Międzynarodowa sytuacja gospodarcza
Obecny kryzys giełdowy
Kryzys giełdowy, który rozpoczął się w ubiegłym roku od krachu na rynku akcji
różnych sektorów tzw. nowej gospodarki, nie zatrzymał się wraz z ujściem
powietrza z balonu spekulacyjnego. Ciągnął się i rozszerzał na inne sektory
mniej lub bardziej związane z telefonią, łącznością, informatyką - a także na
dziedziny w ogóle z tym sektorem nie związane.
Akcje takich przedsiębiorstw jak Générale des eaux, przekształconej w Vivendi,
Alcatel i innych, które uchodziły za całkowicie pewne inwestycje, spadły o 20%,
50%, o ile w ogóle ich ceny nie spadły dziesięciokrotnie.
Prasa ekonomiczna pochyla się z lubością nad lękami przejawianymi przez
"ciułaczy" giełdowych. Ze wszystkich ofiar obecnego i, szczególnie, przyszłego
kryzysu, to nie tym "ciułaczom" najbardziej należy się współczucie. Ci ostatni
należą do klasy średniej, a straty, które jej członkowie opłakują, są stratami
wyłącznie z perspektywy tego, co mieli nadzieję zyskać na rozdętym balonie
spekulacyjnym. Co się tyczy pracowników najemnych, których przedsiębiorstwo
nakłoniło do zakupu akcji po cenach preferencyjnych, to mieli oni okazję
doświadczyć na własnej skórze czym jest tak naprawdę rzekoma zdobycz -
akcjonariat pracowniczy. Jednak groźba - która się właśnie spełnia - pod adresem
klas pracujących zawiera się w skutkach, jakie kryzys gospodarki spekulacyjnej
wywrze na gospodarce realnej.
Od początku ery niestabilności i stagnacji ekonomicznej, który miał miejsce
trzydzieści lat temu, systemem zachwiały różne inne ciosy mające swe źródło w
giełdzie. Jednak spadek kursów zanotowany podczas obecnego kryzysu jest
największy w całym tym długim okresie. Należy nawet cofnąć się do krachu z 1929
r., aby natknąć się na równie gwałtowny, masowy i głęboki spadek wartości
giełdowych.
Wskaźnik giełdy nowojorskiej (Dow Jones), który w połowie października 2000 r.
znajdował się na poziomie 10192 i który spadł, w połowie października 2001 r.,
do poziomu 9189, ustalił się - w połowie października 2002 r. - na poziomie
7533. Wskaźnik giełdy paryskiej (CAC 40) spadł z 6064 do 4338, a następnie do
2758. A więc, w ciągu dwóch lat, spadek o 26% w Nowym Jorku i o 55% w Paryżu. Co
do wskaźnika firm technologicznych (Nasdaq), praktycznie spadł on trzykrotnie -
w ciągu tych samych dwóch lat z 3316 do 1654, a następnie do 1163. A jeśli nawet
kilkukrotnie miały miejsce skokowe wzrosty, tylko szarlatani (a takich nie brak
wśród komentatorów gospodarczych) mogą twierdzić, że mamy do czynienia z nową
falą zwyżek na giełdzie.
"6700 miliardów dolarów rozwiało się w ciągu dwóch lat", głosił niedawno tytuł
jednego z dzienników giełdowych. Te dolary miały bez wątpienia charakter
bardziej fikcyjny niż rzeczywisty. Ale właśnie, żeby akumulować te fikcyjne
dolary na jednym końcu łańcucha finansowego, na drugim jego końcu -
produkcyjnym, zastopowano płace, zredukowano załogi przedsiębiorstw poprzez
zwolnienia grupowe, zwiększono intensywność pracy, upowszechniono niepewność
zatrudnienia i poddano świat pracy różnorodnym naciskom.
W ubiegłym roku postawiliśmy tezę, że kryzys giełdowy, będący wyrazem kryzysu
produkcyjnego, który już wybuchł w przemyśle - szczególnie w gałęziach, takich
jak komputery czy półprzewodniki, czy też przemysł lotniczy - mógł jednocześnie
stać się czynnikiem zaostrzającym ten kryzys. Nie ma potrzeby odwoływać tej
tezy, która wskazała na ograniczony charakter fazy ekspansji gospodarki
amerykańskiej w latach dziewięćdziesiątych.
Nie będziemy też wracać do głupot, jakie zostały powiedziane przy okazji
wychwalania możliwości "nowej gospodarki" (por. teksty kongresu z 2001 r.).
Tym bardziej, że o ile nie dalej jak trzy lub cztery lata temu, trudno było
zliczyć dytyramby na temat "rewolucji technologicznej", z której miałaby się
wywodzić owa "nowa gospodarka", na temat jej wpływu na produktywność i na temat
nowej dynamiki, jaką nada ona gospodarce kapitalistycznej, o tyle dziś trudno
jest zliczyć dzieła podejmujące się obalenia tego mitu. Albowiem ekonomiści
burżuazyjni potrafią przewidywać wyłącznie przeszłość - choć nawet wtedy nie
potrafią jej prawidłowo objaśnić.
Jednak od ubiegłego roku nie nastąpiła poprawa koniunktury w Stanach
Zjednoczonych, a Europa wyrównała do nich hamując tempo produkcji. Co do
Japonii, to znajduje się ona w fazie depresji od wielu już lat. Podobnie, obroty
w handlu międzynarodowym, które nie przestały wzrastać w ciągu ostatnich
dwudziestu lat, nawet w okresach recesji, w roku 2001 zaczęły spadać i trwa to
do dziś. Światowa Organizacja Handlu (WTO), w pierwszym półroczu 2002 r.,
stwierdza 4-procentowy regres w eksporcie towarów. Nagle, rządy narodowe, jak i
instytucje międzynarodowe są zmuszone zrewidować w dół swoje prognozy,
podsycając uczone polemiki na temat głębi tego spadku. Nigdy nie było tyle firm
zajmujących się prognozami gospodarczymi, co dziś. Jednak zastąpienie
kryształowej kuli komputerem nie czyni pracy jasnowidza bardziej naukową.
