Tekst pochodzi z tygodnika Newsweek nr 43/2002 http://newsweek.redakcja.pl/archiwum/artykul.asp?Artykul=4132&Strona=1 . Tekst jest poświęcony Ignacemu Hryniewieckiemu, który zabił cara Aleksandra II. Autor artykułu nie jest podany.
Zabić cara
Dzieje polskiego terroru
Wybuch przemocy w Rosji w drugiej połowie XIX wieku dał początek nowoczesnemu
terroryzmowi. Wśród zamachowców przeważali Rosjanie, ale to Polak - Ignacy
Hryniewiecki - dokonał "arcyzamachu".
Rosyjskich zamachowców nazywano różnie: rewolucjonistami, socjalistami,
anarchistami, nihilistami i terrorystami. Oni sami unikali jednak określeń
"terror" i "terroryzm". Mówili o sobie "neopartyzanci", zaś carobójstwo nazywali
"arcyzamachem" lub "ciosem w centrum". Żyli w przekonaniu, że aby zniszczyć
znienawidzony ustrój, muszą zabić jego symbol - cara. Po wielu nieudanych
próbach podejmowanych przez Rosjan "arcyzamachu" dokonał wreszcie Polak Ignacy
Hryniewiecki.
Na nurt rewolucyjny składało się wiele ideologicznie skłóconych ze sobą grup.
Nie dość, że nie potrafiły się porozumieć między sobą, to nie umiały też
przekonać do siebie i swoich metod rosyjskich mas. Aleksander II (1855-81)
cieszył się ogromnym poparciem. Dbał - a przynajmniej wierzono, że dba - o
najbiedniejszych. W 1861 r. zniósł przywiązanie do ziemi. Skrócił również służbę
wojskową chłopskich synów z 25 do 15 lat i zniósł kary cielesne w armii.
Nie przypadkiem nazywano go carem chłopów. I nie przypadkiem trudno było znaleźć
ochotników do przeprowadzenia zamachu. Sam car, jeśli się kogoś naprawdę
obawiał, to chyba tylko zajadłych Polaków. W kwietniu 1866 r. Dymitr Karakozow,
terrorysta z organizacji Piekło, strzelił do cara spacerującego po Petersburgu.
Ocalony władca miał tylko jedno pytanie do zatrzymanego zamachowca: "Czy jesteś
Polakiem?". Car obawiał się zamachowcy-Polaka, którego celem byłaby zemsta za
krwawą rozprawę z powstaniem styczniowym i represje popowstaniowe.
Karakozow był Rosjaninem. Ale Władysław Krajewski był Polakiem. Zimą 1861 r.
przy fontannie na Starym Mieście w Warszawie pułkownik Fiodor Trepow niczym
niesprowokowany zaatakował spokojnie spacerującego Krajewskiego. Ten, zamiast
pokornie przyjąć razy, uderzył oberpolicmajstra laską w twarz. Warszawska ulica
uczciła to wydarzenie wierszykiem: "Na Starym Mieście przy wodotrysku/ Pułkownik
Trepow dostał po pysku". Tymczasem car nagrodził wiernego poddanego kolejnymi
awansami. Trepow został "gradonaczalnikiem", czyli administratorem Petersburga,
i tym samym stał się naturalnym celem dla krystalizującego się ruchu
terrorystycznego.
Zamachu dokonała 28-letnia radykalistka Wiera Zasulicz. Umówiła się na
posłuchanie u Trepowa i 23 stycznia 1878 r. podczas audiencji strzeliła do
niego. Generał, choć poważnie ranny, przeżył. Dla przyszłości ruchu od samego
zamachu istotniejszy był proces Zasulicz przed ławą przysięgłych. Wbrew
zamierzeniom władz sąd nad zamachowczynią przekształcił się w sprawę przeciw
Trepowowi i zamordystycznej polityce caratu. Było to możliwe dzięki wprowadzonej
przez Aleksandra II (na wzór amerykański) instytucji ławy przysięgłych, która
orzekała o winie lub niewinności oskarżonego. Przysięgli wydali szokujący wyrok
- uniewinnili Wierę Zasulicz. Organizacje terrorystyczne jednoznacznie odebrały
petersburski werdykt - oto społeczeństwo akceptuje przyjęty przez nich sposób
walki. Przez Rosję przetoczyła się fala zamachów na urzędników carskich,
policjantów i konfidentów. Jak grzyby po deszczu rosły nowe komórki rewolucyjne.
W 1879 r. powstało stowarzyszenie Wola Ludu, które oficjalnie zapowiadało walkę
ze znienawidzonym systemem za pomocą terroru. Nadrzędnym celem miało być
zamordowanie cara. W obrębie organizacji utworzono więc specjalną komórkę -
Komitet Wykonawczy - koordynujący akcje przeciwko samodzierżcy. Rozpoczęło się
polowanie na cara.
