Tekst pochodzi ze strony o Proletariacie www.kunicki.w.pl
Jan Młot (Szymon Dickstein)
Kto z czego żyje?
Rozdział I
Czytaliście może, a jeżeliście nie czytali, toście pewnie słyszeli o książce
angielskiej pt. Pomoc własna. Miała ta książka niesłychane mnóstwo wydań,
przetłumaczono ją na wszystkie prawie europejskie języki, zachwycano się nią,
wychwalano pod niebiosa.
W książce tej autor opisuje przykłady z życia rozmaitych ludzi, którzy z niczego
dorobili się majątku, sławy, znaczenia. Z ,.niczego", ,,własną pracą", własnym
sprytem zostali milionerami, bogaczami, panami. Tak przynajmniej opowiada autor
tej książki (nazywa się on Smiles).
Wiecie, dlaczego tę książkę tak chętnie drukowano i sprzedawano w Anglii,
dlaczego zrobiono tyle wydań, dlaczego ją tak chętnie tłumaczono?
W Anglii, jak i na całym świecie, robotnikom jest źle, bardzo źle, bardzo
ciężko. Umierają z nich setki, tysiące z nędzy, z głodu, zupełnie tak, jakby to
było w Warszawie, Lwowie, Krakowie, chociaż Anglia, jak mówią, jest najbogatszym
krajem na świecie.
Toteż nic dziwnego, że i w Anglii robotnicy się skarżą, że się ruszają, że chcą
bądź co bądź wybrnąć z tego błota nędzy, w którym po uszy siedzą, i że niejeden
sobie mówi:
„Nie. tak dalej być nie powinno. Trzeba wszystko jakoś odmienić".
— „Wszystko odmienić? Zaraz pozwolimy wam na to!" — myślą sobie bogatsi Anglicy,
ci, którym ani głodno, ani chłodno i którzy właśnie niczego odmieniać nie
potrzebują.
I zaczynają oni perswadować robotnikom, że wcale tak źle nie jest, że, co
prawda, zginie czasami kilku robotników, ale to pewnie byli niezaradni ludzie,
próżniacy; kto wie, pijacy może.
„Kto chce pracować, mówią oni, ten do wszystkiego dojdzie. Niech każdy tylko
myśli o sobie, niech pracuje. Każdy człowiek może żyć, zbogacić się ze swojej
pracy".
Rozumiecie teraz, dlaczego tak chwalono tę książeczkę o „własnej pomocy",
dlaczego ją tłumaczono na wszystkie języki, dlaczego tyle jest innych książek,
które cuda opowiadają o tym, co by to robotnicy mieć mogli, gdyby pracowali
ciągle, pracowali bez wytchnienia. Dlatego że wszędzie są robotnicy,
rzemieślnicy, którzy czują, że im źle, dlatego że wszędzie też są panowie,
którym dobrze, w Anglii i Francji, w Niemczech i Polsce. Dlatego że wszędzie
chcą, by robotnik najmniej myślał o tym. że wszystko trzeba odmienić — by
uwierzył, że wasza bieda, że wasza nędza to najsprawiedliwsze rzeczy na świecie.
W tej oto książeczce chcę właśnie pogadać z wami o tym, czy to istotna prawda,
co mówią panowie, czy to naprawdę każdy żyje ze swojej pracy, czy naprawdę każdy
„«własną pracą» może dojść do wszystkiego".
I
„Każdy człowiek żyje ze swojej pracy". Czy tak? Na pierwszy rzut oka to jakoś
istotnie wygląda, że tak. Bo naprzód tyle o tym mówią, piszą w gazetach,
książkach, kurierach, ba! nawet słyszeliśmy o tym z ambon kazania. A potem, toć
przecież, zdaje się, istotna prawda, że szewc żyje ze swej szewskiej pracy,
krawiec z krawieckiej, nauczyciel z nauczycielskiej; fabrykant wszak także
pracuje, jeżeli nie rękami, to głową, a nawet ministrowie, król, cesarz, ileż to
oni napracować się muszą przy podpisywaniu rozmaitych papierów!
No! więc czy tak? Czy każdy człowiek żyje ze swej pracy?
Zdziwi to was zapewne niemało, kiedy wam powiem, że tak nie jest. Żaden człowiek
nie żyje ze swej własnej pracy, nie tylko królowie i ministrowie, nie tylko
fabrykanci i kupcy, ale nawet ogół pracujących, rzemieślników.
