Tekst pochodzi ze strony CKLA (Czerwony Kolektyw Lewicowa Alternatywa) http://www.czerwonykolektyw.org/?id=teksty&art=fmup40685303d1f70 Z tekstem tym polemizuje ex GSR w artykule: Anarchizm zdroworozsądkowy. Smosarski, który od kilku lat aktywnie współpracuje z rządzącą pseudo lewicą teraz dorabia do tego ideologię. Dla tych co nie wiedzą - przypominamy. Mazowiecki ATTAC, w którego władzach od początku zasiadał Smosarski - powstał na jesieni 2001 -w tym samym czasie do władzy doszedł Miller. Mazowiecki ATTAC najpierw spotykał się w siedzibie OPZZ, która jest związkową przybudówką SLD, potem zaś zadomowił się na ulicy Brackiej - w lokalu Unii Pracy. Na ulicy Brackiej Smosarski zaprzyjaźnił się z aparatczykiem rządowej młodzieżówki FMUP -Ciszewskim, z którym dziś razem jest w CKLA. Smoleń z przesiadywania w lokalach pseudolewicy, robi teraz program polityczny i uważa, że dziś antyglobaliści skutecznie mogą walczyć - poprzez "silny lobbing lewicy".
Andrzej Smosarski
Którędy do wolności?
Od kilku lat przez świat przechodzi fala protestów przeciw neoliberalnej
globalizacji. Pomimo, że jej uczestnicy domagają się powrotu do regulacji
państwowych w gospodarce, to wewnątrz ruchu znaleźli się także anarchiści.
Absurd czy długo oczekiwany przejaw rozsądku?
Wydaje się, że raczej przypadek – tak przynajmniej można domniemywać
przyglądając się krajowym środowiskom „wolnościowym”, wśród których rzadko widać
jakąś głębszą refleksję nad treścią ideową nurtu, do którego się przyznają. Po
latach flirtu z neoliberalnym kapitalizmem w pierwszej części lat
dziewięćdziesiątych, kiedy to znaczną część polskich anarchistów wyraźnie
fascynowała się antyetatystyczną ideologią systemu, nadeszło wprawdzie pewne
opamiętanie, nadal jednak nie wiadomo, czy mamy do czynienia z ruchem bardziej
liberalnym czy lewicowym. Nie ma za to raczej wątpliwości, iż tym co tzw.
wolnościowców najbardziej przyciąga do antyglobalizmu jest sama idea walki,
szczególnie ulicznej, z całą jej romantyczną i odrobinę infantylną mitologią
ściągniętą z Zachodu, gdzie brak autorytarnego państwa nauczył radykałów
postrzegać ścieranie się z policją nieomal jako rewolucję.
Skrajna lewica nie jest odpowiednim miejscem dla anemików, więc wszystko byłoby
dobrze gdyby nie fakt, iż owo zadymiarstwo to zazwyczaj forma bez treści, a i ta
wyraża się raczej w legendach niż w faktach. Nie tylko anarchistów, ale i
wszystkich polskich antyglobalistów jest tak niewielu, że aby poszaleć, muszą
oni, niebożęta, pakować się w autobusy (rzadziej w pociągi) i szukać sojuszników
gnając po Europie na koszt duńskich związkowców albo własnych rodziców. W kraju
modne są raczej milczące marsze niż tornada gniewu, a żeby manifestujące bractwo
zbyt szybko nie rozlazło się po okolicznych zaułkach i knajpach z piwem, coraz
częściej po prostu puszcza się przez głośniki muzykę upodabniając całość do
pikniku czy „parady miłości” kosztem podstawowego celu jakim jest demonstrowanie
swojego zdania. Szczęście w nieszczęściu, „pilnująca” każdej takiej imprezy
służba mundurowa ma zazwyczaj w swoich szeregach kilku tępawych nadgorliwców,
wskutek czego można i tak następnego dnia organizować manifestację „w obronie
zatrzymanych”, popyszczyć trochę na policję (czyli na nikogo) i jakoś tam
podtrzymać wrażenie walki z systemem.
Czy jednak jest jeszcze wśród anarchistów coś innego, jakaś głębsza refleksja na
temat kierunku w jakim zmierza antyglobalizm rozumiany jako całość? Zapewne
patrząc z osobna na ludzi to tak, bo trudno ludzi takich jak Urbański, Roszak
(moim zdaniem to jednak poczciwa, czarno-czerwona duszyczka) czy Rachwalski
podejrzewać o bezmyślność, jednak bardziej uogólniając (jak w przypadku
wszystkich powyższych stwierdzeń, które przyłożone do poszczególnych osób mogą
być bardzo niesprawiedliwe) to chyba nie jest z tym najlepiej. A szkoda, bo
decyzję o przyłączeniu się do różnorodnego konglomeratu sił społecznych i
politycznych w próbie stworzenia globalnego frontu oporu przeciw liberalnemu
kapitalizmowi powinna poprzedzić jakaś głębsza refleksja i dyskusja wewnątrz
ruchu. Jeżeli taka trwa, to z pewnością nie nad Wisłą.