Komitet podjął decyzję, by zabić imperatora podczas jego podróży z Krymu do
Petersburga późną jesienią 1879 r. Ładunki podłożono w trzech miejscach na
trasie przejazdu pociągu - pod Odessą, niedaleko Aleksandryjska (dziś Zaporoże)
oraz pod Moskwą. Aleksander II miał wiele szczęścia. Pierwszą bombę carski
pociąg ominął, druga nie wybuchła. Trzeci ładunek terroryści co prawda
zdetonowali, ale... wysadzili nie ten pociąg.
Nie udało się również zabić cara w jego domu, w petersburskim Pałacu Zimowym.
Zamachu dokonać miał Stiepan Chałturin, który zatrudnił się jako pałacowy
stolarz-lakiernik. Plan był prosty - car miał zginąć pogrzebany pod gruzami swej
rezydencji. Chałturin zdetonował bombę 17 lutego 1880 r. Przed wybuchem udało mu
się opuścić pałac (schwytano go dopiero po kilku miesiącach). Eksplozja
wyrządziła poważne zniszczenia, zginęło 10 żołnierzy ze straży pałacowej, a 30
zostało rannych. Car nie odniósł żadnych obrażeń, ponieważ wysadzone skrzydło
budynku opuścił na chwilę przed katastrofą.
Spiskowcy nie zamierzali się poddać. Kolejne klęski utwierdzały ich jedynie w
przekonaniu potrzeby przeprowadzenia zamachu. Czas jednak naglił. Carska policja
zaczęła wyłapywać konspiratorów, rozbicie Woli Ludu było kwestią czasu. Wtedy
terroryści zdecydowali się na zamach podczas codziennych podróży cara po
Petersburgu.
Bomba wydawała się jedynym wyjściem. Po kolejnych zamachach ochrona cara stawała
się coraz liczniejsza. Trudniej było zbliżyć się na odległość strzału. Do tego
broń palna w rękach niedoświadczonych terrorystów często zacinała się, a celność
pozostawiała wiele do życzenia.
Czterech zamachowców miało obrzucić carskie sanie ładunkami wybuchowymi. W
ostateczności miały paść strzały. W przypadku gdyby car jednak przeżył, jeden z
zamachowców, wykorzystując zamieszanie, miał Aleksandra II zasztyletować.
Organizatorzy rozpoczęli obserwację tras przejazdu carskiego orszaku.
Na czele komórki zamachowców stanęła Sofia Perowska (jej ojciec Lew był
gubernatorem Petersburga, a wuj Borys - wychowawcą synów cara Aleksandra II).
Ponieważ ryzyko schwytania przez carską ochronę było bardzo duże, w akcji udział
wzięli jedynie ochotnicy. Na miotaczy bomb zgłosili się: Mikołaj Ryskow,
Timofiej Michajłow, Iwan Jemielianow oraz Polak - Ignacy Hryniewiecki.
Hryniewiecki "Kotik", jak nazywano go w organizacji, był jednym z niewielu
naszych rodaków zaangażowanych w działalność Woli Ludu. Nihiliści obawiali się,
że udział poddanych cara z wiecznie zrewoltowanej części Imperium zniechęci
Rosjan do rewolucji. Podczas demonstracji robotniczych policyjni prowokatorzy,
chcąc zdyskredytować ruch rewolucyjny, rozgłaszali, że ponownie buntują się
Polacy. Przechodnie często sami wyłapywali "Polaków" i oddawali ich w ręce sił
porządkowych.
Dla Hryniewieckiego znalazło się miejsce w organizacji, bo też jego polskie
pochodzenie nie było tak oczywiste dla nihilistów. "Kotik" urodził się w 1855 r.
niedaleko Bobrujska (dziś Białoruś) w rodzinie zubożałego szlachcica. W domu
mówiono po polsku. W 1875 r. zaczął studia matematyczne w Petersburgu. Szybko tu
"zruszczał" i po kilku latach lepiej mówił po rosyjsku niż po polsku. Sam
twierdził, że jest Litwinem. Stąd w encyklopediach różnych krajów figuruje jako
Białorusin, Rosjanin, Litwin albo Polak. Twierdzenia o białoruskości i
rosyjskości Hryniewieckiego opierają się na mglistych w Europie Wschodniej
kryteriach terytorialnych i językowych. On sam mówił: "Pochodzę z dawnego,
przedrozbiorowego Wielkiego Księstwa Litewskiego". Deklaracja ta na kresach była
dość powszechna. Do narodowości litewskiej przyznawał się np. Józef Piłsudski.