Gdyby np. szewc nie tylko robił buty, ale miał kawałek gruntu, na którym by siał
sobie jarzyny, zboże, gdyby sam prządł, tkał i szył sobie odzież, gdyby, jednym
słowem, wszystko, co mu potrzeba, robił we własnym domu, u siebie, wtedy
moglibyśmy powiedzieć, że istotnie on żyje z własnej pracy.
I dawniej, przed kilkuset laty, to istotnie tak bywało — dawniej, kiedy to każde
miasto miało dużo swoich własnych gruntów, a każdy prawie rzemieślnik był
obywatelem miasta i miał do tych gruntów prawo, wtedy to naprawdę rzemieślnicy
wszystko, co im potrzeba było, przygotowywali u siebie, na swoim kawałku gruntu,
i żyli naprawdę z własnej pracy.
Ale dziś, jak wiadomo, tak nie jest. Rzemieślnicy nie mają swego gruntu, a szewc
na przykład może tylko robić buty i nic więcej jak buty. A butów ani jeść nie
można, ani się nimi przyodziać, ani spać na nich.
To samo możemy powiedzieć o krawcu, stolarzu, mularzu. Krawiec nie może ani
jeść, ani pić swoich surdutów, ceglarz swych cegieł na obiad nie ugotuje. A o
królach, ministrach i innych podobnych ludziach cóż powiem? Ci to nie tylko dla
siebie nic zrobić nie umieją, ale jeść sami nie potrafią; trzeba im wszystko do
gęby podawać.
Szewska więc tylko praca szewca nie nakarmi jeszcze, nie napoi; krawiecka krawca
nie obuje.
Kto jeszcze najprędzej mógłby powiedzieć, że żyje z własnej pracy, to włościanin
u nas. Ten przynajmniej chleb, mleko, jarzyny wyrabia u siebie w domu; wielu
nawet to i całą odzież, chociaż ostatnimi czasy coraz rzadziej. Wiecie przecież,
że i teraz już woli gospodyni kupić na rynku spódnicę niż w domu ją uszyć, bo to
i ładniejsze, i zgrabniejsze, i tańsze.
A co powiecie na to, że w innych krajach to nawet włościanie nic prawie z
potrzebnych rzeczy w domu nie robią! Są tacy, co tylko wino hodują i nic więcej
albo tylko len, albo tylko jarzyny — a wszystko, co im potrzeba do jedzenia i do
ubrania, kupują na rynku.
Jak widzicie więc, to nikt albo prawie nikt nie żyje z własnej pracy. Szewc żyje
z pracy krawca, mularza, stolarza, włościanina; krawiec żyje z pracy szewca,
stolarza, włościanina; włościanin znowu po części żyje z pracy krawca, szewca,
stolarza itd. Wszyscy ludzie żyją nie z własnej pracy, ale z cudzej, z pracy
innych ludzi.
„Ależ każdy z nich pracuje" — odpowiecie na to — „każdy z nich, gdyby nie
pracował, to nic by nie miał".
To prawda. Dlatego też powiemy, nie — że wszyscy ludzie żyją z własnej pracy,
ale że się z własnej pracy utrzymują.
Wiem, co byście mi na to zarzucić mogli. „Nie kijem go, to pałką. Nie żyją, ale
utrzymują. Niby to nie wszystko jedno".
Nie, nie wszystko jedno i zaraz wam wytłumaczę, dlaczego. Jeżeliby szewc,
krawiec, rolnik naprawdę żyt ze swej pracy, gdyby, jak to dawniej bywało, miał
wszystko, co mu potrzeba, u siebie, to mógłby być spokojny, że chociaż może mu
być raz lepiej, drugi raz gorzej, ale że z głodu nie umrze i zawsze wyjdzie na
swoim.
Ale teraz to zupełnie inaczej. Szewc robi tylko buty. Robi ich jak najwięcej i
potem chce je sprzedać, jak każdy inny towar. Jeżeli kupca znajdzie, to dobrze.
Sprzeda buty i będzie mógł kupić to, co mu potrzeba. A jak nie sprzeda? Jak mu
powiedzą, że butów i tak dosyć, jak kupujący nie będą przychodzili do jego
sklepu? To cóż wtedy? Czy buty ugotuje dzieciom na kolację, czy butami spłaci
podatki, lichwiarza, bank itd.?
