrafinowany sposób wyrażania się, to środowisko nie jest tym samym, które potrzebuje polityki jasnej, prostej i prawdomównej w otaczającym nas zakłamaniu.
Nie było powodu, by podniecać się wynikami wyborów prezydenckich, szczególnie w sytuacji, gdy wybory parlamentarne tylko wylały kubeł zimnej wody na głowy zbytnich entuzjastów.
W czasie wyborów parlamentarnych zarówno LCR, jak i LO uzyskały wyniki znacząco słabsze niż podczas wyborów prezydenckich, a jeśli chodzi o LO, słabsze również od wyników poprzednich wyborów parlamentarnych. W warunkach powszechnego regresu lewicy, elektorat LO nie zmobilizował się w stopniu większym niż inne części składowe elektoratu lewicowego. Przy słabych rezultatach obu organizacji, LCR uzyskała nieco lepsze wyniki. Na razie obie organizacje są zbyt małe, a ich potencjał działania zbyt niski, aby mogły sobie dowolnie w obecnej sytuacji społecznej powetować generalną ewolucję elektoratu na prawo, zwłaszcza naznaczoną piętnem głębokiego zniechęcenia.
Oczywiście, wolelibyśmy, aby rezultaty wyborów prezydenckich, a zwłaszcza parlamentarnych, były lepsze. Nie z powodów wyborczych, ani nawet nie tylko dlatego, że dobry wynik oznaczałby lepsze przyjęcie polityki, którą przedstawiamy opinii publicznej. Jednak zauważalny postęp w wyborach prezydenckich, jego utrzymanie w wyborach parlamentarnych, sprawiłby, że nasza organizacja, nasze wybory i nasza działalność stałyby się bardziej wiarygodne. Dzięki temu mielibyśmy ułatwione zadanie skonstruowania rewolucyjnej partii komunistycznej, której brak odczuwamy. W realizacji tego zadania, udział w wyborach jest tylko jednym z elementów.
Wszystko to dowodzi, że przed nami jest jeszcze długa droga, aby zdobyć sympatię i działaczy, aby być widoczniejszymi w kraju, aby móc wywierać stały wpływ na znaczący odłam świata pracy – zarówno w zakładach pracy, jak i w dzielnicach robotniczych – po to, by powstały warunki powstania partii zdolnej do ciągłego wpływania na życie polityczne i reprezentowania interesów klasy robotniczej.
28 czerwca 2002 r.
Stanowisko tendencji mniejszościowej Lutte Ouvrière („Après son revers des législatives: une politique pour l’etrême gauche” w: „Lutte de classe”, 66/2002, s. 39-43)
(...) Bilans (powyborczy – przyp. EB) skrajnej lewicy, a w szczególności LO i LCR, dwóch najbardziej miarodajnych organizacji biorących udział w wyborach, ma dla nas odmiennie ważne znaczenie. Reakcje tak pierwszej, jak i drugiej partii tuż po 9 czerwca nie wydają się sprzyjać zrozumieniu przyczyn ani pierwotnego sukcesu (10% głosów oddanych na skrajną lewicę w I turze wyborów prezydenckich, rzecz niesłychana odkąd PCF przestała zasługiwać na miano skrajnej lewicy), ani następującej po nim porażki (gdyż spadek elektoratu z 3 mln do 700 tys. głosów w ciągu 7 tygodni trudno inaczej określić).
Nie wystarczy powoływać się na okoliczności obiektywne, tak jak to czyni LO. Jeszcze mniej satysfakcjonuje mniej lub bardziej dyskretnie uprawiany tryumfalizm w wykonaniu LCR, którego wyniki uzyskane 9 czerwca były mniej złe. (...)
Odłóżmy więc na bok łatwe wyjaśnienia i zwyczajowe, poręczne wymówki. Nie jest prawdą, jakoby między wyborami prezydenckimi a parlamentarnymi dokonało się w elektoracie przesunięcie na prawo. I nie jest udowodnione, że wyborcy Arlette Laguiller i Oliviera Besancenota z 21 kwietnia woleliby oddać „użyteczne” głosy na lewicę, tzn. głównie na PS w dniu 9 czerwca. Trudno to twierdzenie uzasadnić w świetle analizy liczb, kiedy porównuje się wyniki obu wyborów. (...)
Jakby nie podchodzić do sprawy, trzeba skonstatować, że ponad 2 mln wyborców, którzy uznali, że warto się pofatygować, by oddać głos na skrajną lewicę w dniu 21 kwietnia, zmienili zdanie 9 czerwca. Żeby wyrazić się dosadniej, ani LO ze swej strony, ani LCR ze swojej, ani obie razem nie potrafiły przedstawić wyborcy racji, dla których ten uznałby, że jego głos miałby jakiekolwiek znaczenie.