Czy, a jeżeli tak to jakie jest miejsce anarchisty w ruchu antyglobalistycznym?
Na ile postulaty ograniczenia deregulacji zarządzania gospodarką (czyli, w
istocie jej centralizacji) oraz żądania przywrócenia kontroli nad ekonomią przez
sferę społeczną (póki co reprezentowaną głównie przez państwa narodowe, dla
których samorządy – jeżeli ogóle istnieją – są tylko kwiatkiem do kożucha) dadzą
się pogodzić w tej konkretnej rzeczywistości z tradycją braku zaufania wobec
państwa?
Jeżeli jako anarchiści nie odpowiemy sobie na te pytania jasno i wyraźnie, to za
chwilę będziemy znów czuli się oszukani (niektórym już chyba coś takiego
stuknęło w dekiel skoro usiłują oni kontrować międzynarodowe fora społeczne
własnymi inicjatywami) i to niekoniecznie dlatego, że niektóre autorytarne
trockistowskie straszydła polityczne usiłują nachalnie zawłaszczyć antyglobalizm.
Warto to przemyśleć, wychodząc ponad automatyzm powtarzania we wszystkich
przypadkach przymiotnika „wolnościowy”, a punktem wyjścia do takich rozważań
musi być aktualny stan rzeczy, od czego – jak każdy ruch społeczny długotrwale
pozbawiony realnego wpływu na rzeczywistość – już się odzwyczailiśmy.
Punkt wyjściowy
Przyszło nam żyć w świecie zaprojektowanym przez piewców neoliberalizmu,
ideologii, która na zamówienie elity finansowej usiłuje zamienić niemal całe
otoczenie człowieka w sferę totalnej komercjalizacji. Wszechwładny rynek,
nieustannie fetyszyzowany przez jawnych i ukrytych najemników biznesu, w
rzeczywistości sprowadzający człowieka do roli konsumenta i reglamentujący jego
prawa według grubości portfela, ma stanowić rozwiązanie modelowe. Aby móc
zrealizować owe zamierzenie, establishment finansowy dąży do zdegradowania roli
(a w wielu przypadkach wręcz zniszczenia) tych dążeń reszty ludzkości, które nie
mają źródła w egoizmie finansowym. Celem ataku jest więc destrukcja struktur
społecznych, opartych na więziach międzyludzkich, których celem jest dobro „ponadjednostkowe”.
Szczególnie dotyczy to tych mogących stanowić silną przeszkodę na drodze do
wszechwładzy biznesu (czyli reprezentujących interesy grupowe sprzeczne z
wprowadzanym porządkiem).
Wśród obiektów nienawiści neoliberalizmu znajdziemy więc wszystkie choć trochę
demokratyczne ciała społeczne, które chciałyby w jakiś sposób kontrolować
alokację kapitału, sposób inwestowania, podział wartości dodanej, kwestie
dotyczące zatrudnienia i wynagradzania i wszystkie istotne składniki życia
gospodarczego. Są wśród nich organizacje związkowe, organizacje lokatorskie,
ruchy ekologiczne, ale też państwo, które mimo, iż na ogół kontrolowane lub
łatwo korumpowane przez kastę bogaczy, to jednak zawsze stanowi potencjalne
zagrożenie jako twórca i egzekutor prawa oraz dysponent własnych, potężnych
środków finansowych i majątku. W warunkach rynku – czyli demokracji pieniądza –
istotą zachowania wpływów przez elitę jest możliwie duże różnicowanie dochodów,
a to zazwyczaj wywołuje opór poszkodowanej większości, która czasem może – mimo
całej manipulacji informacyjnej prowadzonej za pomocą mediów - zagłosować nie po
myśli establishmentu i za pomocą jakiegoś segmentu biurokracji, zmienić zasady
podziału dóbr. Sterujący aparatem państwa politycy, choć uzależnieni od biznesu
kosztami kampanii wyborczej, muszą jednak w jakimś stopniu liczyć się z głosem
reszty społeczeństwa i pod wpływem wyjątkowo silnego nacisku są w stanie –
przynajmniej czasowo – ograniczać przywileje kół gospodarczych. Co więcej,
ewentualna siła aparatu centralnego może być wykorzystana przez panującą nad nią
grupę biznesmenów przeciw sitwom z konkurencji. Wychodzi na to, że państwo, choć
odgrodzone od ludowładztwa barierą centralizmu i tak jest zbyt demokratyczne dla
lepszych tego świata, a ponieważ obowiązująca (wskutek walki wielu pokoleń) w
wielu częściach świata moda polityczna nie zezwala na jawny autorytaryzm, to
najlepszą metodą ubezpieczenia majątkowego elity jest sprowadzenie jego wpływu
na cokolwiek do poziomu minimum.
