Źródło: http://www.trybuna.com.pl/aneks/aneks.htm?id=30101
Irak od środka
Z EWĄ JASIEWICZ, brytyjską niezależną dziennikarką i działaczką organizacji praw
człowieka, rozmawiają Przemysław Wielgosz i Stefan Zgliczyński
Mija rok od rozpoczęcia wojny w Iraku. Zamiast obiecywanej przez USA i ich
sojuszników stabilizacji kraj ten pogrąża się w coraz krwawszej wojnie
partyzanckiej. Co więcej, konflikt ten wpisuje się w szerszy bliskowschodni
kontekst, ponieważ jednocześnie z narastaniem antyokupacyjnego ruchu oporu w
Iraku obserwujemy eskalację przemocy w Palestynie. Kilkanaście ostatnich
miesięcy spędziłaś w obydwu tych zapalnych punktach. Jak się tam znalazłaś?
- Wydarzeniami na Bliskim Wschodzie zainteresowałam się jeszcze podczas studiów
na wydziale antropologii i środków masowego przekazu uniwersytetu Goldsmith w
Londynie. Uczestniczyłam w wielu akcjach i manifestacjach przeciwko izraelskiej
okupacji ziem palestyńskich, ale to mi nie wystarczało. Kiedy więc nadarzyła się
okazja, postanowiłam zrobić coś więcej. Zanim jednak pojechałam do Iraku, przez
sześć miesięcy byłam na Zachodnim Brzegu Jordanu. Pojechałam tam w ramach akcji
solidarności z palestyńskimi cywilami prowadzonej przez międzynarodową
organizację ISM (International Solidarity Movement). Mieszkałam w obozach dla
uchodźców Dżeninie i Nablusie. Żyłam z palestyńskimi rodzinami, pełniłam rolę
podobną do żywej tarczy. Niestety, niezbyt skutecznie, ponieważ jeden z moich
podopiecznych, czternastoletni chłopiec imieniem Baha został zastrzelony wraz
trzema innymi osobami w mojej obecności podczas izraelskiej ofensywy w kwietniu
2002 roku. To było straszne doświadczenie.
Jednocześnie jednak pobyt w Palestynie pozwolił mi na głębsze poznanie arabskiej
kultury, języka oraz oswoił mnie z tamtejszymi standardami politycznymi: z
widokiem wrogo nastawionych żołnierzy, z bezsensownym cierpieniem, z ciągłą
przemocą, z nieustającym poczuciem zagrożenia. Po tym, co przeszłam na Zachodnim
Brzegu, wyjazd do Iraku wydawał mi się czymś oczywistym. Początkowo chciałam
dotrzeć do Bagdadu podczas wojny, aby relacjonować sytuację wśród tamtejszych
cywilów, czego media głównego nurtu nie robiły. Niestety, to się nie udało. Do
Bagdadu dotarłam zaraz po zdobyciu miasta przez Amerykanów, w czerwcu zeszłego
roku. Przyjechałam tam z organizacją Voice of Wilderness, która od 1997 roku
zajmowała się monitorowaniem skutków międzynarodowych sankcji dla zwykłych
Irakijczyków.
Czy także w Iraku mieszkałaś z tamtejszymi rodzinami?
- Chciałam wejść między ludzi, aby móc oglądać całą tę sytuację z ich
perspektywy, ale okazało się to niemożliwe. Bagdad to gigantyczne miasto, które
formalnie zostało zajęte przez Amerykanów, jednak w rzeczywistości pozostaje
poza jakąkolwiek kontrolą. To zaś oznacza, że rządzą w nim rozmaite grupy
zbrojne i zwykłe gangi. Trzeba też pamiętać, że prawie wszyscy Irakijczycy mają
broń. Główną przeszkodą dla wejścia między ludzi była jednak wielka nieufność
wobec wszystkich przybyszów z Zachodu. Przeciętni Irakijczycy kojarzą
Europejczyków z okupantami, a to bywa bardzo niebezpieczne. Dotyczy to także
organizacji pozarządowych i niezależnych niosących pomoc, które wobec braku
tradycji tego rodzaju działań na terenie Iraku często są narażone na przemoc
zarówno ze strony ruchu oporu, zwykłych przestępców, jak i sił okupacyjnych.
A jednak udało Ci się zobaczyć dużo więcej niż głównym mediom, które koncentrują
się na siłach okupacyjnych, radzie zarządzającej i co bardziej krwawych
zamachach. Jak wygląda dziś Irak widziany od dołu?
- Większość ludzi, z którymi rozmawiałam w Bagdadzie i Basrze, mówiła, że nic
się nie zmieniło na lepsze. Wielu uważa, że jest gorzej niż przedtem.
Najczęściej jednak spotykałam się z medyczną metaforą, wedle której czasy
Husajna to była śmierć, zaś sytuacja dzisiejsza to narastający ból głowy. Ludzie
cieszą się z obalenia dyktatury, bardzo żywiołowo rozwijają się różne formy
samorządności, życie polityczne, prasa, związki zawodowe, ale to wszystko dzieje
się wbrew a nie dzięki okupacji. Co ciekawe, nie wszyscy związani z saddamowską
partią BAAS kontestują okupację. Bardzo wielu z nich znakomicie przystosowało
się do nowych warunków zdobywając zaufanie okupantów. Można powiedzieć wręcz, że
dzięki polityce Amerykanów Irakiem w dużym stopniu rządzą dziś ludzie Saddama.
