Ścieżki dojścia
O kompradorskim charakterze biurokracji, nomenklatury, czy, jak kto woli, „nowej klasy” pisaliśmy jeszcze w latach 80. Wraz z dojściem do władzy ekipy Gierka biurokracja coraz wyraźniej skłaniała się ku Zachodowi. Jej niesamodzielność względem Kremla w okresie stagnacji i pogłębiającego się kryzysu „realnego socjalizmu” ułatwiała proces przeorientowania się.
Ścieżką dojścia była tzw. pułapka zadłużeniowa, bogacenie się aparatu PZPR, zaciąganie długów i przejadanie ich. Prowadziło to, przy tzw. procencie składanym – jak wskazywał prof. Kozyr-Kowalski – do zastawienia znacznej części polskiej gospodarki i środków produkcji wraz z siłą roboczą. Tym samym, kapitał zachodni, kapitał finansowy, banki, stały się faktycznym współwłaścicielem polskiego przemysłu (przy niewypłacalności państwa). Częściowo świadomie, po części jednak niezauważalnie, bez zbędnego rozgłosu, Polska już za czasów Gierka znalazła się w orbicie wpływów i zależności od wysokorozwiniętych krajów kapitalistycznych. Z tej pułapki do dziś nie udało się wyrwać. Co więcej, kolejne ekipy rządzące zwiększały tylko zadłużenie i uzależnienie.
Ani Sierpień 1980 r., ani stan wojenny nie zmieniły logiki wydarzeń. Co prawda, w roku 1980 i 1981 wydawało się, że mobilizacja społeczna sprzyjać będzie rozwojowi kraju i zerwaniu wszelkich więzi krępujących polskie społeczeństwo, w tym również tych wyżej wymienionych. Wydawało się, że klasa robotnicza wykorzysta swoją hegemoniczną pozycję w wydarzeniach 1980-81, by zerwać okowy. Stało się jednak inaczej. Po wprowadzeniu stanu wojennego i oczywistym bankructwie „realnego socjalizmu” nadzieje te legły w gruzach.
Lata 80., lata stanu wojennego, przy całej jego zdawałoby się „betonowej” retoryce, to okres poszukiwań ścieżek wyjścia z impasu i dróg rozwoju poprzez reformowanie gospodarki w kierunku rynkowym.
Po rozbiciu komisji zakładowych, związków zawodowych, po złamaniu robotniczego oporu – a to był główny cel stanu wojennego – można było zająć się wreszcie „nieskrępowanym” reformowaniem i restrukturyzacją gospodarki narodowej zgodnie z najlepiej pojętym interesem biurokracji. Również w podziemnej „Solidarności” zaszły istotne zmiany. W zasadzie niemożliwe było zbieranie składek w zakładach pracy. Rozbicie struktur zakładowych sprzyjało „usamodzielnieniu się” opozycji demokratycznej i opozycji niepodległościowej. Obie formacje, jakkolwiek niejednolite, mogły bez przeszkód wyartykułować swoje credo bez odwoływania się do robotników, bez spoglądania na „doły”, unosząc natomiast wzrok i wyciągając błagalnie ręce ku „demokracjom zachodnim”.
Nawet struktury samorządów pracowniczych, w których udział robotników był ograniczony (zresztą samorządy w okresie stanu wojennego również uległy zasadniczym przeobrażeniom) do tzw. wtórnej klasy robotniczej, czyli kadry inżynieryjno-technicznej, miały o wiele szersze możliwości działania niż szeregowi robotnicy czy związkowcy. Przecież legalni działacze samorządów pracowniczych mogli koordynować swoje działania. Co prawda, nie można było tworzyć struktur ponadzakładowych, ale istniały nieformalne struktury nadrzędne. Działacze samorządowi mogli i uczestniczyli w szkoleniach i spotkaniach z kadrą naukową czy to w ramach Klubu Inteligencji Katolickiej, Akademii Nauk Społecznych KC PZPR, czy też stowarzyszeń naukowych i akademickich. Współpraca działaczy samorządowych (kuźni kadr) ze środowiskiem ekonomistów, socjologów i prawników (rezerwą kadrową) przybrała charakter organizacyjny. W tym samym okresie robotnicy nie mieli żadnych możliwości wyrażania swoich poglądów czy zrzeszania się, nie mieli możliwości artykułowania swoich interesów – w przeciwieństwie do okresu 1980-81.