Co w zamian? Czy tylko rynek? Nie, ideolodzy fundamentalizmu komercyjnego nie
posuwają się do takiej konstatacji – przynajmniej otwarcie – i proponują własną
wizję społeczeństwa obywatelskiego. Łagodzić nierówności wynikające z podziału
pracy i dóbr mają organizacje pozarządowe, nastawione na realizowanie
konkretnych, ściśle ograniczonych działek tematycznych. W mocno
skomercjalizowanej rzeczywistości, tego rodzaju quasi-instytucje mogą być tylko
albo zakładane przez ludzi zamożnych albo ściśle uzależnione od prywatnych
donatorów, a ponieważ pieniądze są w stanie dawać tylko ludzie zamożni i to na
akceptowane przez siebie cele, to groźba dla systemu jest prawie żadna. Nie
przypadkiem np. organizacje broniące praw lokatorów skupiają na sobie o wiele
mniejsze zainteresowanie sponsorów niż te broniące praw zwierząt albo wysyłające
dary do innej strefy geograficznej, choć przecież problemy z kamienicznikami i
innymi właścicielami budynku stanowią element życia setek tysięcy rodaków. Taka
nijaka politycznie forma zmieniania świata niesie z sobą także dodatkowe
korzyści - można wyrobić sobie wizerunek dobroczyńcy, stworzyć miejsca pracy dla
rodziny czy znajomych, nierzadko zresztą odpisując sobie co nieco od podatku
(czyli, do pewnego stopnia, zostać donatorem za pieniądze budżetowe) .
Czy działalność takich skoncentrowanych na partykularnych celach organizacji
pozarządowych należy traktować tylko jako bezwartościową społecznie zasłonę
dymną systemu? Z pewnością nie, bo dopóki nie jest się w stanie wymusić zmian
systemowych, nie należy lekceważyć żadnej działalności, która pomaga w życiu
konkretnym grupom czy osobom, albo też wpływa na zmianę stanu rzeczy w jednym
tylko segmencie rzeczywistości. Nie znaczy to jednak, iż powinniśmy się łudzić
co do możliwości wpływu działań samopomocowych na ogólną poprawę warunków życia
społeczeństw przy tym stopniu ekonomicznego wyzysku, jaki niesie z sobą
fundamentalizm rynkowy. Znacząca sieć organizacji pozarządowych może w miarę
zadowalająco postarać się o uzupełnienie luk pozostawionych przez niedopatrzenia
instytucji, ale właśnie w przypadku w miarę sprawnie działającego państwa
opiekuńczego. W sytuacji z jaką mamy do czynienia obecnie, działania te porównać
można do próby łatania chusteczkami do nosa dziury w burcie okrętu, do którego
ktoś nieustannie strzela pociskami o średnicy metra.
Co więcej, raczej trudno pokusić się o ignorowanie faktu, że dobroczynność –
niezależnie od intencji i zaangażowania pracowników i wolontariuszy sektora non
governement – do pewnego stopnia legitymizuje porządek społeczny i konkretne
postacie darczyńców (wśród których bywają też skrajni wyzyskiwacze świata
pracy), przyczyniając się do podtrzymania opinii o rzekomej szansie na
rozwiązanie problemów socjalnych bez konieczności zmian ustrojowych. Podpieranie
się opinią, że sektor pozarządowy otoczony przez podmioty rynkowe jest w stanie
pokaźnie zmniejszyć społeczne szkody wynikające z wzrastającego rozwarstwienia
dochodowego i narastającej komercjalizacji wszystkiego wokół, ma też i tą wadę,
że nie uwzględnia prostego faktu uzależnienia donatorów od koniunktury w
gospodarce. A przecież w okresie recesji czy w warunkach kryzysowych (np.