Otóż widzicie, że utrzymywać się z własnej pracy, a żyć z własnej pracy, to nie
wszystko jedno.
Póki wszyscy ludzie przygotowywali wszystko, co im potrzeba było, we własnym
domu, u siebie, póki sprzedawali mało swoich wyrobów, poty można było mówić, że
z pracy swej żyją.
Ale od czasu, kiedy ludzie zaczęli coraz bardziej robić na sprzedaż, coraz
więcej sprzedawać butów, zamków, stołów, odzieży, tj. w ogóle rozmaitych
towarów, zaczęli też mniej pracować w domu na siebie, a więcej na innych. I
doszło do tego, że szewc warszawski robi buty dla rosyjskiego rzemieślnika,
angielski robotnik kuje gwoździe dla warszawskiego szewca, a amerykański
kolonista wyrabia zboże dla angielskiego robotnika.
Od czasu więc, kiedy towarów coraz więcej na świecie, nikt nie robi dla siebie,
ale wszyscy robią dla innych; nikt nie żyje z własnej pracy, ale z pracy cudzej,
z pracy innych ludzi.
II
„Więc zgoda. Nikt nie żyje z własnej pracy, ale każdy się z niej utrzymuje, to
już chyba rzetelna prawda!"
— No! no! Dużo o tym jeszcze dałoby się powiedzieć, ale zanim wszystko
wypowiemy, musimy się zgodzić, że w tym powiedzeniu, że każdy utrzymuje się ze
swej pracy, dużo jest racji.
Każdy utrzymuje się z pracy. Dlaczego z pracy1? A dlatego, że kto chce sprzedać
jakikolwiek swój wyrób, but czy surdut, szklankę czy nóż, zawsze będą oceniać
wyroby jego według pracy i płacić będą według niej. Wytłumaczymy to zaraz
bliżej.
Przypuśćmy, że szewc jakiś pracował nad butami dzień cały i dostaje później za
te buty 10 łokci płótna. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Pracował, więc ma za
to płótno.
Ale przedstawmy sobie na chwilkę, że jest na świecie taki szczęśliwy kraj, w
którym... buty spadają z deszczem. Takiego kraju nie ma, no... ale gdyby był?
to, jak myślicie, dużo by płacono szewcowi za jego buty? Z pewnością — nic.
Ludzie mówiliby tylko, że za buty nic płacić nie warto, że nie kosztują one
żadnej pracy, że więc każdy je mieć może, i nasz szewc, żeby nie umrzeć z głodu,
musiałby się wziąć do innej roboty.
I u nas, chociaż buty na drzewach nie rosną, jest dużo takich rzeczy, za które
nic nie dostanie, które nic nie kosztują, dlatego że do nich nie potrzeba pracy,
że w nich pracy nie ma wcale. Ani za wodę u źródła, ani za grzyby w lesie, ani
za piasek w rzece nic nie płacisz, bo możesz je mieć bez pracy, bo one ludzkiej
pracy nie kosztują.
Ale za to im więcej rzecz jaka ma w sobie ludzkiej pracy, tym więcej, jak to
mówią, ma ona w sobie wartości, tym więcej dadzą za nią. Za łokieć płótna dają
więcej niż za łokieć perkalu. Dlaczego? Dlatego że łokieć perkalu i prędzej, i
łatwiej zrobić, dlatego że mniej w niego trzeba włożyć pracy niż w łokieć
płótna. Złoty łańcuszek droższy od metalowego — dlaczego? Czy dlatego, że złoto
ładniej błyszczy, że jest cięższe? Nie, bo łańcuszek metalowy tak samo błyszczeć
może i tyleż może ważyć, co i złoty, ale dlatego że złoto trudniej znaleźć, że
trzeba dużo pracy, bardzo dużo, żeby je wydobyć z ziemi, że więc w łańcuszku ze
złota więcej jest pracy niż w metalowym.
Dlatego też rzemieślnikowi każdemu, szewcowi, krawcowi, piekarzowi, kiedy płacą
za buty, surdut, za chleb, płacą za pracę, która w tych butach, w tym surducie,
w tym chlebie jakby siedziała. Jeżeli na zrobienie jednego bochenka chleba
potrzeba godzinę pracy, a na zrobienie pary butów 10 godzin, to za parę butów
dostać będzie można 10 bochenków chleba, bo praca zawarta w butach (albo, jak to
mówią inaczej, wartość butów) jest 10 r&zy większa od pracy zawartej (albo od
wartości) w bochenku chleba *.
