Hiszpania

Gdy prawda wyszła na ulicę

 

To była manifestacja telefonów komórkowych. W sobotę 13 marca br. przed południem między komórkami zaczęły krążyć smsy: „O 6 pod PP, po prawdę”, czyli o szóstej wieczorem chodźmy pod siedzibę rządzącej Partii Ludowej i zaprotestujmy przeciwko skandalicznej manipulacji wyborczej – donosił z Madrytu korespondent argentyńskiego dziennika „Página/12”. Oto fragmenty jego korespondencji.

 

Raúl KOLLMANN

 

W ciągu paru godzin wielu ludzi przekazało to hasło swoim przyjaciołom i znajomym. Rząd wie, że masakry w pociągach nie popełniła ETA, ale usiłuje ukryć to, że atak był pochodzenia islamistycznego, gdyż jest to dla niego niewygodne z powodów wyborczych. Chodzi o to, że ataki to riposta na sojusz premiera Hiszpanii José María Aznara z George W. Bushem w inwazji na Irak – sojusz, który odrzuciła przytłaczająca większość Hiszpanów.

O szóstej, pod głównym hasłem: „Zanim zagłosujemy, chcemy poznać prawdę”, przed siedzibą Partii Ludowej (PP) zgromadziło się już 1500 osób. Z minuty na minutę przybywały ich tysiące i wkrótce mówiło się już o 20 tys. osób. Lecz oto znów zadzwoniły komórki: „Manifestacje odbywają się w również w wielu innych miastach”. A następnie: „O 10, bicie w rondle”.

Również przez komórki ludzie dowiedzieli się, że rząd poinformował o zatrzymaniu grupy rzekomo związanej z pewną organizacją marokańską. „Dzięki presji wygraliśmy z nimi” – taki sms krążył w nocy. Gdy zamykaliśmy to wydanie, rozmach manifestacji przewyższył wszelkie przewidywania: koło Puerta del Sol (Bramy Słońca) było pełno ludzi i w całym mieście było słychać koncert na rondlach. Tak kończył się dzień, w którym kandydat partii rządzącej na premiera, Mariano Rajoy, twierdził, że manifestacje na rzecz prawdy są „nielegalne”.

O 10 rano siedziałem z przyjacielem w barze. Krótko zadzwoniła komórka. Sms: „O 6 pod PP, po prawdę”. Nie minęły dwie minuty, a komórka znów zadzwoniła. „O 6 pod PP, bo to kłamcy”. Mój przyjaciel nie brał tego zbyt na serio. „To łańcuch telefoniczny, ale nie wierzę, że coś się stanie”, mówił.

Z biegiem czasu nadchodziły kolejne smsy: „Nawet Bush mówi, że to Al-Kaida”, „BBC mówi, że Al-Kaida”, „CNI (Narodowy Ośrodek Wywiadowczy) mówi, że to nie ETA”. I tak dalej. O 4 po południu mój przyjaciel wyznał: „Mimo wszystko pójdę zobaczyć, co się dzieje. Mam wątpliwości”.

Z prawnego punktu widzenia manifestacje były zakazane, bo to był „dzień refleksji”, czyli przeddzień wyborów powszechnych. W kraju miała obowiązywać cisza wyborcza i nawet nie mogli się wypowiadać dwaj główni kandydaci – Mariano Rajoy z partii rządzącej i jego rywal z Hiszpańskiej Robotniczej Partii Socjalistycznej (PSOE), José Luis Rodríguez Zapatero.

Od 6 przed siedzibą PP zaczęły gromadzić się setki osób z plakatami, na których po prostu widniało słowo „pokój”. Skandowano proste, lecz miażdżące hasła: „Czuje się, czuje, że rząd oszukuje”. W kilka minut później słychać inne: „Bomby z Iraku wybuchają w Madrycie”. Zaraz jeszcze inne: „Na całym świecie wiadomo, że winien jest Aznar”. „My mówiliśmy: nie wojnie”. Tłum podnosi ręce i pokazuje dłonie skandując: „My nie zabijamy.”

 – Chodzi o to, że kłamią, tego już nie można wytrzymać – mówi jedna 60-letnia kobieta do innej, jeszcze starszej.

 – Przez cały dzień powtarzają w telewizji, że to ETA, to ETA, a nawet sami w to nie wierzą. Uważają nas za głupców – wtrąca się ktoś z tyłu.