gwałtowne załamanie kursowe waluty) hojność sponsorów prywatnych gwałtownie
maleje, odwrotnie proporcjonalnie do przyrostu liczby potrzebujących wsparcia
ludzi
Fundamenty anarchizmu
Co to wszystko ma wspólnego z zasadniczym celem niniejszego tekstu, jakim jest
znalezienie odpowiedzi na pytanie o sensowność uczestnictwa anarchistów w ruchu
domagającym się przywrócenia regulacji państwowych w gospodarce? Otóż bardzo
wiele, gdyż pomysły wyznawców tego kierunku myśli politycznej na ulepszanie
świata są dość zbieżne z tym fragmentem światopoglądu liberalnego, który
zainspirował rozmaitych wysyp stowarzyszeń i fundacji. Nie inaczej niż aktywiści
NGO-sów, nadzieję na lepszą przyszłość anarchiści dostrzegają w działaniu
różnego typu dobrowolnych zrzeszeń, organizacji i stowarzyszeń obywatelskich,
realizujących projekty dla swoich członków i innych osób. Przerażeni codzienną
niesprawnością scentralizowanego molocha – państwa, nie mają oni za grosz
zaufania dla wielkich organizmów społecznych i gospodarczych, propagując jako
ideał społeczeństwa zbudowane na bazie małych grup, wymieniających się usługami.
Rzecz jasna, między światopoglądem anarchistycznym a koncepcją budowy struktur
społeczeństwa obywatelskiego w ramach liberalnego kapitalizmu istnieje też
zasadnicza różnica. Jest nią wizja przyszłej rzeczywistości gospodarczej –
podczas gdy dzisiejsze organizacje pozarządowe czerpią fundusze na swoją
działalność od osób prywatnych i przedsiębiorstw oraz z dotacji publicznych – to
wizja anarchistyczna zakłada stworzenie własnej, alternatywnej wobec zasad
kapitalizmu, wizji gospodarki. I tu także stawia się na niewielkie wspólnoty
producentów, operujące na lokalnych quasi-rynkach lub wręcz z pominięciem
pieniądza (barter, lets), zorganizowane na zasadach spółdzielni, firm rodzinnych
i samozatrudnienia, dla uniknięcia wyzysku związanego nieodłącznie z pracą
najemną. Celem istnienia tego rodzaju gospodarki nie ma być – jak w systemie
wolnorynkowym – dążenie do jak największej konsumpcji poprzez motywowaną ludzką
chciwością ekonomię totalnej konkurencji, ale przeciwnie – zrównoważony rozwój
społeczny, gospodarczy i ekologiczny tworzony poprzez inicjatywy nastawione na
kooperację między ludźmi.
Globalizacja oddala ideał
Nie ma raczej wątpliwości, który z powyższych modeli gospodarczych jest bardziej
humanistyczny i godny uznania. Zwłaszcza, że liberalny pomysł na społeczeństwo
obywatelskie, ignorujący terror wolnorynkowej ekonomii, to w najlepszym razie
sympatyczne złudzenie. Problem zaczyna się jednak wówczas, gdy owe tradycyjne
wizje anarchistów przyłożymy do dzisiejszych realiów gospodarki i życia
społecznego. Świat rozwija się akurat odwrotnie – postępuje koncentracja
własności i związanych z nią praw, do pewnego stopnia maskowana wielością
szyldów firm i nazw produktów. Coraz bardziej wąska elita posiada coraz więcej,
opierając się w swej ekspansji na strukturach gospodarczych, dla których
organizmy polityczne pełnią tylko role pomocniczą. Wypierana z dostępu do dóbr
materialnych większość wcale nie staje się bardziej skłonna do aktywnych
działań, wręcz przeciwnie, postępuje anemia społeczna. Sprowadzani coraz
bardziej do poziomu walki o byt ludzie nie współpracują, a rywalizują, także
dlatego, że przy obecnym poziomie sił wytwórczych większość pracy wiąże się ze
sprzedażą, a ta z natury jest działalnością opartą na silnej konkurencji.
Harujący od rana do nocy, zastraszeni możliwością nagłego upadku w materialną
nicość nie mają czasu i chęci, a bezrobotni środków, aby próbować zmienić
rzeczywistość społeczną na bardziej przyjazną. „Urynkowiane” społeczeństwa
zmieniają się w zatomizowane masy przemęczonych walką o byt anonimowych postaci,
których nie trzeba już nawet bić pałką, bo aby rządzić wystarcza kontrola
informacji realizowana przez „wolne” media.
Tej sytuacji nie wolno anarchistom ignorować, nawet jeżeli nasz ruch nie ma dziś
wpływu na rozwój sytuacji na świecie. A może – właśnie dlatego - bo warto by ten
stan rzeczy zmienić. Aby tak się stało, konieczny jest ożywczy zastrzyk realizmu
w myśleniu, choć oczywiście nie należy w tym zapominać o złotej zasadzie
umiaru[do wycięcia - , bo odkąd wymyślono demokrację parlamentarną salony świata
wypełniają głównie ideowi pragmatycy].
