Jeszcze przed wyborami samorządowymi, przy okazji przesilenia parlamentarnego i sporu o prywatyzację STOEN-u, przypomniane zostały przez media wyniki badań stosunku społeczeństwa do prywatyzacji. Okazało się, że 90% Polaków opowiada się przeciwko prywatyzacji, a zaledwie 2% jest za. Nie przypadkiem populistyczne ugrupowania w rodzaju Ligi Polskich Rodzin czy „Samoobrony RP” usiłowały budować oś sporu i sprzeciwu wobec polityki SLD, rządu i „reformatorskiego centrum” wokół prywatyzacji STOEN-u. Oba ugrupowania w wyborach samorządowych uzyskały znaczące rezultaty.
Tak wyraźne odrzucenie prywatyzacji nie może nie dotyczyć klasy robotniczej. Wyniki tych badań wskazują, że legła w gruzach lansowana przez współczesnych badaczy polskiej klasy robotniczej teza o dominacji i trwałości wśród robotników orientacji „umiarkowanie modernizacyjnej” i „ograniczonego przyzwolenia” na transformację ustrojową. Jeśli nawet taka orientacja utrzymywała się w latach 90., to obecnie uległa marginalizacji. Zniknęło przyzwolenie nie tylko na prywatyzację; na cenzurowanym znalazły się instytucje rynkowo-kapitalistyczne, które - jak się okazało - nie są skutecznym regulatorem gospodarki, skoro przeżywa ona tak gwałtowny kryzys. O recesji mówią dziś wszyscy, także w Stanach Zjednoczonych, gdzie z posadą musiał pożegnać się minister skarbu, który bagatelizował załamanie gospodarki amerykańskiej.
Latem rząd sięgnął do arsenału interwencjonizmu państwowego. Pokazało się światełko w tunelu, ale zgasło po wyborach samorządowych wraz z pogłębieniem się recesji w Europie i USA. Trudno w tej sytuacji mówić o legitymizacji polskiego kapitalizmu i kapitalizmu w ogóle. Zapewne, gdyby tego typu badania nagłośniono, okazałoby się, że większość Polaków nie tylko tęskni za „realnym socjalizmem”, ale również odrzuca kapitalizm nie tylko w liberalnym wydaniu. Wzór kapitalizmu szwedzkiego czy kontynentalnego załamał się na naszych oczach. Mrzonki o solidarystycznej Wspólnej Europie, zapewniającej wszystkim krajom zrzeszonym w Unii awans cywilizacyjny rozwiały się ujawniając z całą ostrością sprzeczności kapitalizmu.
Jeszcze niedawno 70% respondentów popierało wejście Polski do Unii Europejskiej. Obecnie około połowy skłania się do absencji w referendum. Okazuje się, że osiągnięcie 50-procentowej frekwencji, legitymizującej wyniki referendum, będzie nader trudne, jeśli tendencja się utrzyma. Coraz więcej ugrupowań dystansuje się, na razie werbalnie, od przystąpienia do Unii na warunkach dyktatu i nierównoprawności. Wizję solidarnej Europy lansuje już tylko propaganda, która tym samym coraz jaskrawiej mija się z rzeczywistością.
To, co wydawało się oczywiste, z dnia na dzień stanęło pod znakiem zapytania. Po wyborach zarówno Prawo i Sprawiedliwość, jak i PSL zaczęły wyraźnie dystansować się od euroentuzjastów spod znaku SLD, Platformy Obywatelskiej czy Unii Wolności. Szereg ugrupowań prawicy, widząc w braciach Kaczyńskich realną alternatywę wobec rządów SLD, skłania się do przyjęcia zmodyfikowanego stanowiska PiS nawet, gdyby w konsekwencji trzeba było odłożyć przystąpienie Polski do Unii na czas nieokreślony. W efekcie, systematycznie kurczą się zastępy zwolenników „unifikacji” polskiego społeczeństwa. Tymczasem, przewaga w mass-mediach różnych odcieni zwolenników unii z Unią jest przytłaczająca.
Ale nawet jeśli wejdziemy do „wspólnej Europy”, nastroje antyunijne będą rosły, co z trwogą odnotowują prawie wszyscy obserwatorzy życia politycznego, z obawą oczekując wyników referendum oraz wyborów parlamentarnych w 2005 r. Testem poprzedzającym te ostatnie będą zapewne wybory do Parlamentu Europejskiego w 2004 r., szczególnie znaczącym, gdyż nie obowiązuje w nich 5-procentowy próg wyborczy.
Dla wielu jest to główny i wystarczający powód, by przewartościować i przegrupować struktury partyjne. PiS, zaraz po sukcesie wyborczym Lecha Kaczyńskiego, zdecydowało się na zdystansowanie się od Platformy Obywatelskiej, która w wyborach samorządowych wypadła gorzej niż słabo (z wyjątkiem kilku miast, gdzie prezydentami zostali ludzie popierani przez PO). Według wszelkiego prawdopodobieństwa POPiS, a przede wszystkim PO nie dotrwa do następnych wyborów. Z proreformatorskiego centrum na scenie politycznej pozostanie tylko mocno osłabione SLD, które przesunie się jeszcze bardziej na prawo, opowiadając się jednoznacznie po stronie pracodawców i próbując zjednać sobie były i obecny elektorat Unii Wolności i Platformy Obywatelskiej. Zapewne przed następnym rozdaniem, do gry włączy się prezydent, który spróbuje raz jeszcze przegrupować tzw. proreformatorskie centrum.