Gospodarka kapitalistyczna jest, z natury swojej, nieprzewidywalna i fakt, że
kilku ekonomistów burżuazyjnych pretenduje do posługiwania się matematyczną
teorią "chaosu" w celu osiągnięcia umiejętności przewidywania, nie czyni ich
komentarzy bardziej naukowymi, czy przedmiot ich studiów mniej ...
"chaotycznym".
Nowa burza nad giełdą obnażyła kruchość przedsiębiorstw zaciągających ogromne
długi pod zastaw zysków, które jednoznacznie okazują się iluzorycznymi.
Wyjaśniając znaczący poziom zadłużenia przedsiębiorstw, zarzuca się tym ostatnim
grzech "przeinwestowania". Jednak to przeinwestowanie dotyczy zaledwie małej
części właściwych inwestycji produkcyjnych. Wysokie zyski osiągane w latach
osiemdziesiątych w wielkich przedsiębiorstwach zostały przeznaczone na ich
wykupywanie się między sobą w ramach operacji fuzji-pozyskiwania, których liczba
gwałtownie wzrosła lub - obie sprawy są ze sobą związane - na wyrywanie sobie
części rynków czy licencji na ich eksploatowanie, zapewniające im pozycję
monopolistyczną czy semi-monopolistyczną na danym rynku narodowym.
Koncerny telefoniczne, ogólnie rzecz biorąc - a France Télécom w szczególności -
stanowią doskonałą ilustrację tej kwestii. Chociaż France Télécom jest jeszcze
dziś uważana za przedsiębiorstwo bardzo rentowne, zadłużyła się w celu
zakupienia firm mniej więcej na całym świecie, by zapewnić sobie wejście na ich
rynki narodowe. Dziś wskazuje się jako winnych zadłużenia France Télécom i jej
podobnych te kraje, które drogo sprzedały licencje eksploatacji jeszcze nie
istniejącego rynku, rynku systemu UMTS. Lecz kraje te tylko wpakowały się w
euforię giełdową licząc na swoją dolę z hipotetycznego układu. Wysoki poziom ich
wymagań tylko uprawdopodobnił euforię, a następnie zaostrzył katastrofę, nie
będąc jednak odpowiedzialnym ani za jedno, ani za drugie.
Co do katastrofy, jaka dosięgła imperium firmy Vivendi, jeszcze trudniej jest
powoływać się na licencję eksploatacyjną. Spekulując przyszłymi zyskami sektora
audio-wizualnego, mediów itp., firma ta nie tylko grała - i przegrała - zyskami
pochodzącymi ze swego quasi-monopolu dostarczyciela wody, ale także pieniędzmi
pożyczonymi z banków, aż znalazła się na progu bankructwa.
Kryzysowi giełdowemu towarzyszyła i nagłaśniała go pewna liczba znanych
powszechnie skandali: Enron, WorldCom czy Tyco w Stanach Zjednoczonych i kilka
innych we Francji. Alan Greenspan, przewodniczący Rezerwy Federalnej
(amerykańskiego banku centralnego), głosząc, po skandalu Enronu, że "gospodarka
zależy w zasadniczym stopniu od zaufania", zaczął gromić "zachłanność"
niektórych szefów przedsiębiorstw oraz "... fałszerstwa i defraudacje", które
"niszczą kapitalizm i wolny rynek". Jakby ten kryzys dawał się sprowadzić do
kryzysu moralności dotyczącego garstki nieuświadomionych i nieodpowiedzialnych
kapitalistów! Jakby od swego początku kapitalizmowi nie towarzyszyły spekulacja
i oszustwa, począwszy od Kompanii Indyjskiej w XVIII wieku czy od systemu Lawa
we Francji, poprzez całą masę skandali towarzyszących rozwojowi towarzystw
kolejowych w Anglii czy we Francji w XIX wieku, czy budowie kanałów Panamskiego
i Sueskiego, aż do szaleńczej pogoni za łatwym zyskiem, który poprzedzał kryzys
1929 r. Historia kapitalizmu powtarza to samo przedstawienie, za każdym razem
jednak jego zasięg jest większy.
W ubiegłym roku podnosiliśmy kwestię, że "nawet w dobie nowej gospodarki,
akumulacja kapitału nadal przybiera formę zasadniczo finansową, podsycając
przerost sfery finansowej". A jeśli z punktu widzenia kapitalisty nie ma
większego znaczenia skąd bierze się jego zysk, z punktu widzenia całości
gospodarki i jej funkcjonowania, konsekwencje nie są identyczne. "Kapitał
finansowy pasożytuje bezpośrednio lub za pośrednictwem państwa i długu
publicznego na kapitale przemysłowym, <<jedynym sposobie istnienia kapitału, w
którym jego funkcja nie polega wyłącznie na zawłaszczaniu, ale także na
tworzeniu wartości dodatkowej, inaczej mówiąc dodanej>> (Marks), tworząc warstwę
czysto pasożytniczą rentierów, <<klasę wierzycieli państwa>> (Marks).
Nieprzerwane od lat siedemdziesiątych rozdymanie sfery finansowej, skutek
marazmu gospodarki kapitalistycznej, stało się głównym czynnikiem zaostrzenia
się procesu. Nie tylko żywi się zaostrzeniem wyzysku klasy robotniczej, ale
przyczynia się do dławienia rozwoju ekonomicznego". Rynki finansowe żądają
rentowności na krótką metę. Wywierają presję nie tylko w kierunku redukowania
wydatków na płace, ale także na hamowanie inwestycji długoterminowych i
projektów przemysłowych, które wymagałyby zamrożenia kapitału na dłuższy czas,
zanim wreszcie zaczęłyby przynosić zysk.
Prawdę mówiąc, prywatni kapitaliści zawsze gonili za zyskiem krótkoterminowym.