Warto odpowiedzieć sobie na pytanie, czy przy obecnym stanie i tempie
koncentracji kapitału i własności, może rzeczywiście zaistnieć jakaś alternatywa
gospodarcza na obrzeżach głównego nurtu życia gospodarczego i w opozycji do jego
podstawowych zasad? Co jakiś czas podobne próby są podejmowane, słyszymy o
rozmaitych „wolnościowych” spółdzielniach znajdujących sobie miejsce na rynku
(czasem za cenę niepłacenia ZUS-u, co uchodzi za opór wobec państwa, a w
rzeczywistości stanowi formę przerzucania przyszłych kosztów utrzymania
człowieka w wieku starczym na barki innych podatników), szyjących buty, myjących
okna w wieżowcach... Wspólną cechą takich inicjatyw bywa jednak ich niedługi
okres życia, często mierzony zaledwie kilkoma czy kilkunastoma zleceniami od
klientów. Czy może to dziwić? Pozbawiona zaplecza kapitałowego, doświadczenia w
interesach czy dostępu do większych kredytów paroosobowa kooperatywa może przez
krótki czas wypełnić jakąś lukę w rynku – który nigdy nie jest dokładnie
wypełniony produktami we wszystkich asortymentach – zwłaszcza jeżeli ktoś z jej
uczestników posiada przydatne kontakty w biznesie albo sfera działalności ma
charakter nietypowy. Jednak po pewnym czasie, jeżeli tego rodzaju aktywność
gospodarcza okaże się rzeczywiście dochodowa, zwróci ona charakter konkurencji,
a ta mając – jak każdy podmiot komercyjny w stosunku do społecznego – niższe
koszty (a zapewne i znacznie wyższy kapitał) wygra walkę o klienta.
Wbrew temu co twierdzą liberałowie, wolny rynek (rozumiany rzecz jasna umownie,
jako podporządkowanie sfery społecznej interesowi sektorów komercyjnych, w
czystej formie gospodarka wolnorynkowa może być tylko modelem teoretycznym) w
wielu sprawach równa w dół i dlatego wygrywać z konkurencją można w długim
okresie tylko za cenę uczciwości (niepłacenie pensji na czas, niskie
wynagrodzenia, kamuflowanie wad oferowanych produktów, wydłużanie czasu pracy,
likwidację etatów przy jednoczesnym zwiększaniu zakresu obowiązków pozostałych
pracowników, łapówki dla urzędników bankowych przy zabieganiu o kredyt itp.).
Jednak nawet takie wyzwolone z moralności komercyjne firmy, jeżeli są małe, to
na zliberalizowanych do cna rynkach są raczej przedmiotem, a nie podmiotem gry
gospodarczej, będąc zmuszone do przyjmowania zleceń na granicy opłacalności i
jedynie dryfując na falach gospodarki rynkowej. Skutkiem swobodnej wymiany
gospodarczej nie jest trwanie wszystkich podmiotów na podobnym poziomie rozwoju
gospodarczego, ale sukces jednych i upadek drugich, bo tylko regulacje odgórne
mogą uniemożliwić stopniową monopolizację. Za istotną cechę rynku – znów
przeciwnie do złudzeń protagonistów systemu – uznać można tendencję do
wartościowania klientów według zasobności portfela, w związku z czym dostęp do
pożyczek, szansa na korzystanie z niższej marży itd. są dla drobnych firm
znacznie mniejsze niż dla gospodarczych gigantów.
Tak więc droga do społeczeństwa anarchistycznego nie wiedzie wcale przez
zastępowanie regulacji odgórnych w gospodarce inicjatywą prywatnych podmiotów.
Rynek niszczy autonomiczność jednostek, poddając je brutalnej presji pieniądza,
ubezwłasnowolniając nieustannym strachem o pracę i płacę i alienując od reszty
społeczeństwa ideologią zaciekłej konkurencji. Kapitalizm liberalny tylko
pozornie oferuje swobodę wyboru – jego podstawą są posiadane środki, a więc nie
potrzeba mu obywateli, a jedynie konsumentów. Wyciskając z każdego z nas całą
energię na potrzeby pracodawców albo odbierając szansę na jakikolwiek dochód i
spychając w szeregi podklasy, uniemożliwia rozwój osobowości i spełnienie
marzeń, a często jakąkolwiek aktywność w celu budowy lepszego świata.