W SLD zresztą narasta konflikt. Już teraz, za sprawą wiceminster pracy, Jolanty Banach, mówi się o sporze fundamentalnym - przy okazji debaty budżetowej i cięć w polityce społecznej. Zmiany na scenie politycznej obejmą zatem również lewą stronę. Na ile będą one jednak głębokie, zależy nie tylko od dotychczasowych decydentów i formacji parlamentarnej lewicy.
Podobnie jak podczas strajków w latach 1992-1993, co zauważył Jerzy Łazarz w artykule „Jaka jesteś klaso?” („SR” nr 17/1997) kontestowane są obecnie wszystkie elementy kapitalistycznej transformacji, z kursem na Unię Europejską włącznie. Podobnie jak wówczas, tak i dziś protesty nie odbywają się pod jednoznacznie antykapitalistycznymi hasłami politycznymi. I nic dziwnego - nie zmienił się na korzyść stan zorganizowania robotników. Nieufność robotników do istniejących partii przejawia się w rosnącej absencji wyborczej. Zaledwie ułamek promila robotników należy do partii politycznych. W swej ogromnej większości odrzucają oni jako obcy i wrogi „cały układ polityczny w Polsce, ze względu na [jego] kapitalistyczny bądź prokapitalistyczny charakter (...) Klasa robotnicza jest w istocie jedyną wielką grupą społeczną nie wiążącą swoich nadziei z żadną z obecnie istniejących partii” (J. Łazarz, jak wyżej).
Konsekwentna postawa, kontestująca wszystkie elementy kapitalistycznej transformacji łącznie z systemem politycznym i demokracja przedstawicielską, utrzymuje się wśród robotników w zasadzie od początku transformacji kapitalistycznej (od 1989 r.). Absencja polityczna robotników i odrzucenie przez nich demokracji przedstawicielskiej (parlamentaryzmu) nie świadczy jednak o ich całkowitym uśpieniu i przyzwoleniu na transformację kapitalistyczną, skoro w latach 1992-1993 uczestniczyli w sumie w 14 tysiącach strajków. Transformację uratowały wówczas przyspieszone wybory i brak antykapitalistycznej alternatywy. Wyciszenie protestów po sukcesie SdRP i SLD świadczy o ambiwalentnym stosunku robotników do zachodzących w Polsce przemian i o ograniczonym przyzwoleniu na społeczną gospodarkę rynkową („sprawiedliwościową” czy „przyjazną”, jak to ujmują badacze w rodzaju J. Gardawskiego).
Podkreślić jednak należy, że ambiwalentna postawa robotników wynikała wprost z załamania się „realnego socjalizmu” i, tym samym, z braku realnej alternatywy wobec liberalnej wersji kapitalizmu, na którą nigdy nie było przyzwolenia, a która wdrożona została dzięki szokowej terapii Balcerowicza.
Po dojściu do władzy SdRP, strajki zaczęły zanikać: w 1994 r. - 429, w 1995 - 42; w 1996 - 21. Jednocześnie, jak zauważył Zbigniew Partyka („Wiosenny pejzaż”, „SR” nr 17/1997): „Towarzyszyło temu zauważalne zmniejszenie poziomu uzwiązkowienia (choć nie we wszystkich związkach) i wzrost odwoływania się do niestrajkowych, awangardowych metod protestu - głodówki, pikiety, okupacje budynków.”
Strajki z lat 1992-1993 były bezpośrednią odpowiedzią na transformację kapitalistyczną z przełomu lat 80. i 90., kiedy to masowo likwidowano zakłady nie potrafiące dostosować się do wymogów gospodarki rynkowej. Efektem demontażu gospodarki było bezrobocie osiągające niemal 16% (2,9 mln osób).
Kontynuacja przez SdRP i SLD „planu Balcerowicza” i programu dostosowawczego zbiegła się z okresem względnej prosperity gospodarczej. To sprzyjało wyciszeniu protestów i napięć społecznych. Bezrobocie spadło do 1,8 mln w roku 1997.
Dojście do władzy, w 1997 r., AWS i Unii Wolności nie tylko przyspieszyło kolejną falę prywatyzacji i zakończenie procesu transformacji, ale również nałożyło się na dekoniunkturę gospodarczą i kryzys, któremu towarzyszyła kolejna fala bankructw firm i likwidacji zakładów pracy, porównywalna z tą z lat 80. i 90. Pod koniec rządów AWS rejestrowane bezrobocie objęło ponad 3,5 mln osób.