W rządzie ktoś musiał przeczuć tę wzbierającą falę, bo prawie natychmiast pojawiło się 10 wozów pancernych policji i błyskawicznie ustawiły zapory, żeby ludzie nie mogli zbliżyć się zanadto do centralnej siedziby Partii Ludowej. Były chwile napięcia i polemik między manifestantami a policjantami. Jednak nie doszło do poważniejszych incydentów.

Już o 6.30 pojawiły się różne kanały telewizji, w większości zagraniczne, ale przede wszystkim hiszpańska CNN i Cadena Ser zaczęły bezpośrednie transmisje. W mediach publicznych ciągle ani słowa.

Koło 8, obejrzało się za siebie, widziało się morze ludzi ściągających na ul. Génova, na której mieści się siedziba Partii Ludowej. Kilka kwartałów było pełnych manifestantów, którzy celowo co parę minut siadali na ziemi, aby kamery telewizyjne mogły ogarnąć to, co się dzieje. O tej porze, pośród wrzawy, niektórzy odbierali komórki – dzwoniono z innych miast i opowiadano, że ruch rozszerza się z szybkością błyskawicy: w Barcelonie gromadzą się już tysiące, to samo w Walencji, ludzie mobilizują się w czterech miastach Galicii, w Kraju Basków i w Sewilli. Oczywiście, nie było sprzętu nagłaśniającego ani megafonów, toteż wieści przekazywano sobie z ust do ust lub wykrzykiwano je do znajdujących się w pobliżu osób.

O 8.20 znów rozdzwoniły się komórki – rząd powiadomił o zatrzymaniu 7 osób: trzech Marokańczyków, 2 Hindusów i 2 Hiszpanów hinduskiego pochodzenia. „Prawda zaczyna wychodzić na jaw” – prawie wszyscy doszli do takiego wniosku. To znaczy, że rząd Aznara zaczął przyznawać, iż bomb nie podłożyła ETA, a atak na pociągi jest związany z wojną w Iraku. Coś, co większość uważała za gigantyczną manipulację wyborczą, zaczynało brać w łeb.

Rzecz w tym, że początkowo rządowi udało się wmówić społeczeństwu, iż czwartkowy atak przypuściła ETA. To doskonale pasowało do kampanii wyborczej, bo partia rządząca skupiła się w niej na argumencie, że socjaliści negocjują i nie są dostatecznie twardzi w stosunku do ETA. Co więcej, Partia Ludowa prezentowała się jako nieugięty obrońca rzekomej zjednoczonej Hiszpanii, tzn. głosiła, że trzeba ograniczyć autonomię narodowości zamieszkujących tej kraj – baskijskiej, katalońskiej, galicyjskiej, asturyjskiej czy andaluzyjskiej. Natomiast coraz bardziej potwierdzająca się hipoteza, że zamachu dokonali islamiści, utrudniała sytuację partii rządzącej, która wbrew stanowisku 90% Hiszpanów wpędziła kraj w wojnę w Iraku.

Aż do wczorajszego wieczoru Aznar i Partia Ludowa wychodzili na swoje. Przeciętny Hiszpan, zwykły, mało upolityczniony obywatel, rozumował w prosty sposób: w tym kraju to ETA zawsze podkładała bomby i te czwartkowe też ona podłożyła. Byłem świadkiem wielu dyskusji w barach, podczas których większość dawała wyraz temu elementarnemu wyjaśnieniu: to ETA, bo to zawsze była ETA. Ci obywatele niewiele wiedzą o Al-Kaidzie i dotychczas myśleli, że wojna w Iraku toczy się daleko stąd.

Gdy kończyłem tę korespondencję, ludzie uznali, że ul. Génova jest dla nich za mała i postanowili ruszyć ku centrum politycznemu Madrytu – do Puerta del Sol. To była fala, która o północy przelewała się już przez wszystkie zakątki tego newralgicznego punktu Madrytu. W głębi każdej ulicy widać było nadciągających bez przerwy ludzi. Komórki ciągle informowały o wstrząsach w innych miastach i koncertach na rondlach we wszystkich dzielnicach. Tej nocy ludzie, zanim poszli głosować, poczuli, że wygrali tę partię.

 

Tłum. Zbigniew Marcin Kowalewski