Od początku istnienia kapitalizmu państwo wzięło na siebie ciężar inwestycji
długoterminowych. Ta rola państwa w dziedzinie inwestycji długoterminowych
przybierała różnorakie postaci zależnie od kraju i od kontekstu historycznego:
bezpośrednie inwestycje, subwencje, zamówienia rządowe gwarantujące stabilny i
trwały rynek, nie zapominając o roli wydatków zbrojeniowych i badań w sektorze
militarnym.
W wielu krajach Europy, wśród których znajduje się i Francja, to właśnie
państwo, a dokładniej mówiąc sektor publiczny państwa wziął na siebie ciężar
inwestycji długoterminowych. To dlatego aktualny wyścig prywatyzacyjny, tzn.
rozczłonkowanie przedsiębiorstw państwowych, pociąga za sobą fakt, że
niewystarczalność inwestycji sektora prywatnego przestaje być kompensowana.
Zakres interwencji państwa na korzyść kapitału prywatnego, nigdy nie przestał
się rozszerzać, nawet w ciągu ostatnich dziesięcioleci tryumfującego
"liberalizmu". Jednak zauważyć można tendencję do zmiany form owej interwencji.
Państwo sprzedaje prywatnym właścicielom publiczne przedsiębiorstwa, a następnie
przelewa, pod różnymi pretekstami, w ten sposób uzyskane pieniądze do kieszeni
kapitału prywatnego.
Niezależnie od tego, czy państwo wspiera się na silnym sektorze
znacjonalizowanym, czy też, przeciwnie, prywatyzuje go, w obu przypadkach jego
interwencja ma na celu interes kapitału prywatnego. Jednak na poziomie
funkcjonowania gospodarki skutki nie są identyczne. Przedsiębiorstwa państwowe w
jakimś stopniu unikały pogoni za krótkoterminowym zyskiem, aby lepiej służyć
nieco ogólniejszym interesom burżuazji. Przyczyniały się do utrzymania produkcji
choćby podejmując inwestycje, które nie rokowały nadziei na zysk
krótkoterminowy.
Rozczłonkowanie sektora państwowego nie oznacza, w tych warunkach, zmniejszenia
etatyzmu, tylko bezpośrednie odstąpienie sum pochodzących z podatków na rzecz
zaspokojenia interesów prywatnych. To również narastające wycofywanie się
państwa z roli - w jakimś zakresie - regulatora, jaką odgrywa w ogólnym
interesie burżuazji, w obliczu anarchii rządzącej gospodarką kapitalistyczną.
Teraz nie nacjonalizuje się przedsiębiorstw, tylko bardziej bezpośrednio wydaje
się kasę państwa w ręce prywatne.
Należy podkreślić rolę samego państwa w rozwoju mastodontów "nowej gospodarki",
które zresztą opierają się kryzysowi sektora i zbierają śmietankę.
Począwszy od komputerów do Internetu, poprzez mikroprocesory czy półprzewodniki,
najwyższe technologie rodziły się z badań publicznych i, zanim zostały
przekazane do sektora prywatnego, rozwijały się bardzo często dzięki kontraktom
wojskowym. Bez różnorakiego wkładu sektora publicznego, koncern Microsoft nie
cieszyłby się takim gwałtownym rozkwitem, a Bill Gates nie dysponowałby
największą prywatną fortuną na świecie.
Owe koncerny mają zresztą tendencję do traktowania publicznej kasy jako
rezerwowej skarbonki, z której można korzystać w przypadku trudności. Tak więc,
wielkie i obciążone długami przedsiębiorstwa telekomunikacyjne domagają się
europejskiego planu ratunkowego uważając zapewne, że fundusze europejskie są
przeznaczone na pomoc dla nich w wychodzeniu z sytuacji, w jaką wpędziły je ich
własne działania spekulacyjne.
Pomimo katastrofy, jaką pociąga za sobą w gospodarce, spekulacja kwitnie. Nadal
gra się przedsiębiorstwami, które wydają się sprawne i o których można myśleć,
słusznie lub nie, że przez jakiś czas jeszcze będą przynosiły jakieś zyski.
W istocie, chodzi tu o ten sam mechanizm, który polegał na oczarowaniu "nową
gospodarką", telefonią i telekomunikacją ze wszystkimi znanymi tego skutkami.
Znamienne, na przykład, jest to, że mała firma Ryanair stała się niedawno, z
punktu widzenia kapitalizacji giełdowej, numerem jeden europejskich firm
lotniczych. Jej wartość kapitałowa na giełdzie (4 miliardy euro) przewyższa
wartość Lufthansy (3,5 miliarda) oraz, tym bardziej, British Airways czy Air
France, co jest po prostu absurdem zważywszy na wartość odpowiednich flot
powietrznych owych firm.
Europa i jej rozszerzenie - stosunki między wielkimi mocarstwami
Rozszerzenie Unii Europejskiej z 15 do 25 krajów dokonuje się w momencie spadku
tempa wzrostu gospodarczego.
Oczywistym jest, że to nie żaden "ideał europejski" popycha mocarstwa dominujące
na kontynencie (Niemcy, Francja, Wielka Brytania, w mniejszym stopniu Włochy) do
włączenia do Unii owego pstrokatego zbioru dziesięciu państw, na który składają
się cztery byłe demokracje ludowe (Polska, Republika Czeska, Słowacja i Węgry),
jedno byłe państwo członkowskie Federacji Jugosłowiańskiej (Słowenia), trzy byłe
republiki ZSRR (Estonia, Łotwa, Litwa), a także Cypr i Malta (inne pozostają
ciągle na liście oczekujących). Ani też stwierdzenie, oczywiste dla każdego
ucznia, że Europa nie kończy się na obecnej granicy Unii. Faktycznie, owe
dziesięć państw już dziś znajduje się w sferze wpływów europejskich mocarstw
imperialistycznych. Wpuszczenie ich do strefy chronionej cłami oznacza dla
wielkiego kapitału europejskiego wzmocnienie kontroli w obliczu konkurencji
zewnętrznej.