Wygranie przez SLD wyborów w okresie kryzysu nie odwróciło, tym razem, dotychczasowych trendów. W efekcie, latem 2002 r., dziesięć lat po pierwszej, wielkiej fali strajkowej w „wolnej Polsce” ponownie zakwestionowany został kierunek przemian. Tym razem nie ma alternatywy politycznej dla liberalnego kursu. Po 12 latach kapitalizm ukazał swoje prawdziwe oblicze. Obie formacje polityczne post-Solidarnościowa i post-PZPR-owska nie mają więcej kredytu zaufania. Stąd sukcesy ugrupowań populistycznych. Robotnicy zresztą nigdy nie udzielili owego zaufania w formie kartek do głosowania - w wyborach wzięło udział od kilku do kilkunastu procent robotników.
„Zwijanie się” gospodarki, prywatyzacja oraz zawiedzione nadzieje na ograniczenie negatywnych skutków przemian zaowocowały dalszym spadkiem poziomu uzwiązkowienia, które obecnie kształtuje się na poziomie 7-10%. W znacznym stopniu osłabia to pozycję związków zawodowych i owocuje dalszą ofensywą antypracowniczą, tym razem prowadzona pod auspicjami SLD.
Pierwsze znaczące protesty klasy robotniczej, latem bieżącego roku, były prowadzone ponad i obok związków zawodowych, przede wszystkim głównych central związkowych. Dopiero jesienią do protestów przyłączyły się główne centrale związkowe. Awangardowym formom protestu, które dominowały od drugiej połowy lat 90., coraz częściej towarzyszą akcje protestacyjne i strajkowe, typowe dla ruchu robotniczego (strajki ostrzegawcze i manifestacje). Ze względu na „zwijanie się” gospodarki rzadkością były strajki okupacyjne (groźba bankructwa i upadłości przedsiębiorstwa).
Zapowiedź strajku generalnego w kopalniach (92% górników uczestniczących 6 grudnia w referendum poparło tę formę protestu; w kopalniach przeznaczonych do likwidacji - 99%) świadczy o determinacji, mobilizacji i solidarności klasowej górników.
Należy zatem przypuszczać, że próba pozbycia się zbędnego balastu, jakim jest - w rozumieniu rządzących - górnictwo napotka na zdecydowany opór ze względu na koncentrację przemysłu wydobywczego węgla kamiennego w jednym regionie oraz żywe jeszcze doświadczenie poprzednich walk strajkowych i wcześniejszych etapów restrukturyzacji branży, a także na wzrost świadomości klasowej i samoorganizację. Ogłoszenie pogotowia strajkowego w Regionie Śląsko-Dąbrowskim przez NSZZ „Solidarność” to dowód poparcia i znaczenia branży dla całego regionu.
Podpisanie deklaracji rządowej w środę (11 grudnia) przez 9 central związkowych, a wstrzymanie się przed złożeniem takiego podpisu przez 4 oznacza, że ruch związkowy, po przejściowym zjednoczeniu, na nowo uległ staremu podziałowi na pro-SLD-owski (do którego niefortunnie dla siebie doszlusował „Sierpień ‘80”) i post-Solidarnościowy. Ponadto, podpisanie „porozumienia” marnuje potencjał sprzeciwu górników i na pewno nie spotka się z ich przychylnym odbiorem, odsuwa bowiem tylko na jakiś czas nieunikniona konfrontację.
W górnictwie, jak nigdzie indziej, unaocznia się sprzeczność między rozwojem regionu a dostosowaniem polskiej gospodarki do potrzeb Unii Europejskiej i wysokorozwiniętych krajów kapitalistycznych. Z punktu widzenia gospodarki globalnej, całe sektory polskiego przemysłu są zbędne, tymczasem, z punktu widzenia potrzeb regionu i kraju nie tylko brakuje mocy produkcyjnych, ale i rąk do pracy (potrzeba odbudowy regionu, usunięcia ekologicznych skutków rabunkowego wydobycia węgla przez wiele lat... to wszystko wymaga olbrzymich nakładów pracy, ale rozbija się o... brak kapitału. Ten brak udało się przeskoczyć po II wojnie światowej, ale dziś, kiedy panuje aksjomat rentowności okazuje się, że odbudowa powojenna musiała być cudem). Bezrobocie jest marnotrawstwem, likwidacja przemysłu pozbawia społeczeństwo podstaw istnienia, restrukturyzacja oznacza pozostawienie wszystkiego niewidzialnej ręce rynku, podczas, gdy konieczny byłby kompleksowy plan odbudowy polskiej gospodarki, dział po dziale, region po regionie.
Determinacja górników połączona z chwiejnym poparciem pro-SLD-owskich central związkowych (i nie tylko) wymusi zapewne na rządzie częściowe kompromisy, tj. zwolnienie, ale nie wstrzymanie procesów likwidacji branży. Indywidualna przedsiębiorczość, ani nawet doraźne propozycje zatrudniania górników do pracy przy budowie autostrad czy metra w Warszawie, nie rozwiąże problemu. Najprawdopodobniej doraźne rozwiązania i niepohamowane bezrobocie na Śląsku spowodują, że będzie się tam utrzymywało mniej lub bardziej przytłumione wrzenie, będzie rosła świadomość klasowa i sprzeciw, który związkom zawodowym trudno będzie przekształcić w sensowne i skuteczne formy walki.
13 grudnia 2002 r.