Trzeba przyznać, że coś pominęliśmy i że są luki, jeśli nie błędy, w naszej polityce. Chyba, że przyjmiemy koncepcję, według której zasługi za sukces przypisuje się prowadzonej polityce, zaś winą za niepowodzenia obarcza się „sytuację”.
Skrajna lewica z powodzeniem przeszła wybory prezydenckie. I to pomimo podziałów w jej łonie. Przeciwnie do tego, czego można się było obawiać w wyniku sekciarskiej odmowy LO (tzn. bez podania powodów politycznych, gdy LCR wyszła z propozycją uczynienia z Arlette Laguiller wspólnej kandydatki i zobowiązała się, że nie będzie wzywała do głosowania na kandydata lewicy w II turze), LCR nie zwróciła się z powrotem w kierunku swoich prawicowych demonów. Kampania Oliviera Besancenota w ogólnych zarysach nie odbiegała od kampanii Arlette Laguiller. Tak jak ona, kładł on nacisk na niepokoje i żądania świata pracy (co tym mocniej wybija błąd LO polegający na odrzuceniu wspólnej kandydatury). Aż do 21 kwietnia Olivier Besancenot trzymał linię i powtarzał, że nie rzuci hasła do głosowania na Jospina (co zresztą rzuca jeszcze jaskrawsze światło na oportunizm i brak kręgosłupa politycznego LCR: czy warto zapewniać, że nie odda się głosu na Jospina, by w końcu... apelować o głosowanie na Chiraca!). Rezultat tej kampanii był zresztą zachęcający: ci, którzy na początku rozważali możliwość głosowania na skrajną lewicę, gdy Arlette Laguiller wydawała się jedyną znaną kandydatką, spojrzeli łaskawym okiem na Oliviera Besancenota i w końcu podzielili swoje głosy między oboje.
Tymczasem ważne jest, że 3 mln wyborców głosowały na kandydatów skrajnej lewicy (w tym na Daniela Glucksteina z Parti des Travailleurs – Partii Pracujących). Ten fakt bił w oczy w I turze. Nawet szok spowodowany wyeliminowaniem Jospina przez Le Pena nie zdołał go zaćmić. A raczej nie zdołałby, gdyby obie organizacje, każda na swój sposób, nie zrobiły wszystkiego, by ów fakt wyprzeć z pamięci ludzi. LO poprzez prostą i jednoznaczną odmowę wzięcia pod uwagę wyników otrzymanych przez skrajną lewicę jako całość; LCR wzywając, po tygodniu wahań i sprzecznych enuncjacji, do głosowania na Chiraca.
Przystępując do kampanii na rzecz Chiraca wraz z całą lewicą pluralistyczną, którą jeszcze kilka dni temu bezlitośnie krytykowała, LCR zakpiła sobie z 3 mln wyborców, którzy świadomie oddali głos na skrajną lewicę (LO, LCR i PT) zapewniającą, że nie będzie czyniła rozróżnienia między pozostającymi na usługach burżuazji lewicą i prawicą (oczywiście, jakiś satyryk mógłby powiedzieć, że głosując na Chiraca, a nie na Jospina, jak w poprzednich wyborach, LCR dała praktyczny dowód, że właśnie nie czyniła żadnej różnicy między lewicą a prawicą...). Ustępując pod naciskiem nie pracowników czy młodzieży (w fabrykach, jak i w liceach chociaż ludzie byli podatni na propagandę wzywającą do postawienia tamy Le Penowi, bez wrogości wysłuchiwali również argumentów towarzyszy z LO), ale polityków lewicy (w tym z własnych szeregów), LCR pokazała wszystkim, w tym ludziom, którzy jej zaufali, że właśnie nie zasługuje na takie zaufanie, gdyż nie potrafi utrzymać zapowiedzianego kursu. Trudno na dłuższą metę ufać partii, która obraca się niczym chorągiewka na wietrze przy pierwszej zmianie wiatru i nie wierzy we własny program, który właśnie przedstawiła.