Druga połowa lat 80. to debata nad kierunkiem reformy gospodarczej, w której bierze udział „cały kwiat nauk społecznych”. Pacyfikacja robotników i rozbicie ich związków zawodowych sprzyjało przewadze i artykulacji wyłącznie rozwiązań menedżerskich i samorządowo-rynkowych.
Robotnikom w tych dyskusjach zaproponowano jedynie współudział poprzez programy partycypacyjne. Biurokracja, kadry inżynieryjno-techniczne, menedżerowie, kierownicy i dyrektorzy mieli być podstawą i podmiotem reformy gospodarczej zarówno w wersji dominującej (reforma menedżerska), jak i uzupełniającej (reforma samorządowo-rynkowa, która miała wspomagać menedżerów). Zwolennicy tej drugiej wersji nie kwestionowali jednak wyższej efektywności gospodarki rynkowej, czytaj kapitalistycznej (chociaż wówczas mówiło się o socjalizmie rynkowym – wersja chińska), godzili się jedynie na partycypację robotników we władzy na szczeblu zakładu pracy.
Gdy w roku 1989 stało się jasne, co było widoczne przy Okrągłym Stole, że biurokracja i nomenklatura partyjna opowiada się za transformacją kapitalistyczną i reformą w wersji menedżerskiej, zwolennicy partycypacji i reformy samorządowo-rynkowej bez zastrzeżeń, a nawet z niewątpliwym entuzjazmem podjęli się jej realizacji (casus Leszka Bacerowicza i Marka Dąbrowskiego). W rezultacie nastąpiło, tym razem jednak nie na drodze ewolucyjnej, lecz wręcz rewolucyjnej („refolucja”), planowane jeszcze w okresie stanu wojennego tzw. uwłaszczenie elit, nomenklatury, biurokracji i opozycji biurokratycznej (tak nazywali opozycję demokratyczną, m.in. prof. Ludwik Hass i prof. Józef Balcerek). Robotnikom zaproponowano inną formę partycypacji – akcjonariat pracowniczy i symboliczne ścieżki awansu do podobno „wchodzącej” nowej klasy średniej. Miejsce klasy wyższej, dominującej było już zarezerwowane.
Istotne jest, że w latach 80. nie wykrystalizowała się i nie wyodrębniła organizacyjnie opozycja robotnicza, choć okres 1980-81 temu sprzyjał. Wprowadzenie stanu wojennego zapobiegło upodmiotowieniu się klasy robotniczej. Bankructwo „realnego socjalizmu”, niereformowalność systemu w przeciwną stronę niż późniejsza jego ewolucja, przesunięcie nastrojów społecznych na prawo, represje wobec robotników i działaczy robotniczych w okresie stanu wojennego oraz słabość organizacyjna tzw. niekoncesjonowanej lewicy przy ogromnej przewadze biurokracji, którą zmobilizował stan wojenny i orientacji prokapitalistycznej, dokonały reszty.
Po Okrągłym Stole przewaga orientacji prokapitalistycznej wśród porozumiewających się elit i w kształtującej się klasie politycznej była już wręcz druzgocąca. Pozostało tylko spacyfikowanie „motłochu”, który z ożywieniem i nadzieją oczekiwał zmian. „Plan Balcerowicza”, a w zasadzie zaserwowany Polsce typowy program dostosowawczy MFW i Banku Światowego, spełnił swe zadanie (nie bez pomocy połączonych elit dziennikarskich i „naukowych”). I mógł je spełnić tylko pod ochroną uczestniczących w nim państw kapitalistycznych, które gotowe były już wówczas odroczyć spłaty zadłużenia i wyasygnować odpowiednie kwoty, często w formie nowych pożyczek i na ściśle określonych warunkach, na rzecz osłony reformy, restrukturyzacji i transformacji kapitalistycznej sprzyjającej realizacji ich interesów (m.in. tylko dzięki temu możliwe było sfinansowanie zwolnień i osłon w górnictwie, co zapewniło względny spokój społeczny).