Kierunek: socjalizm
Jeżeli nie da się iść w stronę upragnionego przez anarchistów modelu społecznego
poprzez rynek i komercję – jak to proponują libertarianie – nieznacznie tylko
cywilizowane działalnością pozarządowych organizacji obywatelskich, to pozostaje
podążać do tego samego celu w inny sposób – lewicowy. W propozycji tej zresztą
nie ma nic nowego (a tym bardziej szokującego), bowiem idea nasza wyrosła ze
wspólnego z myślą socjalistyczną korzenia. Ruch anarchistyczny nie powstał – jak
to się nieraz zdaje różnorakim przerabiaczom komunizmu wolnościowego na potrzeby
klasy średniej – jako spisek obywateli opętanych abstrakcyjną żądzą niszczenia
instytucji albo związek bogaczy broniących się przed obłożeniem daniną
publiczną. Był i jest buntem ciemiężonych przez kapitalizm przeciwko klasie
posiadającej i całości stosunków własnościowych, a jego stosunek do państwa
wyrósł z przekonania, iż biurokracja rządowa broni interesów głównie wielkiego
kapitału, a nie całości społeczeństwa, do czego jest powołana.
To prąd ideowy z gruntu antykapitalistyczny, sprzeciwiający się instytucji pracy
najemnej jako podstawowemu składnikowi wyzysku, a propozycją pozytywną wysuwaną
przezeń nie jest jakaś drobnomieszczańska teza o szczęściu ludzkości pod
postacią rynku małych komercyjnych geszeftów uwolnionych od kurateli
administracji centralnej, ale własność i partycypacja w zarządzaniu dla
wszystkich ludzi pracy - czyli spółdzielczość w odbiurokratyzowanym świecie
opartym na oddolnym planowaniu według rzeczywistych (a nie wyznaczanych poziomem
płac i cen) potrzeb społecznych . Niewiara w państwo, jako zbyt scentralizowaną
i łatwą do korumpowania machinę, różni nas od socjalistów, lecz postulatów
łączących oba nurty takich jak partycypacja pracownicza, zniesienie wyzysku
klasowego itp. jest o wiele więcej. Wystarczająco dużo, aby wielu ludzi
postrzegało naszą doktrynę wręcz jako socjalistyczną, tyle, że zapłodnioną
dodatkowo ożywczym tchnieniem niektórych pozytywnych elementów myśli liberalnej.
W ostatnich latach w polskich środowiskach „wolnościowych” upowszechniło się
traktowanie anarchizmu jako wyraz jakiegoś indywidualistycznego buntu jednostki
(o koniecznie wyjątkowej osobowości – bo w kulturze postmodernizmu wszyscy
jesteśmy niesamowici, nawet jak tylko kopiujemy innych „niezwykłych”), przeciwko
wszystkim zakazom, hierarchiom, instytucjom, jakie spotka ona na swojej drodze
życia. Nic bardziej błędnego – dla anarchistów zawsze równie kluczowe co
„jednostka” pojęcie stanowiła grupa („kolektyw” albo inne tego rodzaju
określenia), a zdrowe społeczeństwo miało uwzględniać zarówno autonomię każdego
człowieka jak też interes wspólnotowy. To wizja jakościowo inna od propagowanego
przez libertarian egoizmu rozbrykanego dzieciaka („ja nic nie muszę i mam was w
nosie”), który jest dla innych nie do zniesienia już na poziomie przedszkola.
Niestety, ten ostatni, rozpowszechniony przez różnych pseudoanarchistycznych
„myślicieli” w rodzaju Jacka Sierpińskiego czy Stanisława Górki, wciąż święci
triumfy, przyczyniając się do destrukcji wielu inicjatyw (np. przymusowe składki
w organizacjach traktowane są z wrogością, choć przecież płaci się je na rzecz
wspólnoty w której uczestniczy się dobrowolnie).
Bez histerii o państwie
Podobne absurdy dotyczą stosunku do państwa, które – w świadomości przeciętnego
„wolnościowca” – nie jest już tylko opiekunem bogaczy i dysponentem przemocy
gwarantującej zachowanie stosunków własnościowych, ale silnie fetyszyzowanym
źródłem wszelkiego zła na świecie. Z nienawiści do biurokratów część anarchistów
(a raczej ludzi, którzy za takich się uważają) skłonna jest akceptować inny
totalitaryzm – wszechwładny rynek – i współpracować z ruchami działającymi na
korzyść elity finansowej i powtarzając bzdurne teorie o równości szans w
kapitalistycznej gospodarce. W ten sposób de facto zwracają się oni przeciw
całej tradycji anarchizmu, jego robotniczym i syndykalistycznym korzeniom,
akceptując negatywne strony sfery komercyjnej i atakując nieliczne, ale
istniejące pozytywne strony państwa (np. pewne formy opieki socjalnej). A
przecież komunizm wolnościowy atakował władzę polityczną właśnie dlatego, że
jest ona natury zbyt mało społeczna, bo nie gwarantuje ochrony przed dominacją
klas zamożnych... Jako swoistą dekorację systemu, fałszywego przyjaciela
zwykłych ludzi, ale nie jedyne źródło zła.... Wydaje się, iż właśnie udział w
ruchu antyglobalizacyjnym daje szansę krajowym anarchistom powrotu do genezy
własnej idei i zrozumienia, że źródło władzy tkwi w gospodarce, a biurokracja
jest tylko wykonawcą rozkazów biznesu.