Poza dyskusjami o miejscu tych krajów w różnorodnych instytucjach europejskich,
owa integracja nie oznacza równości, ale podporządkowanie. Kraje, w których
średni dochód na głowę nie przekracza 40% dochodu osiąganego w "piętnastce",
niezależnie od olbrzymich różnic między nimi, nie mają wyboru. Jeśli chodzi o
małe kraje, kraje nieznaczące, nie mogą one, oczywiście, zamknąć się, pod groźbą
uduszenia, w swych narodowych granicach.
Oczywiście, rewolucjoniści nie mogą przyjmować innej postawy, jak tylko za
rozszerzeniem, nawet na podstawach kapitalistycznych, nie przestając jednak
głosić, że - na tych podstawach - nie ma zbawienia dla europejskich narodów
nie-imperialistycznych. Mamy do czynienia tylko z kontynuacją, pod innymi
postaciami prawnymi, kontroli nad ich gospodarkami sprawowanej przez
imperialistyczne koncerny. Tym bardziej, integracja nie obiecuje masom
pracowniczym w tych krajach ochrony.
Proces integracji europejskiej rozpoczęty przed dziesięciu laty wyraża się,
zasadniczo, mechanicznym przepisaniem prawie 80.000 stron norm i dyrektyw, które
są wynikiem pięćdziesięciu lat targów między krajami założycielskimi Unii.
Ani integracja, ani owe dyrektywy nie ochronią tych krajów przed brutalnymi
konsekwencjami ich otwarcia się na wielki kapitał międzynarodowy, otwarcia,
które nie zaczyna się zresztą dopiero wraz z ich przystąpieniem do Unii:
likwidacja przedsiębiorstw państwowych zbyt mało rentownych, aby warto je było
prywatyzować, gwałtowny wzrost bezrobocia i redukcja ochrony socjalnej, a także
zniknięcie wielu milionów małych gospodarstw chłopskich w krajach, w których
chłopstwo wciąż jeszcze stanowi ważną część ludności.
To sprawia, że nawet najbardziej zdecydowani burżuazyjni zwolennicy rozszerzenia
zaczynają obawiać się skutków integracji w chwili, gdy gospodarki zachodnie,
same znajdujące się w stagnacji, miałyby problem z zapewnieniem pracy setkom
tysięcy bezrobotnych mogącym napłynąć ze Wschodu. Jednak ci właśnie ludzie nie
będą mogli szukać pracy w okresie, kiedy to prawo do swobodnego poruszania się
nie będzie dotyczyło obywateli z nowoprzyjętych państw. To obecni członkowie
będą mogli wybrać, w przeciągu siedmiu lat, na jaki stopień otwarcia zdecydują
się, udostępniając swój rynek pracy owym ludziom. Obywatele poszerzonej Europy
będą więc równi, ale niektórzy będą zapewne równiejsi! Być może, nie będzie
konieczne posiadanie paszportów narodowych, by móc się przemieszczać wewnątrz
Unii. Jednak wychodźcy z krajów biedniejszych będą, być może, potrzebowali
wewnętrznych paszportów, by przemieszczać się do krajów bogatszych...
Nawet gospodarka niemiecka, chociaż najmocniejsza w Europie, nie zdołała tak
naprawdę zintegrować gospodarki NRD, która - od czasów zjednoczenia - stała się
ofiarą dezindustrializacji, bezrobocia ze wszystkimi tego konsekwencjami
społecznymi i politycznymi. Obraz stosunków między dwoma krajami niemieckimi
jest antycypacją stosunków, które zapewne będą miały miejsce między zachodnią,
rozwiniętą częścią Europy, a jej częścią wschodnią, na wpół rozwiniętą. Ten
obraz stosunków jest i tak jeszcze nieco złagodzony, albowiem NRD była krajem
najlepiej rozwiniętym ze wszystkich demokracji ludowych. Poza tym, oba kraje
niemieckie posługują się tym samym językiem, mają wspólną przeszłość, a ich
zjednoczenie odbywa się w ramach jednego państwa. Inaczej jest w przypadku
państw zachodnio- i wschodnieuropejskich. Aby naprawdę włączyć te ostatnie,
trzeba całkiem odmiennej dynamiki ekonomicznej, społecznej i kulturowej, pewnej
zdolności integracyjnej, której Europa kapitalistyczna, zdominowana przez kilka
mocarstw imperialistycznych, jest całkowicie pozbawiona.
O ile wielki kapitał zachodni może liczyć na korzyści z unifikacji bankowej i
nie ma żadnego powodu, by żalić się na istnienie rezerwuaru kwalifikowanej, ale
taniej siły roboczej na wschodzie Europy, o tyle nic nie gwarantuje, że
integracja europejska, zamiast redukować skrajnie prawicowy populizm, który
panoszy się niczym plaga w krajach wschodnioeuropejskich, nie doda mu nowych
sił.
Problemy, jakie stwarza rozszerzenie Unii Europejskiej stanowią nową ilustrację
sprzecznego charakteru budowli europejskiej pod egidą burżuazji. Rozszerzenie,
pożyteczne z punktu widzenia możliwości kontroli przez wielki kapitał niemiecki,
ale również francuski, angielski itd., nad tymi krajami, grozi jednocześnie, że
stanie się dodatkowym czynnikiem rozpadu.
Ogólnie rzecz biorąc, europejskie mocarstwa imperialistyczne potrzebują Unii,
aby móc robić dobrą minę w sytuacji konkurencji na rynkach światowych, a
mianowicie, aby spróbować oprzeć się konkurencji Stanów Zjednoczonych. Jednak
tej sile dośrodkowej sprzeciwiają się inne siły, odśrodkowe, wynikające z
rozbieżności interesów dzielących i często stawiających w opozycji do siebie
najważniejsze z wielkich mocarstw. Imperializm brytyjski, francuski, niemiecki
nie ma nawet pomysłu na obronę interesów europejskich w obliczu wyzwania
amerykańskiego. W przeciwieństwie do Stanów, Europa pozostaje kruchym
konglomeratem państw.