Jeżeli za łokieć sukna płaci się dukata, to dlatego, iż żeby go zrobić (to jest
żeby wyhodować owce, strzyc wełnę, farbować sukno [itd.]), potrzeba tyle pracy,
ile na zrobienie jednego dukata (na odszukanie złota, przywiezienie go,
przetopienie itd.), np. 36 godzin. Za łokieć perkalu płacimy zaś tylko złotówkę,
bo na wyrobienie go (na zasiew i sprzęt bawełny, utkanie, ufarbowanie) potrzeba
36 razy mniej pracy, tj. tylko jedną godzinę.
Oto dlaczego można mówić i pisać, że szewc, krawiec, stolarz, ślusarz, robotnicy
w ogóle utrzymują się ze swojej pracy. Wszyscy oni robią rozmaite wyroby; wyroby
te jako towary wynoszą na sprzedaż i tam płacą im tyle akurat, ile zawierały one
w sobie pracy. Im więc który rzemieślnik pracuje więcej, im więcej włoży pracy
do towaru, im więcej włoży do niego swoją pracą wartości, tym więcej dostanie
przy sprzedaży, tym lepiej za towar zapłacą.
* Gdyby się kto was zapytał, co to jest wartość szklanki, buta, sukni, to z łatwością znajdziecie odpowiedź, że wartość to jest praca, która siedzi, która jest zawarta w tej szklance, w tym bucie lub w sukni.
III
„A widzisz", moglibyście mi teraz powiedzieć, ,.tyle mówiłeś
złego o książce «Pomoc własna», a teraz mówisz to samo, co i ta książka, że im
kto więcej pracuje, tym więcej zarobi".
Poczekajcie, nie śpieszcie się z zarzutami, a posłuchajcie mnie jeszcze.
Mówiłem wyżej, że im więcej rzemieślnik włoży pracy do towaru, tym więcej za
niego dostaje. Szewc za buty o podwójnych podeszwach, elegancko zrobione, więcej
dostanie jak za partacką robotę.
To prawda. Ale żeby nasz szewc mógł zrobić i wykończyć swoje buty, potrzebuje
skóry, potrzebuje narzędzi, potrzebuje wynająć warsztat, a to kosztuje
pieniądze. Ślusarz, jeśli chce robić zamki, także musi sobie wynająć warsztat,
kupić narzędzia i musi żyć przez pewien czas, póki zamków swoich nie sprzeda, a
na to znowu trzeba pieniędzy.
Jeżeli kto ma pieniądze, to dla niego nic. Urządzi warsztat, będzie wyrabiał
towary i później będzie je sprzedawał stosownie do wartości, stosownie do pracy,
która w nich zawarta.
Ale jak kto nie ma pieniędzy? Jak kto nie może założyć sobie warsztatu? Jak kto
nie może wyrabiać żadnych towarów, bo ani sobie materiału, ani narzędzi kupić
nie może? To cóż wtedy? Co wtedy będzie, jeżeli, jak to się najczęściej dzieje,
ten człowiek nie ma i nie może się od nikogo spodziewać pomocy — a żyć przecież
musi, musi jeść, pić, ubierać się, mieszkać. Świat teraz tak urządzony, że żeby
coś kupić na rynku, czy pokarm, czy odzież, potrzeba mieć albo pieniądze, albo
towar jakiś do sprzedania. Nasz robotnik pieniędzy nie ma, towarów mieć nie
może, więc żeby żyć, żeby jeść, musi sprzedać siebie, musi zostać najemnikiem,
niewolnikiem — musi pójść na robotę do innych.
Jak to sprzedać siebie? jak to być niewolnikiem? — zapytacie mnie pewno. Toć
przecież pracować w fabryce, pracować u majstra to jeszcze nie niewola. Czy
czeladnik, czy robotnik fabryczny zawsze to ludzie wolni, pracują, u kogo im się
podoba i póki im się podoba, i nikt nie ma prawa im rozkazywać.
Wiemy, znamy my tę wolność. Wiemy o tym, jak majster czeladnikami pomiata, wiemy
o tym, jak w fabryce tysiące robotników kłaniać i uginać się muszą przed łada
jakim pisarczykiem. A czy śmią oni kiedykolwiek odezwać się głośniej, na
grubiaństwo odpowiedzieć grubiaństwem? A czy odezwą się z głośniejszym słowem,
kiedy im fabrykant płacę obniży albo z tygodniowego zarobku coś urwie? Nie
ośmielą się nigdy, bo są niewolnikami, wiedzą, że jeżeli fabrykant z batem nad
nimi nie stoi, to stoi nad nimi głód, straszniejszy od bata.