Członkowie partii BAAS kontrolują przemysł, wydobycie ropy naftowej, tworzą
kadrę urzędniczą w ministerstwach, przewodzą policji i siłom zbrojnym.
W pierwszych tygodniach okupacji robotnicy irackich rafinerii wywieźli na
taczkach całą kadrę BAAS zarządzającą, ale po niedługim czasie kontrolowane
przez USA ministerstwo ropy naftowej zainstalowało tych ludzi z powrotem na
poprzednich stanowiskach. W samej tylko Basrze połowa policji utworzonej przez
wojska brytyjskie to funkcjonariusze sił bezpieczeństwa Saddama.
Jakkolwiek zakrawa to na paradoks, USA okupują Irak za pomocą ludzi starego
reżimu. Zamiast obiecywanej demokracji wojna przyniosła więc restaurację.
Dlatego zwykli Irakijczycy mówią dziś o dwóch okupacjach: amerykańskiej i
postsaddamowskiej czy też postbaasistowskiej. Dlatego też jeżeli mówimy o ruchu
oporu, to musimy pamiętać, że walczy on przeciwko obydwu tym okupacjom. Ten ruch
będzie narastał nie tylko w wymiarze narodowo-wyzwoleńczym, ale przede wszystkim
w wymiarze społecznym.
Po obaleniu krwawej dyktatury Irakijczycy chcą wreszcie decydować o sobie i nie
pozwolą na powrót starych porządków pod nową, prozachodnią fasadą. Walka o
przezwyciężenie dyktatury dopiero się zaczyna i wygląda na to, że będzie długa i
przyniesie wiele ofiar.
A jak wygląda sytuacja irackich robotników? Wspominałaś o samoorganizacji, o
związkach zawodowych.
- W czasach dyktatury istniały tylko związki prosaddamowskie, a w zakładach
prywatnych w ogóle ich nie było. Sytuacja pogorszyła się w roku 1987, gdy reżim
zmusił organizacje związkowe do zjednoczenia w ramach jednej państwowej
struktury. Było to odpowiedzią na działalność antybaasistowskiego Robotniczego
Ruchu Demokratycznego, który powstał na przełomie lat 70. i 80., a od 1981 dość
aktywnie działał w podziemiu. Represje, które się potem rozpoczęły,
podporządkowały ruch związkowy reżimowi. Dlatego teraz klasa robotnicza jest
nieufna wobec związków. Niemniej powstała ogólnokrajowa federacja związków
zawodowych, którą kieruje odrodzona partia komunistyczna. Jej zadaniem jest nie
tylko zbudować na nowo, ale i zjednoczyć ruch związkowy.
Niezależnie od tego nastąpiła polityczna aktywizacja i radykalizacja robotników.
Organizowane są demonstracje, pikiety i strajki. Zdarzają się okupacje fabryk i
usuwanie zarządów. Podczas mojego pobytu w Basrze miały miejsce trzy strajki
generalne przeciwko baasistowskim zarządom fabryk oraz przeciwko drastycznym
podwyżkom cen benzyny w tym mieście. Szczególnie bojowi są pracownicy
południowoirackich rafinerii, z których wielu brało udział w antysaddamowskim
powstaniu w roku 1991. Obok komunistów bardzo aktywni są muzułmanie.
Fundamentaliści?
- Nie! Z tymi fundamentalistami to przesada. Mam po prostu na myśli tych, którzy
nie są komunistami, ani nie chcą wstąpić do żadnej innej partii. Z niechęci do
partii określają się oni po postu jako muzułmanie.
A jednak zagrożenie religijnym integryzmem istnieje. Mówi się o nim coraz
częściej. Czy obalenie Husajna nie otworzyło drzwi do ustanowienia w Iraku
państwa islamskiego? A może podziały między szyitami a sunnitami doprowadzą do
rozpadu państwa?
- Większość ludzi nie chce żadnego podziału. Konflikty religijne i etniczne
rzeczywiście istnieją, a nawet narastają. Pamiętać trzeba jednak, że siłą, która
je podsyca, jest władza. Tak było podczas trzydziestu pięciu lat Husajna, gdy
wykorzystywano wszystkie sprzeczności, aby osłabić opór społeczeństwa, tak jest
i teraz, gdy konflikty wykorzystują okupanci, aby odwrócić uwagę od siebie.
Ostatnie zamachy na szyitów wyglądają bardzo podejrzanie i wielu Irakijczyków
obwinia o nie siły okupacyjne. Sprzyjają temu nieudolne działania amerykańskiej
propagandy. Próby przypisania ich Al-Kaidzie, wszystkie te bajki o komputerowych
dyskach rzekomo pozostawionych w Iraku przez wysokiego rangą współpracownika bin
Ladena tylko podważają wiarygodność Zachodu.