Szokiem dla „maluczkich” była 12-krotna podwyżka cen i przepadek oszczędności całego życia (przy braku waloryzacji oszczędności) oraz spadek realnego wynagrodzenia o 25% przy jednoczesnym, całkiem realnym i namacalnym, dwumilionowym bezrobociu, co było efektem „terapii szokowej” i Programu Stabilizacji Gospodarki „solidarnościowego” rządu „grubej kreski” (Tadeusza Mazowieckiego). Efekt był przytłaczający, a jednak robotnicy zdobyli się na opór. W 1990 r. mieliśmy w Polsce 250 strajków, w 1991- 305, w 1992 – 6.351, w 1993 – 7.443, w 1994 – 429. Opór malał wraz ze wzrostem koniunktury gospodarczej: w 1995 r. 42 strajki, w 1996 – 21.
Przy uwikłaniu biurokracji związkowej w proces transformacji i uwłaszczenia, partycypacji w prywatyzacji, przy zdradzie liderów robotniczych i słabości opozycji antykapitalistycznej efekt był i tak nadspodziewany. W 1993 r. zagrożona została transformacja ustrojowa, można było już zauważyć pierwsze oznaki paniki i odwrotu od „polskiej drogi do kapitalizmu”. Opinia publiczna zamarła w oczekiwaniu efektu domina, tym razem jednak z odwrotnym znakiem – od kapitalizmu. Transformację uratowały przyspieszone wybory i partycypacja działaczy związkowych spod znaku OPZZ (i tych spod znaku „Solidarności”) we władzy ustawodawczej oraz, co chyba najważniejsze, bezpośrednie rządy biurokracji spod znaku SdRP, która z biurokracji kompradorskiej, w przyspieszonym tempie, przekształcała się wraz z całą „wchodzącą klasą” w burżuazję kompradorską. To ta „wchodząca” i krystalizująca się klasa odpowiada wraz ze swoimi mocodawcami za utrzymanie, mimo zmiany rządów, kierunku przemian i za zapaść cywilizacyjną, która stałą się udziałem większości społeczeństwa. Interesy klasowe najdobitniej wyrażone zostały w ramach przyspieszonej, pierwotnej akumulacji kapitału (tzw. złodziejskie uwłaszczenie elit).
Dość wspomnieć, że w ciągu pierwszych lat transformacji gwałtownie i drastycznie zwiększyły się dysproporcje w podziale dochodów. Rozgrabiono dorobek pokoleń. Ponad połowa społeczeństwa została stłamszona niedostatkiem, „zdołowana” i ostatecznie zepchnięta na margines. Bezrobocie, to rejestrowane, osiągnęło 18%. Liczba „ludzi niepotrzebnych” w najbliższym czasie przekroczy 30%. W ciągu ostatnich 5 lat podwoiła się liczba osób, które żyły w rodzinach o dochodach poniżej minimum egzystencji, w skrajnym ubóstwie pozostaje 10%. Już teraz 40% bezrobotnych to ludzie w wieku 18-24 lat; większość z nich nigdy nie pracowała.
„Zwijanie się” gospodarki, proces dezindustrializacji, w wyniku którego mamy do czynienia z trwałym bezrobociem i trwałym niedorozwojem jest w zasadzie faktem. Gospodarka i przemysł przybierają charakter typowy dla kapitalizmu zależnego i peryferyjnego, w którym głównym beneficjentem, obok kapitału zagranicznego, zwłaszcza spekulacyjnego, stała się burżuazja kompradorska, gotowa służyć swoim mocodawcom w imię wspólnych interesów. Do tej orgii zachłanności i rozpychania się łokciami przyłączają się inne warstwy posiadające, które – wyciągnięte z rynsztoka historii – stroją się w piórka demokracji i praworządności urągając interesom kraju, klasy robotniczej i większości społeczeństwa.
2 stycznia 2003 r.