LO nie wyparła się swojego programu i ustalony kurs utrzymała. Niemała to zasługa i niebłahy powód do poczucia wyższości nad LCR. Ale LO, nie bardziej niż LCR, nie chciała wziąć pod uwagę wyników I tury wyborów prezydenckich i 3 mln wyborców, którzy głosowali na skrajną lewicę. Od chwili ogłoszenia wyników, jej główną troską było wyznaczanie linii demarkacyjnej między tymi, którzy głosowali na Oliviera Besancenota i tymi, którzy głosowali na Arlette Laguiller. Taki podział był, przede wszystkim, sprzeczny z wszelkimi obserwacjami, jakie można było poczynić w trakcie kampanii, sprzeczny z tym, co ukazywała ewolucja w sondażach poprzedzających wybory, sprzeczny nawet z doświadczeniami z wyborów municypalnych z roku ubiegłego. Wyrażała się w tym, przede wszystkim, wola pomniejszenia znaczenia głosu owych 3 mln wyborców. W sytuacji, gdy należało skonstatować przesunięcie opinii w kierunku skrajnej lewicy, spróbować oprzeć się na tym fakcie i przyciągnąć LCR do siebie, nasza organizacja poczuła się bardziej ugodzona w miłość własną faktem, że LCR odniosła taki sukces niż uradowana zbiorowym sukcesem skrajnej lewicy. Krótko mówiąc, zamknęła się w sobie nie próbując nawet wykorzystać tego sukcesu. A trudno jest uwierzyć w partię, która sama w siebie nie wierzy, ani w swoje możliwości, a przynajmniej reaguje na sukces, tak jakby weń nie wierzyła.
Po jakie licho wyborcy – poza najwierniejszymi, których skrajna lewica ma wciąż jeszcze niewielu, LO tak samo jak LCR, jak dowodzą tego ostatnie wybory – mieliby oddać głos na organizacje, które nie proponują niczego innego, jak podążanie za cudzą linią (a wiadomo jak wyszła na takiej gierce w ogonie PS partia komunistyczna), albo zamykają się w swojej skorupie? Podział może nie eliminował z gry, jednak fakt, że LO nie przedstawiło żadnej kontrpropozycji do propozycji sojuszu, propozycji niezbyt przekonującej zresztą, był wyraźnym symptomem braku werwy politycznej. Ostatecznie, w czasie wyborów prezydenckich podział nie uniemożliwił ogólnego sukcesu. Ale rezygnacja z postawy ofensywnej miała wykluczający sukces charakter. Nie sposób udowodnić, że postawa ofensywna, którą tu głosimy, zmieniłaby wyniki wyborów. Żeby to sprawdzić, należałoby spróbować. Jednak taka postawa zmieniłaby obraz skrajnej lewicy w oczach tych wszystkich, w tym pracujących i młodzieży, których rozczarowała.
Wybory minęły. Podobnie, jak inne zostaną zapewne szybko zapomnianym epizodem. Teraz na polu walki klasowej skrajna lewica i jej różnorodne części składowe muszą pokazać, ile są warte. Albowiem to właśnie na polu walki klasowej szczególnego znaczenia nabiera polityka ofensywna, a jej brak mógłby mieć skutki katastrofalne.
Pracownicy, którzy głosowali na nas 21 kwietnia nie dostrzegli żadnego powodu, by powtórzyć ten gest w dniu 9 czerwca. Ale to nie znaczy, że odtąd nas przeklinają i niczego już nigdy nie będą od nas oczekiwali. Jeżeli będziemy potrafili dać im na nowo nieco nadziei i jakieś argumenty za wiarą w nas oraz przedstawić im jakąś nową perspektywę, będą zapewne gotowi przychylić się do naszych propozycji. Pod warunkiem, że takie propozycje złożymy i takie perspektywy otworzymy.