Wszystkie wielkie tematy z tym związane, począwszy od polityki rolnej wspólnoty
aż do stanowisk w ważnych negocjacjach handlowych, są ilustracją owych
rozbieżności interesów między samymi mocarstwami europejskimi. Począwszy od
sprawy euro.
Istotnie, jeżeli z upływem roku od jego faktycznego istnienia, euro jest dziś
przyjmowane jako waluta jedyna, należy przypomnieć, że odnosi się to tylko do 12
spośród 15 krajów Unii. Szczególnie Wielka Brytania, jedna z głównych potęg,
zachowuje jak na razie własną walutę. Poza tym, ostatnie dyskusje na temat
"kryteriów zbieżności" wskazują na kruchość bazy, na jakiej opiera się wspólna
waluta. Nawet jeśli ta waluta jest rzeczywiście wspólna i jeśli istnieje
europejski bank centralny, to państwa narodowe nadal samodzielnie tworzą swój
budżet. Zapewne nie ma rozbieżności między różnymi państwami europejskimi na
temat tego, że budżet powinien służyć w dużym stopniu do podtrzymywania kapitału
prywatnego. Jednak żadnej z burżuazji narodowych nie zależy na tym, by
finansować deficyt budżetowy innego kraju. Taka jest przyczyna faktu, że aby
stworzyć wspólną walutę, euro, różne kraje uzgodniły między sobą, że w jakimś
zakresie będą podtrzymywać się w wypadku deficytu budżetowego czy zadłużenia
(słynne "kryteria z Maastricht").
Ale właśnie wraz z pojawieniem się recesji i różnorodnymi prezentami czynionymi
burżuazji, okazało się, że to właśnie najpotężniejsze kraje strefy euro, a
mianowicie Francja i Niemcy mają największy deficyt. I nagle zapomina się o
kryteriach z Maastricht, a władze w Brukseli, które potrafiły zdecydowanie
narzucić małym krajom, takim jak Grecja czy Portugalia, restrykcyjną politykę
budżetową, chowają pod korzec kryteria z Maastricht i przekładają ich
stosowalność na później..., być może ad Calendas Graecas!
To zresztą nie powstrzyma rządów od zastosowania polityki cięć w stosunku do
klas ludowych, tak jak to jasno dał do zrozumienia minister finansów, Francis
Mer, w przypadku Francji. Obarczy się za to winą Brukselę - jeśli ulega się
nakazom Brukseli, to w interesie zjednoczenia europejskiego.
Jeśli recesja będzie trwała, wpłynie ona na zaostrzenie niesnasek ekonomicznych
między Stanami Zjednoczonymi a Europą. Ich ilustracją w tym roku były różne
konflikty handlowe dotyczące przemysłu stalowego.
Postawa Stanów Zjednoczonych wobec Unii Europejskiej jest sprzeczna. Z jednej
strony, wielki kapitał amerykański ma pewien interes w zjednoczeniu gospodarczym
kontynentu stanowiącego główny rynek zbytu USA, jak również główną strefę ich
inwestycji za granicą. Filie niemieckie General Motors czy Forda nie są mniej
niż Volkswagen zainteresowane jednolitym rynkiem europejskim.
Z drugiej strony, Stany Zjednoczone, korzystając ze swej potęgi przemysłowej,
chcą tylko, by użyć wyrażenia, którego Trocki używał już w latach dwudziestych,
żeby "Europa sprowadzona została do właściwych rozmiarów", tzn. by nie
konkurowała ze Stanami Zjednoczonymi poza obszarami, które zostaną
zaakceptowane. Dziś, kiedy Stany Zjednoczone są bardziej niż kiedykolwiek
imperialistycznym mocarstwem dominującym tak dzięki sile swego przemysłu, jak i
dzięki sile militarnej czy swej dyplomacji, nie mają one żadnej ochoty na to,
żeby Europa deptała im po piętach. Gesty wykonywane przez komisarzy
europejskich, nawet jeśli są wsparte arbitrażem WTO, nic nie zmieniają w
stosunku sił. Stany Zjednoczone, które tak wiele zrobiły dla zniesienia barier
celnych czy państwowych mogących zagrozić penetracji ich kapitału i towarów, nie
krepują się, by przedsiębrać środki ochronne, kiedy tylko interesy ich koncernów
przemysłu stalowego, rolno-spożywczego czy innych tego wymagają.
Bilans minionych trzydziestu lat
W miarę upływu tych trzydziestu lat, na które składały się okresy kryzysów i
niestabilności gospodarczej zapoczątkowanej u progu lat siedemdziesiątych, w
naszych tekstach pokazywaliśmy różne etapy, w których rozwinęły się główne
tendencje gospodarki imperialistycznej, opisanej już przez Lenina i Trockiego:
rosnąca dominacja finansów nad działalnością produkcyjną, wzrost rozmiarów
ogromnych konglomeratów finansowych, które dominują w gospodarce światowej,
włączenie najbardziej oddalonych zakątków planety w gospodarkę finansową,
rosnąca wzajemna zależność między gospodarkami zdominowanymi przez ograniczoną
liczbę imperializmów, wśród których przodującą pozycję zdecydowanie zajmują
Stany Zjednoczone.
Za pomocą polityki rządowej, konglomeraty imperialistyczne zapewniły sobie
swobodę lokowania i przemieszczania swych kapitałów, burząc jednocześnie
wszelkie bariery na ich drodze: począwszy od reglamentacji i pewnej formy
interwencjonizmu państwowego, jakie wielkie mocarstwa imperialistyczne narzuciły
sobie w kolejnych latach po Wielkim Kryzysie w celu uratowania kapitału
prywatnego od klęski i które zachowały przez okres wojny, a następnie po to, by
stawić czoła wymogom odbudowy gospodarki na bazie kapitalizmu.
W celu jeszcze odpowiedniejszego nagięcia świata do swych interesów, wielkie
grupy wykorzystały zmiany polityczne, które często wynikały z ich własnych
działań, jawnych lub potajemnych. Wyciągały z tego korzyść nawet wtedy, kiedy
nie przyłożyły do tych zmian ręki czy też uczestniczyły w nich tylko częściowo.