Istotnym czynnikiem określającym stosunek do administracji publicznej musi być
także świadomość, że – mimo wszystko – jej charakter uległ znacznemu
przekształceniu w ciągu okresu, który dzieli na od śmierci Bakunina czy
Kroptkina. Państwo kapitalistyczne w naszym regionie geograficznym nie jest już
tylko gołym aparatem przymusu na rzecz maleńkiej warstwy arystokratycznej, ale
szeroko rozbudowanym organizmem biurokratycznym w którym krzyżują się różne
interesy grupowe, a jego funkcjonariusze do pewnego stopnia muszą się liczyć z
głosem opinii publicznej. Jak wiele można pod tym względem uzyskać, świadczy
historia dwudziestu lat budowy welfare state w Europie, zanim w latach
siedemdziesiątych nie zaczęła niszczyć zdobyczy świata pracy kontrreformacja
neoliberalizmu. Oczywiście, nie powinniśmy mieć złudzeń co do możliwości
obalenia władzy kapitału na sposób reformistyczny, jednak cechą przyrodzoną
obecnego systemu jest znaczna plastyczność i póki co, lepiej naginać go do
swoich potrzeb niż czynić to samo z faktami udając, że między szwedzkie państwo
dobrobytu sprzed lat paru niczym nie różni się od Polski czy Tajwanu.
W systemie demokracji parlamentarnej, gdzie biurokracja pełni rolę pasa
transmisyjnego dla różnych grup nacisku, szansa na uzyskanie wpływu na polityków
przez silny lobbing lewicy i związków zawodowych byłaby całkiem spora, gdyby
właśnie nie deregulacja gospodarki i poddanie jej naciskom spekulacyjnym. Te
ostatnie czynią wszelkiego typu urzędników publicznych już nie tylko sługami,
ale wręcz zakładnikami kół gospodarczych. Politycy nawet pod naciskiem strajków
i demonstracji nie są przecież w stanie ignorować faktu, że w systemie
gospodarczym opartym o swobodne przemieszczanie się kapitału po całym świecie i
swobodne kursy walutowe, jakikolwiek gest braku pokory wobec interesów biznesu
może spowodować wycofanie się inwestorów, a co za tym idzie szybki wypływ
kapitału i kryzys walutowy. Rząd, który odważy się na spełnienie żądań
niezadowolonej części protestujących obywateli musi się liczyć, iż w niedługim
czasie pod oknami budynków publicznych pojawią się inni niezadowoleni, w tym
takie ofiary kontrakcji biznesu jak bezrobotni z przenoszonych do innych części
świata fabryk czy posiadacze oszczędności w walucie krajowej, którzy stracili
krocie w stosunku do mieszkańców reszty świata.
Teraz regulacja!
Dzisiejsza sytuacja pełnej wolności manipulacji kapitałem odziera więc
społeczeństwo z prawa o decydowania o swojej przyszłości, a instytucje i
polityków czyni nieczułymi na protesty zwykłych ludzi. Odpowiedzią jest
rewolucja lub regulacja gospodarki. Stary jak świat dylemat lewicy: zmieniać od
razu całość czy reformować segmenty systemu za cenę jego częściowej
legitymizacji jest tak naprawdę dyskusją o niczym. Wybór nie istnieje, bo – jak
już wcześniej zostało powiedziane – zagubione, zatomizowane i prowadzące ze sobą
( także w obrębie poszczególnych klas) wojnę ekonomiczną, a do tego
spauperyzowane i kontrolowane przez media społeczeństwo nie jest w stanie
zbudować rzeczywistego przyczółka do udanej rebelii. I to nawet wówczas, gdy –
jak to się stało wpierw w Albanii, a w potem Argentynie –system sam się załamie,
tworząc tym samym idealne warunki do budowy nowego ładu.