W czasie studiów Hryniewiecki działał jednak w polskich organizacjach, zarówno
jawnych, jak i tajnych. Dopiero w 1880 r. związał się z Wolą Ludu. Odchodząc do
nihilistów, miał powiedzieć do kolegów Polaków: "Gdy pójdziecie do lasu, będę
wówczas z wami, a teraz, gdy nic nie robicie, będę pracował dla sprawy swobody
Rosji". "Kotik", podobnie jak wielu innych Polaków-rewolucjonistów, łączył
wyzwolenie społeczne z narodowym. Zapewne czuł się jednocześnie Rosjaninem i
Polakiem. Dlatego nie przeciwstawiał walki o niepodległość Polski dążeniu do
zreformowania Rosji. Gdy w testamencie pisze o nieszczęśliwej, drogiej
ojczyźnie, zapewne ma na myśli całe Imperium.
W "neopartyzantce" Hryniewiecki nie zajmował szczególnie eksponowanego miejsca.
To uchroniło go przed aresztowaniami. Podczas przygotowań do zamachu brał udział
w śledzeniu ruchów orszaku cara po stolicy Rosji. Przewidziano dla niego rolę
drugoplanową. Car miał zginąć z ręki Rosjanina - Ryskowa.
Do zamachu doszło w niedzielę 1 marca 1881 r. Terroryści zaczaili się na
bulwarze nad Kanałem Katarzyny. Wąska uliczka odgrodzona z jednej strony
kanałem, a z drugiej budynkami uniemożliwiała osłonięcie powozu ochronie oraz
ucieczkę w przypadku wykrycia zamachu.
Orszak imperatora składał się z dwóch powozów. W jednym podróżował car, w drugim
ochrona. Dodatkowo pojazdy konwojowało sześciu kozaków na koniach. Atak nastąpił
parę minut po czternastej. Na dany białą chusteczką znak Ryskow rzucił bombę -
szklaną kulę wypełnioną nitrogliceryną. Ładunek wybuchł pod carską karetą,
niszcząc podwozie i raniąc jednego z kozaków oraz przypadkowego przechodnia.
Car, cały i zdrowy, wysiadł z rozbitego pojazdu. Wydawało się, że i tym razem
opatrzność czuwa nad pomazańcem.
Nie zważając na protesty ochrony, imperator podszedł do obezwładnionego przez
tłum zamachowca. Idąc, car powtarzał: "Chwała Bogu, jestem cały". Słyszący te
słowa Ryskow uśmiechnął się: "Nie za wcześnie dziękujecie Bogu?". Aleksander
cofnął się i w eskorcie dwóch policjantów ruszył w stronę powozu ochrony. Wtedy
kilka kroków przed nim jak spod ziemi wyrósł Hryniewiecki. Cisnął bombę pomiędzy
siebie a cara. Nastąpiła potężna eksplozja. Gdy opadł śnieg i dym, ukazał się
potworny widok. Ulica była skąpana we krwi. Dwóch ochroniarzy zginęło na
miejscu, kilkunastu przechodniów zostało rannych. Ocalała eskorta podbiegła do
Aleksandra, który leżał na trotuarze w kałuży krwi. Siła wybuchu zerwała mu
płaszcz i czapkę. Obrażenia były potworne. Imperator miał zmasakrowane
podbrzusze, bomba praktycznie oderwała mu nogi, trzymające się jedynie na
skrawkach skóry. Car był jednak przytomny. Zdołał powiedzieć: "Zimno, zimno". I
jeszcze: "Nieście mnie do pałacu... tam... umrzeć...". Były to jego ostatnie
słowa. Rannego przewieziono do Pałacu Zimowego. Lekarze szybko zorientowali się,
że stan jest beznadziejny. Nie odzyskawszy przytomności, Aleksander II zmarł o
godzinie wpół do czwartej.
A Hryniewiecki? Poraniony podobnie jak car, przeżył ofiarę o kilka godzin i
zmarł wieczorem. Nie wiadomo, czy umierając wiedział, że osiągnął zamierzony
cel. Nie wyjawił swojego nazwiska. Zidentyfikowano go później, gdy carska
policja sprawnie wyłapała pozostałych zamachowców. Szybko ich osądzono i
pięcioro - w tym Perowską, Michajłowa i Rysakowa - powieszono.
Udział i rola Hryniewieckiego w zamachu obudziły antypolskie fobie. W
publicystce reakcyjnej zaczęto przedstawiać Polaków jako naród "jadem
zatruwający" rosyjskie społeczeństwo, mający we krwi zdradę i spisek. Rosyjskich
anarchistów przedstawiano jako bezwolne narzędzia w rękach polskich zdrajców.
Pomimo tych oskarżeń zamach nie pociągnął za sobą antypolskich represji.
Czci doczekał się Hryniewiecki dopiero za czasów Związku Radzieckiego. Jego
imieniem nazwano ulicę w Leningradzie. W imię internacjonalizmu w radzieckich
publikacjach Hryniewieckiego nazywano zrusyfikowanym Polakiem. Natomiast we
współczesnej nam Rosji, gdzie jedną z cnot obywatelskich stało się posłuszeństwo
i szacunek wobec władzy, znów pisze się prosto: "Polak Hryniewiecki".