Upadek Związku Radzieckiego i jego strefy wpływów był jedną z takich zmian. Inną
był koniec większości reżymów usytuowanych w tych spośród biednych krajów,
które, nie podważając imperializmu, prowadziły politykę opierającą się
swobodnemu dostępowi kapitału imperialistycznego na swój teren (Etiopia,
Algieria i wiele innych). Nie mówiąc nawet o Chinach, które - nie zmieniając
systemu - niemniej otwarły szerzej swe podwoje przed kapitałem imperialistycznym
w sytuacji, kiedy polityczne władze USA odstąpiły od swego ostracyzmu wobec
Chin.
Jednak szczególne zyski wielkie monopole kapitalistyczne czerpały z
nieobecności, czy niemal zaniku ruchu robotniczego, a tym bardziej rewolucyjnego
ruchu robotniczego, co zapewniło światowemu kapitałowi jeśli nie pokój
społeczny, to przynajmniej brak zagrożenia swego istnienia.
Wielki kapitał ma dziś swobodę działania mniej więcej wszędzie. Jednak nie
spowodowało to wcale otwarcia się nowego okresu szczególnego rozkwitu dla
kapitalizmu. Wręcz przeciwnie, wzmocnił się jeszcze bardziej jego charakter
lichwiarski. Nawet wzrost gospodarczy, taki jaki ukazuje się pod postacią
mylących liczb mierzących wzrost PKB, któremu ekonomiści wyśpiewywali hymny
pochwalne w okresie ekspansji między dwoma okresami recesji, w mniejszym stopniu
oznaczał produkcję nowych dóbr i dodatkowych usług dla ludności, a bardziej
przekształcenie w towary dóbr i usług, które nie były nimi przedtem.
Prywatyzując sektory publiczne mniej więcej wszędzie, przekształcając w towar
różnorodne formy nowoczesnej solidarności społecznej (kasy emerytalne zastąpiono
funduszami emerytalnymi; ubezpieczenia prywatne zastąpiły ubezpieczenia
społeczne) czy dawnej solidarności społecznej (formy solidarności wiejskiej w
Afryce itp.), niszcząc wielką część zdobyczy Rewolucji 1917 r. w byłym Związku
Radzieckim, wielki kapitał prze w kierunku przekształcenia w towar, tzn. w
narzędzie zdobywania zysku, wszystkiego tego, co wymykało mu się w przeszłości.
To nie dziś przekształcono w towar, tzn. źródło zysku, tak naturalny i niezbędny
element życia ludzkiego, jakim jest woda: dla potrzeb rolnictwa, począwszy od
zamierzchłych czasów, i wody pitnej pod postacią dystrybucji coraz droższej wody
bieżącej i wody butelkowanej. Dodatkowym elementem tej ewolucji jest fakt, że
duża część ludzkości, tej która pozbawiona jest efektywnej siły nabywczej, jest
też całkowicie pozbawiona wody pitnej. Możemy zaufać koncernom, że znajdą
sposób, aby przekształcić w towar również i powietrze, którym oddychamy! Państwa
imperialistyczne potrafiły przecież przekształcić w towar prawo do
zanieczyszczania, które można kupić i sprzedać. Proces znalazł swe ukoronowanie
w przekształceniu w towar genomu ludzkiego!
Ta ewolucja w niczym nie dopomogła gospodarce w przezwyciężeniu depresji, w
jakiej znajduje się od trzydziestu lat, ani nie nadała jej większej stabilności.
Wręcz przeciwnie.
Przewaga finansów nad gospodarką, zysku ze spekulacji giełdowych i monetarnych
sprawiła, że konwulsje ekonomiczne stały się jeszcze bardziej irracjonalne.
Bilans globalny minionych trzydziestu lat jest katastrofalny, z jednej strony,
dla światowej klasy robotniczej, z drugiej, dla biednych krajów. Dla pierwszych,
jak i dla drugich, to nie tylko dłuższe czy krótsze fazy recesji, ale całość
okresu stanowi wielki krok wstecz.
W samych krajach imperialistycznych chroniczne lub częściowe bezrobocie
przekształciło znaczną część proletariatu w podproletariat odrzucony przez
system ekonomiczny i żyjący w nędzy nie tylko materialnej, ale i kulturalnej
oraz moralnej.
Poza nieludzkim charakterem bezrobocia dla tych, którzy są jego ofiarami,
wykluczenie z aktywności społecznej wielu milionów ludzi w najbogatszych krajach
uprzemysłowionych, tzn. tam, gdzie są skoncentrowane środki produkcji zbudowane
na bazie minionej pracy, stanowi ostateczny wyrok dla kapitalistycznej
organizacji gospodarki.
Waga bezrobocia jest jednym z zasadniczych elementów ogólnego regresu warunków
życia klasy robotniczej, odnotowanego nawet w bogatych krajach - upowszechnienie
różnych form niepewności zatrudnienia, niemal powszechne osłabienie ochrony
socjalnej i regres w usługach publicznych, takich jak edukacja czy ochrona
zdrowia, które w pewnym sensie łagodziły skutki niskich dochodów klas ludowych.
Złudny postęp nie może ukryć faktycznych kroków wstecz. Jeśli, z faktu wzrostu
produktywności pociągającego za sobą spadek cen, pracownicy najemni mogą dziś
kupić telefony komórkowe albo komputery, a wcześniej mogli zakupić, z tych
samych powodów, lodówki czy pralki, potrzeby bardziej podstawowe, jak np.
mieszkanie o nieco wyższym standardzie, są nie lepiej, ale nawet gorzej
zaspokajane niż trzydzieści lub czterdzieści lat temu.
We Francji, wiele mieszkań socjalnych zbudowanych w latach sześćdziesiątych,
praktycznie już nie utrzymywanych, staje się norami, a slumsy niegdyś zburzone,
ponownie pojawiają się wokół niektórych miast.