LCR podobno tak czyni wzywając do stworzenia „nowej siły politycznej” o charakterze „radykalnym i antykapitalistycznym”. Jest to kierunek całkowicie zgodny z jej skrętem na prawo od czasu wyborów prezydenckich. Czym tak naprawdę może być dziś taka siła zbudowana w oparciu o taką bazę? Przeszłość może nam wiele na ten temat powiedzieć: któreś z rzędu przegrupowanie na lewo od lewicy, powiązane z tąże lewicą poprzez politykę i kierownictwo, bez żadnej polityki niezależnej i, w konsekwencji, nie bardziej przydatne pracownikom niż wszystkie dotychczasowe. Zwłaszcza, że lewica wchodzi teraz w okres przymusowej kuracji w opozycji. W jej szeregach liczni są tacy, którzy zapewne odkryją, że są „radykalni i antykapitalistyczni”, w tym jej przegrani przywódcy oraz całe zastępy młodych czy starych wyjadaczy, którzy będą chcieli kiedyś wysforować się na pierwszy plan. Nawet Jack Lang wspomina coś o wyjściu z PS na lewo, a to mówi samo za siebie! To niezbyt kosztowne, parę przemówień, kilka sztuczek na jakichś spotkaniach, w rozmowach czy innych tzw. stanach generalnych. To może przynieść duże korzyści: odnowiony wizerunek dla zmylenia ludzi, poparcie polityczne, moralne i materialne ze strony części działaczy skrajnej lewicy, którzy dali się złapać na ten lep i zmobilizować dla celów propagandy na rzecz swoich liderów przygotowujących sobie po cichu powrót w zacisze gabinetów, gdzie szybko zapomną o drobnym epizodzie wśród lewaków. Rocard i PSU wycieli już nam taki numer w 1968 r. Bliżej naszych czasów Juquin powtórzył ten numer z LCR, zapewne z mniejszym powodzeniem, ale to nie było już zasługą LCR. Trzeba, aby towarzysze wyciągnęli kiedyś wnioski ze swoich porażek. I zrozumieli, że takie słowa, jak radykalny czy antykapitalistyczny nie pomogą w odróżnieniu ziarna od plew, w zabezpieczeniu nas przed złymi wpływami i ludźmi. Przypomnijmy, że w 1971 r. sam Mitterand, były minister spraw wewnętrznych IV Republiki, były pierwszy glina Francji torturującej, mordującej i gilotynującej bojowników algierskich, również deklarował się jako „antykapitalista”. Dziesięć lat w opozycji zaczynało mu ciążyć, więc rzucił się w wir tworzenia właśnie „nowej siły politycznej”. Dało nam to... dzisiejszą PS.
Nie sądzimy, żeby tego właśnie chcieli towarzysze z LCR. Jednak jest to droga, którą otwiera ich apel, czy chcą tego, czy nie.
Najbliższe zadania skrajnej lewicy można nakreślić wychodząc od aktualnej sytuacji świata pracy i jego potrzeb. Nowy rząd, silny sukcesem prawicy, nie kryje woli kontynuowania i wzmacniania ofensywy przeciwko pracownikom najemnym prowadzonej uprzednio przez rząd lewicowy. Kontynuowanie zwolnień grupowych, zakwestionowanie wywalczonych płac i emerytur, wszelkiego rodzaju ataki na warunki pracy i życia w dzielnicach robotniczych stoją na porządku dnia, czy to pod pretekstem budowania wspólnej Europy, czy to pod groźbą trudności gospodarczych. Centrale związkowe zadowalają się nielicznymi, nieśmiałymi ostrzeżeniami w obliczu nadużyć, które mogłyby sprowokować niechciane reakcje. Błagają pracodawców i ministrów, by zechcieli z nimi negocjować. A to oznacza przyznanie, choć nie wprost, że nawet jeśli nie ustępują otwarcie, jak np. CFDT w kwestii emerytur, to są gotowe do wszelkich ustępstw, do „odpuszczenia” różnych spraw i do rezygnacji z walki kosztem pracowników. To oznacza również, że nie zamierzają zaczynać poważnej walki, że się w nią nie zaangażują inaczej, jak tylko pod przymusem, gdy nie będą już miały innego wyjścia. Jeszcze mniej bojowe są lewicowe partie polityczne, w tym PCF, której kierownictwo zajmuje się głównie wynajdywaniem wymówek dla swej katastrofalnej polityki podporządkowania się PS oraz argumentów za kontynuowaniem tej linii w takiej lub innej postaci.
Oczywiście, siły skrajnej lewicy są ograniczone. Jej szanse tuszowania odpływu członków czy zdrady lewicy lub związków – bardzo mizerne. Ale czemu służy skrajna lewica, jeśli zadowala się nadzieją, że ludzie, którzy nie chcą organizować kontrofensywy, zajmą się tym mimo wszystko, albo roni łzy nad taką postawą, nie próbując jej w żaden sposób zmienić?
LO wraz z LCR (nie mówiąc już nawet o PT, jeśli zdecyduje się ona kiedyś wyjść ze swego wspaniałego i jałowego izolacjonizmu), nie są już grupkami, o czym z taką satysfakcją lubili pisać przez długie lata ich wrogowie. Wieńcząca dzieło wiarygodność zdobyta w dniu 21 kwietnia przez Arlette Laguiller i Oliviera Besancenota, ważka ciężarem 3 mln głosów, oraz fakt wyprzedzenia Roberta Hue (nie mówiąc już o Chevènement czy Mamère) nie zostały zapewne całkowicie zatarte przez błędy i słabe wyniki, które przyszły później.
Świat pracy pilnie potrzebuje przejścia do kontrofensywy, jeśli nie chce zainkasować nowych ciosów, jeszcze mocniejszych niż poprzednie. Skrajna lewica może i powinna pomóc ją przygotować dzięki swej polityce i swym inicjatywom.