Tym, co da się dziś uczynić, jest właśnie próba wymuszenia powrotu do sytuacji,
w której politycy panują nad gospodarką a naciski na nich są w stanie
doprowadzić większość ludzi do poziomu wegetacji umożliwiającego jakąkolwiek
refleksję nad polepszeniem życia. Aby była szansa na jakąkolwiek zmianę takie
działania muszą zaistnieć na poziomie międzynarodowym – skoro kapitalizm
osiągnął wymiar globalny – i mieć charakter skoordynowanej kampanii. Anarchiści
nie mają powodu, aby z niej się wymigiwać, bo ów niezbędny reformizm nie musi
się wcale łączyć z uczestniczeniem we władzy. Tak naprawdę nie ma bowiem
większego znaczenia kto zasiada w ławach rządowych, o wiele ważniejsze jest czy
i z jaką siłą naciska się na państwo i jego funkcjonariuszy, aby zaprzestano
automatycznie spełniać życzenia biznesu. Przy odpowiednim natężeniu presji na
kierowników polskiej polityki, ta w gruncie rzeczy bezideowa czereda
aparatczyków musi zacząć wreszcie modyfikować swoje działania także pod wpływem
postulatów społecznych, a nie tylko według wskaźników inwestycji, poziomu kursów
walutowych itp.
Wydaje się, iż właśnie owa niewiara w możliwość zmiany systemu przez wrzucanie
pojedynczych kontestatorów na stołki w systemie może okazać się najciekawszym
wkładem idei anarchizmu na tym poziomie oporu przeciw kapitalizmowi. Zwłaszcza,
iż wielu działaczy neomarksistowskich ugrupowań, nawet tych posługujących się
rewolucyjną retoryką, ma wyraźną chętkę mościć sobie gniazdka – oczywiście, dla
„dobra ludu” - w oficjalnych strukturach, a całą swoją energię zużywa na
odwieczną budowę „partii robotniczych” (tak naprawdę to typowo inteligenckich),
które po przejęciu władzy miałyby uszczęśliwić pospólstwo od „od góry”
Próbując wywierać nacisk na opłacanych z podatków lokajów biznesu nie powinniśmy
mieć wątpliwości, że tak naprawdę warto atakować przede wszystkim rzeczywistych
władców świata – instytucje finansowe (i to nie tylko te sławne, ale też na co
dzień nieosiągalne jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy),
konsorcja medialne, korporacje handlowe, organizacje pracodawców. To tam właśnie
ukrywają się menedżerowie gospodarki realnej i antygospodarki spekulacyjnej,
którzy czasem kilkoma kliknięciami w klawiatury komputerów posyłają na dno
ludność całych miast czy regionów Polski. Niestety, znaczna część krajowych
anarchistów wyraźnie nie dostrzega właściwej hierarchii panującej w ustroju
kapitalistycznym, uważając naiwnie, że cały ten bajzel skonstruowali nam tylko
posłowie, premierzy i podobne towarzystwo. Wciąż za mało jest prób uderzania w
samo jądro systemu, takich jak krytyka mediów w czasie zeszłorocznej
manifestacji pierwszomajowej anarchistów w stolicy. Ci, którzy wyraźnie wiedzą
co w trawie piszczy – tacy jak Arkadiusz Zajączkowski czy Piotr Rachwalski –
jakoś nie mają energii, aby podzielić się wiedzą z resztą środowiska.
Nie ma wątpliwości, że uczestnictwo w ruchu antyglobalizacyjnym w jego
dzisiejszej formie nie jest w żadnej sprzeczności z ideałami ruchu
anarchistycznego. Zamiast próbować tworzyć jakąś własną „wolnościową” wersję,
warto po prostu, abyśmy uczestniczyli w nim na równych prawach, starając się
jednocześnie propagować nasze ideały. Na tym poziomie walki z systemem
„czarno-czerwonych” od „czerwonych”, „zielonych” czy „różowych”
(socjaldemokraci, nie mylić z SLD) dzielą nie cele, a jedynie metody, zaś w
naszej, polskiej rzeczywistości, tak naprawdę głównie slogany. Oczywiście, warto
baczyć z kim się współpracuje, ale – paradoksalnie – to właśnie dzisiejszy brak
rozpoznania konkretnych środowisk lewicowych wynikający z prostego uznania, że
„każdy czerwony jest taki sam” sprawia, że gdy anarchiści zdecydują się już z
jakichś powodów na współpracę w jakiejś kwestii, nie mają obiekcji w kontaktach
nawet z takimi organizacjami jak Pracownicza Demokracja – skrajnie
niedemokratyczna filia międzynarodowej korporacji politycznej Socialist Workers
Party, czegoś w rodzaju trockistowskiego Amwaya.
[29.03.2004]