W przypadku biednych krajów degradacja jest jeszcze widoczniejsza. Niektóre z
nich, jak np. Brazylia czy Argentyna, jeszcze niedawno były przedstawiane jako
te, które przyczepiły swój wagon do pociągu rozwoju. Dramatyczny charakter, jaki
kryzys przybiera w tym drugim kraju wskazuje tymczasem, że bufory państwowe
utworzone w państwach imperialistycznych po to, by kryzysy giełdowe czy
gospodarcze nie przynosiły takich strasznych skutków społecznych, jak te, które
miały miejsce w 1929 r., nie spełniają swej roli w odniesieniu do krajów
ubogich, a nawet do tych słabiej rozwiniętych.
"Nowe kraje uprzemysłowione" w południowo-wschodniej Azji przeszły kilka lat
temu podobne, smutne doświadczenie. Niektóre z nich do tej pory się z tego nie
otrząsnęły.
Kraje wyłonione z byłego Związku Radzieckiego, z Rosją na czele, płacą słoną
cenę za swą integrację ze światowym systemem imperialistycznym, ujawniającą się
nawet we wskaźnikach demograficznych obrazujących obniżenie się średniej
długości życia.
Co się tyczy Afryki subsaharyjskiej, poza kilkoma kantorami wielkiego kapitału,
obszar ten uległ do tego stopnia opuszczeniu, że system imperialistyczny
odstąpił nawet od wyzyskiwania większości jego mieszkańców wykluczonych z
procesu produkcji i skazanych na wegetację bez innej nadziei poza hipotetyczną
emigracją. To nie przeszkadza grupom kapitałowym w kontynuowaniu grabieży
bogactw naturalnych tych krajów, które takowymi dysponują, ani w czerpaniu
zysków dzięki dawnym kontraktom podpisanym z lokalnymi władzami, aparatem, który
żyje z nakładania haraczu na ludność tubylczą.
Światowy raport o rozwoju ludzkości na rok 2002, wydany przez oficjalne i
prestiżowe wydawnictwo ONZ, jest prawdziwym repertuarem skarg na kapitalizm.
Posługując się eufemizmami, które cechują tego typu dokumenty, raport stwierdza,
że "według ograniczonych danych, którymi dysponuje, wydaje się, że odstęp
[między biednymi a bogatymi żyjącymi w tym samym kraju - LO] powstał w ciągu
ostatnich trzydziestu lat. Na 73 kraje, dla których dysponujemy danymi (tzn. 80%
ludności świata), 48 zanotowało wzrost nierówności począwszy od lat
pięćdziesiątych, 16 nie zanotowało zmian, a tylko 9 (tzn. zaledwie 4% ludności
planety) odczuło poprawę".
To stwierdzenie, którego sens nie może skądinąd umknąć nikomu, nie stanowi
przeszkody, by autorzy raportu postawili pytanie: "Jak wielkiego wzrostu
potrzeba, by zredukować biedę?" Jeśli jednak wzrost ostatnich trzydziestu lat
spowodował tak katastrofalne rezultaty, w jaki sposób można uwierzyć, że - nawet
jeśli przez następne trzydzieści lat będziemy mieli do czynienia ze wzrostem -
jego rezultaty będą inne?
Na przełomie wieku "815 milionów ludzi na świecie nie dojadało: 777 milionów w
krajach rozwijających się (w rzeczywistości w krajach biednych), a 27 milionów w
krajach podlegających transformacji (tzn. w krajach byłego bloku wschodniego), a
11 milionów w krajach uprzemysłowionych". Te dane podaje FAO (organizacja ONZ
ds. rolnictwa i wyżywienia), podobnie jak i inne: 25000 osób umiera dziennie z
głodu lub z powodu niedożywienia na świecie, 6 milionów dzieci w wieku poniżej 5
lat umiera każdego roku z braku pożywienia, co stanowi równowartość całości
populacji dzieci w tym wieku we Francji i we Włoszech razem wziętych.
Czytelnik takich raportów ma kłopot z wyborem oślepiających swą jaskrawością
ilustracji nierówności powodowanych przez ten system gospodarczy! Jednak jest
prawdą, że kapitalizm potrafi wchłonąć w swoje tryby kontestację, którą sam
rodzi. Twierdzenie o wzroście nędzy ludzkiej nie sprawia, że pojawiają się
rozwiązania, system jedynie potrafi mnożyć liczbę oficjalnych komisji, które
wytwarzają tony raportów, oferując zajęcie ekonomistom mniej lub bardziej
wyróżniającym się i ewentualnie rokującym nadzieję na Nobla.
Modne stało się nadawanie miana "globalizacji" zmianom, jakie zaszły w ciągu
ostatnich trzydziestu lat. Jest to termin neutralny, który daleko więcej ukrywa
niż obnaża z natury zachodzących zmian. Kładzie on nacisk na globalny charakter
ewolucji w trakcie ostatniej ćwierci XX wieku. Prawdą jest, że dzisiejszy
kapitalizm zaciska w swych sieciach o coraz mniejszych oczkach gospodarkę i
życie społeczne całej planety.
Jednocześnie termin ten kamufluje klasowy charakter tej ewolucji, dominację
burżuazji krajów imperialistycznych nad resztą świata i fakt, że bezprecedensowa
akumulacja bogactwa na jednym biegunie skutkuje wzrostem ubóstwa na drugim.
Ukrywa, przede wszystkim, fakt, że nie chodzi tu o jakąś "nadprogramową" cechę
kapitalizmu, sugerując jednocześnie, że wystarczyłoby, aby rządy zmieniły swą
politykę, a świat wróciłby do poprzedniego stanu (który nie był, oczywiście,
ideałem). To, co dziś określa się tym ambiwalentnym terminem "globalizacja"
wynika z ewolucji samego imperializmu, którego cechy najbardziej
charakterystyczne zaostrzyły się jeszcze bardziej od czasu, kiedy opisywał je
Lenin. Sam imperializm, tak w postaci starej, jak i nowej, jest wynikiem
organicznego rozwoju kapitalizmu. Bez polityki mającej na celu położenie kresu
kapitalistycznej organizacji gospodarki, tzn. bez klasowej polityki głoszącej
ten cel wśród klasy robotniczej, jedynej klasy zdolnej do jej spełnienia, walka
z globalizmem sprowadza się, w najlepszym przypadku, do szczerych, ale
nieskutecznych protestów. Jednak łatwość, z jaką burżuazyjni politycy
reformistyczni potrafią przejmować na własny rachunek całość lub część programu
antyglobalizacyjnego wskazuje, że może on się stać środkiem, niezbyt nowym,
oszustwa klasy pracującej.