Wielu pracowników i działaczy robotniczych spodziewa się niejasno, jeśli nie ze strony partii lewicowych (najbardziej zdyskredytowanych), to przynajmniej ze strony wielkich central związkowych, że zorganizują one riposty w nadchodzących tygodniach i miesiącach, po wakacjach, w szczególności w kwestii emerytur, ale nie tylko. A te poczują się zapewne zobligowane do takiego gestu – tradycyjnej manifestacji, która nawet jeśli będzie udana, pozostanie bez ciągu dalszego. PCF może znów spróbować powtórzyć akcję Roberta Hue z poprzedniego powrotu z wakacji 1999 r. i zorganizować – podczas kolejnego festynu „L’Humanité” – jakąś manifestację. Ale nawet to nie jest pewne.
Tym, co jest pewne, to to, że skrajna lewica miałaby większą pewność takich akcji, gdyby podjęła inicjatywę zaproponowania takiej walki ruchowi robotniczemu, swoim organizacjom i swoim działaczom. Miałaby więcej pewności, że większe organizacje poczują się zobowiązane, by coś zrobić, nawet przy słabej zachęcie skrajnej lewicy. Pewność, że to coś miałoby szansę dziś i nie byłoby bez szans na jutro. Gdyby ludzie wiedzieli, że jest to nasza inicjatywa, nasza propozycja, by ją kontynuować miałaby inny ciężar gatunkowy niż wtedy, gdybyśmy czekali na cudzą inicjatywę i odpowiadali na cudze zaproszenie. Przypomnijmy sobie, jak po manifestacji 16 października 1999 r. R. Hue mógł pogrzebać wszelką nadzieję na ciąg dalszy. Wtedy to PCF miała inicjatywę od A do Z. W przekonaniu swoich działaczy, jak i ludzi pracy, którzy uczestniczyli w manifestacji, to do niego należała decyzja o kontynuowaniu lub nie protestu. A zachęcania i błagania LO i innych nic tu nie były w stanie zmienić.
LO lub LCR, każda ze swej strony, może wziąć inicjatywę w swoje ręce i zaproponować PCF, centralom związkowym i wszystkim organizacjom, które czują, że są po stronie pracowników (lub przynajmniej tak głoszą), aby przygotowały plan walki, która rozpocznie się jedną lub kilkoma manifestacjami po wakacjach. Któż by nie dostrzegł, że wspólnie, ich waga byłaby większa? Logika, powaga i zmysł odpowiedzialności nakazują, by połączyli oni swe siły dla realizacji tej inicjatywy albo żeby ta organizacja, która chce ją poważnie podjąć zaproponowała innym, by zrobiły to wspólnie.
Polityka ofensywna wyrażająca się we wspólnych inicjatywach tego typu i na tym polu mogłaby również przyczynić się do zebrania działaczy i pracowników w poszukiwaniu nowej organizacji, która reprezentowałaby i broniła interesów politycznych świata pracy. Pracownicy nie pokładają już nadziei w pokonanej lewicy. Ale z braku lepszego mogą wziąć się na lep tych wszystkich naprawiaczy lewicy, tych liderów PS czy PCF, czy Zielonych, którzy poparli odchodzący rząd, lewicę pluralistyczną i jej politykę, ale dziś nie zostali poddani wystarczającej krytyce, by uwiarygodnić swoje propozycje „nowej lewicy” czy innego „bieguna radykalizmu”. Z braku czegoś lepszego, tzn. jeśli nie okaże się, że istnieje jakaś alternatywa, jakiś inny biegun, ale tym razem wśród komunistów rewolucyjnych.
Oczywiście, LO i LCR, każda ze swej strony, usiłuje dziś skupić i zorganizować ludzi, których pozyskała w czasie kampanii wyborczej, i którzy pozostali przy niej mimo nędznego wyniku wyborów parlamentarnych. Ale ilu, odrzuconych polityką czy postawami jednej czy drugiej organizacji w trakcie owych 2 miesięcy, czeka wciąż na potwierdzenie, że nadzieja, z jaką szli głosować 21 kwietnia nie była płonna? W ich przypadku tylko ofensywna polityka ma jakieś szanse dać takie potwierdzenie. I ta organizacja, która będzie potrafiła pokazać, że ma taką politykę, będzie miała więcej szans, że ich do siebie przyciągnie. Ale gdyby obie prowadziły taką politykę, a jeszcze lepiej – wspólnie, wtedy otworzyłyby się wszelkie szanse dla przyszłości ruchu robotniczego.
27 czerwca 2002 r.
(tłumaczenie E.B.)