Człowiek, który pracę swoją sprzedaje, wolnym być nie może. Musi on mieć pana i
ma pana nad sobą. Wolni są tylko ludzie, co siebie sprzedawać nie potrzebują. To
trudno! Robotnik pracuje w fabryce, bo musi, bo swoich narzędzi pracy nie ma,
słucha swego fabrykanta, bo musi, bo fabrykant ma dwóch potężnych
sprzymierzeńców: wojsko i rząd naprzód, a potem głód! Z takimi wrogami trudna
walka, to prawda; trudniejsza jeszcze wygrana; ale i to prawda, że robotnicy u
nas dotychczas prawie walczyć nie próbowali.
IV
Niewolnikiem czy nie niewolnikiem to wszystko jedno,
moglibyście odpowiedzieć. Nam nie chodzi tu o to, kto niewolnik albo kto wolny,
ale o to, żeby się dowiedzieć, czy to prawda, że każdy utrzymuje się ze swojej
własnej pracy, czy to prawda, że własną swoją pracą można dojść do czegoś, do
majątku.
— A toście dopiero w gorącej wodzie kąpani! Nie śpieszcie się. Powoli dojdziemy
i do tego. Musimy się przecież nad każdą rzeczą należycie zastanowić.
Jesteś rzemieślnikiem, mój czytelniku, ślusarzem, krawcem czy szewcem albo też
wyrobnikiem, pieniędzy nie masz, warsztatu ani narzędzi urządzić sobie nie
możesz i idziesz na ulicę sprzedawać siebie. Po dłuższym albo krótszym szukaniu
znajdziesz nareszcie majstra lub fabrykanta, który ciebie kupuje.
Jak myślisz, czytelniku, na co on ciebie kupuje? Czy dla twoich pięknych oczu?
Wszak nie? To może dlatego, że się nad tobą zmiłował, że chce ci w biedzie
dopomóc? I o tym wiesz dobrze, że nie. Kupił cię dlatego, bo wie, żeś
robotnikiem, że umiesz i możesz poruszać warsztat, że umiesz i możesz kuć
młotem, że umiesz i możesz klepać podeszwy, jednym słowem, dlatego że masz siłę
roboczą.
Kupując cię majster lub fabrykant myśli jedynie o twojej sile i umiejętności.
Gdybyś nie miał tej roboczej siły i umiejętności, toby cię nikt za darmo nawet
do siebie nie przyjął. Jemu ta twoja siła potrzebna, i bardzo potrzebna. Cała
rzecz tylko, ile za tę siłę roboczą zapłacić. W tym sęk. Bo to żadna sztuka
wiedzieć, ile zapłacić potrzeba za szklankę, but, koszulę. Oblicza się po
prostu, ile godzin zajęła praca około tych rzeczy *. Dajmy na to, że na
zrobienie szklanki (wystawienie huty, topienie szkła, wydmuchiwanie szklanki
itd.) użyto pół godziny pracy, na zrobienie butów (garbowanie, krajanie skóry,
szycie butów itd.) 20 godzin, na zrobienie talerza godzinę. Przypuśćmy dalej, że
w naszym kraju za godzinę pracy płaci się zwykle złotówkę albo że w srebrnej
złotówce jest także godzina pracy. Nietrudno teraz znaleźć, ile kosztuje
szklanka — pół godziny pracy, więc pół złotego; but — 20 godzin, więc 20
złotych; talerz — godzinę pracy, więc złotówkę.
Ale jak to obliczyć, ile kosztuje człowiek, ile zapłacić za jego siłę? Czy to
się godzi oceniać człowieka jak towar?
Godzi się czy nie godzi, o to mniejsza; dosyć, że istotnie siłę człowieka
oceniają tak, jak towar. Przypuśćmy, że kupują robotnika, to jest jego siłę
roboczą, na jeden dzień. Przypuśćmy dalej, że ten robotnik, żeby mógł żyć i
pracować, żeby mógł podtrzymywać swoją roboczą siłę, musi wydawać wszystkiego 6
zł dziennie albo (jeżeli złotówka ma tę samą wartość, co godzina pracy) 6
godzin. Jeżeli po dniu przepędzonym przy pracy nasz robotnik dalej chce
pracować, to żeby odświeżyć swoje siły, żeby na nowo wytworzyć swoją siłę
roboczą, musi wydać 6 godzin pracy (na jedzenie, ubranie, mieszkanie itd.).