Dyskusja między zwolennikami globalizacji a jej przeciwnikami jest fałszywym
sporem, nawet w przypadku, gdy nie prowadzi się go wyłącznie na stronach książek
z zakresu ekonomii czy polityki, nawet jeśli jest kontynuowany na ulicach
Seattle, Porto Alegre, Genui czy gdzie indziej.
Dzieło zniszczenia prowadzone w naszej epoce nie ogranicza się do sfery
materialnej. Jest kontynuowane w sferze idei.
W krajach imperialistycznych, wielkie partie reformistyczne prowadziły je od
dawna, praktycznie od wybuchu kryzysu zaczęły wychwalać zalety zysku i wzrostu
gospodarczego dla społeczeństwa jako całości. To dzięki tym partiom, włącznie z
PCF (Francuską Partią Komunistyczną), najbardziej reakcyjny punkt widzenia
burżuazji zaczął dominować nie tylko w szeregach drobnej i wielkiej burżuazji,
ale także w ruchu robotniczym. Miarą owej destrukcji jest to, że taki ruch jak
ATTAC, którego koncepcje, ćwierć wieku temu, byłyby uważane za prawicowe w ruchu
robotniczym, dziś uchodzi za ruch radykalny.
Podobnie, za radykalne uchodzi żądanie umorzenia długu krajów Trzeciego Świata,
tzn. w najlepszym przypadku długów zaciągniętych przez państwa. Jesteśmy,
oczywiście, solidarni z tym żądaniem w tej mierze, w jakiej wyraża ono aspiracje
ubogich mas do rozluźnienia kokonu imperializmu ciążącego na ich krajach.
Jednak, wykorzystany przez przywódców, albo przez pewne siły burżuazji
imperialistycznej, będzie to żądanie środkiem oskubania mas, które tymczasem
zdychają z głodu i nędzy, i które potrzebują całkiem innej perspektywy
politycznej.
W krajach rabowanych i uciskanych przez burżuazję imperialistyczną, ten przypływ
fali reakcjonizmu ujawnia się w różnorodnych procesach: nacjonalizmie czy
poczuciu etnicznym, religijnym itd. Ubogie masy, pozbawione prawdziwych
perspektyw, zaczynają wierzyć, że solidarność etniczna, narodowa czy religijna
stanowi jakiś rodzaj ochrony. Te procesy wznoszą nowe bariery kawałkujące masy
ludowe, rozkładają je na części, stawiają jedne przeciw drugim i dokładają do
wszystkich konsekwencji dominacji kapitalistycznej nad światem swój krwawy i
jałowy aspekt.
To właśnie w naszej epoce, kiedy marksizm został pogrzebany przez tryumfujących
obrońców gospodarki kapitalistycznej, kiedy został oficjalnie odrzucony przez
ruch stalinowski, kiedy jest lekceważony lub nawet "odnawiany" przez wielu z
tych, którzy uchodzą dziś za skrajną lewicę, ten właśnie marksizm pokazuje, że
jest jedynym kluczem do zrozumienia biegu kapitalistycznego systemu
gospodarczego, w jego dzisiejszej postaci.
Renesans siły politycznej, zdolnej do ucieleśnienia jedynej perspektywy, która
może sprzeciwić się utrzymaniu groźby barbarzyństwa kapitalistycznego, nie
będzie miała, oczywiście, charakteru ruchu czysto koncepcyjnego. Jednak klasa
robotnicza, która jest wciąż jedyną siłą przemian społeczeństwa, nie będzie
mogła stać się na nowo nosicielem tej perspektywy inaczej, jak tylko przyjmując
idee, które ją wyrażają, tzn. marksizm.
Od bardzo dawna trwałość systemu kapitalistycznego nie jest gwarantowana przez
jego wewnętrzną dynamikę, ale przez to, co Trocki nazwał w swoim czasie
"kryzysem rewolucyjnego kierownictwa proletariatu".
Ludzkość płaci wielką cenę za to, że nie potrafi zapanować nad własną
gospodarką. Postęp nauki i technologii daje tymczasem możliwości techniczne,
jakie trudno było wyobrazić sobie w czasach Marksa, a nawet w czasach Rewolucji
Rosyjskiej, aby zinwentaryzować bogactwo, racjonalnie zorganizować produkcję,
która stała się globalną, i aby planować świadomie i w zależności od potrzeb,
zachowując jednocześnie środowisko naturalne, produkcję tak na poziomie
światowym, jak i na poziomie lokalnym.
Jednak środki techniczne, niesamowite nowoczesne narzędzia komunikacji i wymiany
w skali świata, wspaniałe możliwości upowszechnienia wiedzy, to wszystko rozbija
się o anachroniczne stosunki społeczne. Przewrót w tych stosunkach, zniesienie
własności prywatnej wielkich środków produkcji, jest nie tylko konieczny do
tego, by móc przekroczyć bariery, które wznoszą się przed ludzkością,
uniemożliwiając jej marsz do przodu. Staje się coraz bardziej konieczny, aby
zapobiec cofnięciu się w kierunku barbarzyństwa, tzn. w kierunku destrukcji
warunków życia na ziemi.
28 października 2002 r.
(Dokument przyjęty na dorocznym Kongresie Lutte Ouvriere, przytoczony za "Lutte
de classe", nr 69, grudzień 2002 r., ss. 9-16).
Tłumaczenie
14 marca 2003 r.