Jaka jednak jest wizja przyszłości Iraku wśród samych Irakijczyków?
- Myślę, że dziś przeważa nastawienie nacjonalistyczne i republikańskie. Nawet
słynny przywódca szyitów ajatollah Ali al Husejni al Sistani nie mówi o
różnicach religijnych, ale o potrzebie jedności muzułmanów. Z drugiej strony, są
ugrupowania fundamentalistyczne, które lansują ideę szariatu. W samej Basrze
jest ich około stu. Ich członkowie terroryzują kobiety, usiłują na przykład
zabronić im nauki na uniwersytecie. Działania te budzą strach, ale i opór.
Dlatego wydaje mi się, że rola integrystów będzie dość ograniczona.
Społeczeństwo irackie jest w ogromnej większości laickie i dość zdecydowanie
przeciwstawia się fundamentalistom. Inna sprawa, że na korzyść tych ostatnich
przemawia brak instytucji społeczeństwa obywatelskiego, a więc niezależnego od
państwa procesu demokratycznego samostanowienia obywateli. To się dopiero
tworzy, a trudność polega na tym, że ruch demokratyczny musi zmagać się zarówno
z fundamentalistami, postbaasistami, jak i z okupantem.
Wielkim zagrożeniem jest też to, że wiele powstających obecnie partii imituje
autorytarną strukturę organizacyjną partii BAAS ze wszystkimi jej najgorszymi
elementami, takimi jak tajne bojówki mordujące przeciwników politycznych.
A zbrojny ruch oporu? Jaka jest jego siła, kto go tworzy, kto popiera?
- Najpierw trzeba zaznaczyć, że topografia partyzantki jest zróżnicowana. Na
południu kraju większość moich rozmówców twierdziła, że to zwykły terroryzm. W
strefie brytyjskiej poparcie dla zbrojnego oporu jest niewielkie, chociaż nikt
nie cieszy się z okupacji. Powszechne jest tam przekonanie, że za jakiś czas
wybuchnie antybrytyjskie powstanie. Ludzie są na to przygotowani, ale nikt nie
pali się do jakichś akcji dziś. Zupełnie inaczej wygląda to w Iraku środkowym i
północnym. Tam partyzanci mają po swojej stronie większość społeczeństwa. Tam
też przeprowadzają najwięcej ataków. Na przykład udało się im całkowicie
sparaliżować eksport ropy przez tamtejsze rurociągi - atakowano je już dwa
tysiące razy. Wbrew temu, co się często twierdzi, tylko niewielka część
partyzantki wywodzi się z wojsk starego reżimu. Większość z pięćdziesięciu
trzech ujawnionych organizacji zbrojnych to ugrupowania nacjonalistyczne,
lewicowe albo islamskie.
Jaki będzie, Twoim zdaniem, Irak za rok?
- Wszystko, co widziałam i słyszałam, skłania mnie do wniosku, że musi wybuchnąć
coś w rodzaju intifady. To będzie oddolny ruch nie tylko przeciw okupacji, ale
też przeciw członkom BAAS. Irakijczycy chcą dziś zmiany, są zmęczeni i
wyczerpani przemocą, nędzą. Ludzie chcą urzeczywistnienia autentycznej
demokracji, politycznej ekspresji poszczególnych grup społecznych. Już teraz
obok wojny, która przyciąga uwagę mediów, trwa zażarta walka polityczna.
Spontanicznie i wbrew wszelkim przeciwnościom powstaje mnóstwo organizacji
społecznych. Codziennie dochodzi do demonstracji, pikiet, okupacji, strajków. To
oddolne społeczne wrzenie narasta i ma charakter niemal rewolucyjny. Po latach
monopartyjnego reżimu obudziło się społeczeństwo obywatelskie. Widać to na
ulicach, w fabrykach i na uniwersytetach.
Być może, Irakijczykom brakuje wiedzy politycznej, ale instynktownie chcą
demokracji. Z drugiej strony, to, co dziś robi administracja okupacyjna, jedynie
zaostrza konflikty. Przywrócenie na stanowiska dziesięciu tysięcy
funkcjonariuszy tajnej policji Saddama, prywatyzacja gospodarki, inflacja,
ekspansja amerykańskich koncernów nie przyczyniają się do poprawy losu zwykłych
ludzi. Tymczasem w Iraku potrzeba właśnie tego ostatniego.
Wydaje się, że dramat tego kraju wchodzi w nową fazę. Dziś wiadomo tylko tyle,
że Irakijczycy chcą demokracji i że będą próbowali obalić dwie zasadnicze
przeszkody dla jej urzeczywistnienia - okupację i baasistowską restaurację pod
auspicjami USA. Do wybuchu może dojść w tym roku, a może za dwa lata. Chcecie
odpowiedzi, ale tak naprawdę jasnych odpowiedzi nie ma. Pewne jest tylko to, że
Irakijczycy odważyli się marzyć o wolności i nikt im tego marzenia już nie
odbierze.
Dziękujemy za rozmowę.