Jeszcze przed przyjazdem Papieża i bez jego pomocy, "Gazeta Wyborcza" (z 7.08 b.r.) próbuje uspokoić rozgrzaną atmosferę twierdząc, że "wizja Polski jako kraju protestów i bez przerwy demonstrujących obywateli jest mitem". Zdaniem "Gazety", to co się dzieje w Polsce to "agresja na pokaz". W Polsce bowiem "udział w akcjach protestacyjnych bierze mniejsza część społeczeństwa niż w krajach Europy Zachodniej i USA. W rzeczywistości Polacy siedzą cicho jak mysz pod miotłą". Tezy te, poparte autorytetem prof. Krystyny Skarżyńskiej, kierownika Pracowni Psychologii Politycznej w Instytucie Psychologii PAN, nikogo wszakże tak naprawdę nie przekonują, skoro nawet dziennikarz "Gazety Wyborczej" zauważa, że "po ostatnich wyborach z parlamentu znikło poza Platformą Obywatelską całe reformatorskie i prorynkowe centrum. Głosy niezadowolonych zbierały Samoobrona, Liga Polskich Rodzin, PSL, SLD". Pani profesor nie poddaje się jednak ogólnej panice, bowiem SLD nie łamie zasad rynku - "raczej próbuje obok reguł rynkowych wprowadzić elementy interwencjonizmu państwowego". To nie jest groźne.
Nie bezrobotni również przyczyniają się do powstania takiej atmosfery. Nie oni są groźni w czasach strukturalnego bezrobocia. Nie są oni nawet "potencjalnymi członkami wielkich grup protestu, choć oczywiście mogą być wykorzystywani przez organizatorów wystąpień". Bowiem, "żeby aktywnie protestować, trzeba być zakotwiczonym w jakiejś społeczności, mieć wsparcie ze strony jakiegoś środowiska. Tymczasem już sam status bezrobotnego oznacza, że dany człowiek nigdzie nie należy, jest osamotniony." Polscy bezrobotni - zdaniem pani profesor - "wykazują takie cechy mentalne, które znacznie zmniejszają prawdopodobieństwo, że zorganizują się i zdobędą na aktywne wystąpienie". A zatem, "to nie bezrobotni przyczyniają się do powstania takiej atmosfery, lecz środowiska, które sądzą, że grozi im utrata pracy, a zarazem są przekonane, że nie zdołają zaczepić się gdzie indziej. To są, przede wszystkim, pracownicy wielkich zakładów przemysłowych: stoczni, hut, kopalni itd. [to i dalsze podkreślenia - GSR]".
Dociekliwemu dziennikarzowi "GW", który obawia się robotników i wykazuje troskę o stabilność polityczną, pani profesor-ekspert wyjaśnia:
"Z punktu widzenia psychologii, żeby wystąpił masowy wybuch społeczny, potrzebne jest spełnienie trzech warunków. Po pierwsze, musi być jakaś duża grupa mająca poczucie, że dzieje się jej krzywda. Taką grupą są niewątpliwie w Polsce pracownicy wielkich przedsiębiorstw. Oni rzeczywiście mają poczucie, że spotyka ich niesprawiedliwość, bo kiedyś cieszyli się wysokim prestiżem, a teraz grozi im marginalizacja i pogorszenie poziomu życia.
Drugi warunek wybuchu: grupa mająca poczucie, że spotyka ją niesprawiedliwość, musi posiadać silną identyfikację zbiorową. I rzeczywiście, pracownicy wielkich przedsiębiorstw mają grupową tożsamość opartą na poczuciu wspólnej krzywdy. Tę tożsamość budują w opozycji do tych, których uznają za ciemiężycieli. (...)
I wreszcie trzeci warunek: poczucie skuteczności. Żeby wybuch nastąpił, jego potencjalni uczestnicy muszą uwierzyć, że coś w ten sposób wywalczą, a ich protest zostanie poparty przez inne grupy społeczne. Muszą mieć nadzieję zbudowaną nie tylko na poczuciu słuszności swoich żądań i oczekiwaniu wsparcia społecznego, ale także na własnej sile sprawczej i na kompetencji swoich przywódców."
Jak widać, nie posługując się teorią marksistowską, a zwyczajną "neutralną klasowo nauką" - psychologią polityczną, można dojść do podobnych wniosków (kiedy do tego zmusza strach o własny interes). Ciekawe, że do wniosków takich nijak nie mogą dojść nasi rodzimi lewacy, zafascynowani 68 rokiem, Herbertem Marcusem i jego teoryjkami o rewolucyjności wszystkiego, poza wielkoprzemysłową klasą robotniczą. Co i raz stawiają oni na studentów, inteligencję, lumpenproletariat czy obywateli zorganizowanych w ruchach społecznych. Dla tych hurrarewolucjonistów i radykalnych lewicowców obecne protesty robotnicze są bezsensowne i bezcelowe, a nawet reakcyjne, bowiem kierują się często tęsknotą za PRL-em.
W opinii pani profesor, ostatni warunek w Polsce nie jest spełniony, nie ma zatem społeczno-psychologicznego podłoża do masowego protestu. Jest jednak małe "ale": "spełnienie tego ostatniego warunku w dużej mierze zależy od władz. Jeśli rząd ugnie się i zacznie ustępować pod naciskiem robotników domagających się np. dotowania ich deficytowych przedsiębiorstw, to wówczas protesty okażą się skuteczne, a tym samym wzrośnie nadzieja, że kolejnym wystąpieniem można osiągnąć jeszcze więcej."
Ciekawe, że co poniektórzy "nasi" lewicowi radykałowie, znani wszystkim z imienia i nazwiska, również uważają, że nie wolno ustępować pod naciskiem robotników z wielkich zakładów pracy, domagających się dotowania ich deficytowych przedsiębiorstw kosztem podatnika.
Jak widać, podziały idą w poprzek nawet grup radykalnej lewicy.
Nie trudno im zgodzić się z panią profesor, że rząd "musi liczyć się z opinią publiczną". Oni również nie godzą się na bezsensowne wydatki, na marnotrawienie grosza publicznego - "przecież robotnicy z wielkich przedsiębiorstw nie są ani jedyną, ani nawet najliczniejszą grupą społeczną w Polsce". I tak oto lewak dogaduje się z liberałem i socjaldemokratą. Beneficjenci tego systemu szybko orientują się, co narusza ich interesy i bronią swego stanu posiadania. Pozorni oponenci z lewicy za cholerę nie odróżniają zaś spoza swoich radykalnych wizji nowego społeczeństwa rzeczywistych, klasowych podziałów. W konsekwencji stają po drugiej stronie barykady lub poza polem walki.
Skoro nie tylko beneficjenci tego systemu, których zresztą jest niemało, ale również "radykalna, antysystemowa lewica" w rzeczywistości przedkłada "nie zawsze lekkie i przyjemne życie w demokracji i kapitalizmie" nad "rewolucyjne mrzonki" i "złudzenia pamięci PRL-u", nie dziwota, że wciąż "mało prawdopodobny jest masowy wybuch społecznego niezadowolenia, który obaliłby system oparty na rynku i demokracji". A o to idzie w tej walce, podkreśla pani profesor. I stąd ta panika.
Czas zatem zakwestionować przydatność apologetycznych studiów nad teoriami Herberta Marcuse i tym podobnymi dociekaniami prowadzonymi na łamach lewicującego półrocznika "Lewą Nogą". Może lepiej byłoby zająć się leninowską teorią "słabego ogniwa"?! Czas złagodzić reklamę Konfederacji Pracy OPZZ i tym podobnych inicjatyw związkowych na Zachodzie. Trudno bowiem oczekiwać, że skonfederuje ona robotników z wielkich zakładów pracy (przytyk do "Robotnika Śląskiego", "Naprzodu" i trudów tłumacza, Zbigniewa Kowalewskiego).
Czas wreszcie skończyć z koncentracją lewicy wokół Stowarzyszenia ATTAC. Nie tędy droga, koledzy lewicowcy. W konfrontacji z rzeczywistością wasze poszukiwania i eksperymenty programowe pękają jak bańki mydlane.
Trwanie przy błędnych koncepcjach w momencie zaostrzających się walk klasowych, przy tak wątłych siłach lewicy to zdrada interesów robotniczych!
Czas wreszcie zaufać robotnikom i poświęcić siły ich sprawie!
GSR
18 sierpnia 2002 r.