Możemy więc powiedzieć, że wytworzenie jego siły kosztuje 6 godzin pracy albo
inaczej, że jego siła robocza kosztuje 6 godzin pracy, że wartość jego siły
roboczej wynosi 6 godzin pracy **.
Pan fabrykant wie o tym dobrze, że siła robocza warta 6 godzin pracy, to jest
tyle, ile 6 talerzy albo 12 szklanek, albo trzecia część pary butów, i płaci
swemu robotnikowi za jego siłę, jak za każdy inny towar, 6 złotych.
Robotnik więc dostaje za swoją silę roboczą tyle akurat, ile mu potrzeba na
wyżywienie.
Ale powróćmy jeszcze raz do naszego pytania: po co fabrykant kupuje siłę
robotniczą?
Bo że robotnik ją sprzedaje, to rozumiemy. Głód silniejszy od wszystkiego, nawet
od wrodzonego każdemu człowiekowi uczucia swobody, silniejszy nieraz od wstydu.
Przecież z pewnością szczęścia nie zazdrościmy tym nieszczęśliwym dziewczętom,
co na ulicę wychodzą, by swe ciało sprzedawać. Czyż to nie głód je zmusza do
upadku?
Nie chcę ja tutaj porównywać upadlającego rzemiosła upadłej dziewczyny z uczciwą
pracą rzemieślnika, który swą pracę sprzedawać musi, ale musicie przyznać, że
pewne podobieństwo między nimi istnieje.
Więc po co majster kupuje roboczą siłę robotnika? Czy żeby się nią bawić? Nie!
Więc po co?! Po to, że chce zarobić, chce zbogacić się „własną pracą", jak mówi
autor Pomocy własnej.
Żeby sobie jasno wytłumaczyć, na co fabrykant kupuje silę robotniczą, weźmiemy
sobie kilka przykładów, które najlepiej rzeczy wyjaśnią.
Przypuśćmy, że ktoś zakłada fabrykę, która bawełnę przerabia na nici.
Przypuśćmy, że kupił bawełny za 14 000 złotych, że kupił maszyny za 800 zł, że
240 zł użył na węgiel do parowej maszyny, na gaz i na inne dodatki i że puścił w
ruch swoją fabrykę. Widzimy więc, że wydał on 15 040 złotych na założenie
fabryki. Jak myślicie, po co on fabrykę porusza? Oczywiście dlatego, że chce
swoje nici sprzedać drożej, niż zapłacił za bawełnę, maszyny, gaz; i oczywiście,
że kiedy nareszcie dostanie z bawełny nici, to nie sprzeda ich za 15 040
złotych, ale będzie chciał dostać więcej, np. 20 000.
Chcieć to nie dosyć jeszcze. Idzie tu o to, żeby naprawdę mu dano 20 000. Ale
czy mu dadzą, to jeszcze pytanie.
Gdyby mógł się stać taki cud, żeby maszyny przędły bawełnę bez pomocy robotnika,
i gdyby nasz fabrykant zaniósł do kupca swoje nici i wtedy zażądał 20 000, to
kupiec odpowie mu po prostu tak: „W twoich niciach jest naprzód wartość bawełny,
tj. 14 000 zł, albo (jeżeli na zrobienie złotego potrzeba godzinę pracy) 14 000
godzin pracy; potem wartość maszyn, tj. 800 zł, albo 800 godzin pracy, potem
wartość węgla, gazu itd., tj. 240 zł albo 240 godzin pracy. Razem 15 040 godzin
pracy. Twoje nici więc warte są 15 040 zł, ani grosza więcej, ani grosza mniej,
i więcej jak 15 040 zł za nici nie dam".
Czy nasz fabrykant kontent byłby z takiej odpowiedzi — nie wiemy. Wiemy tylko,
że do dziś dnia maszyny same działać nie mogą i że na szczęście fabrykanta — do
maszyny potrzeba jeszcze ludzkiej pracy. Fabrykant to rozumie, wynajmuje, dajmy
na to, 100 robotników i płaci im za ich roboczą siłę, jak za towar, po 6 zł.
Robotnik, wynajęty za 6 złotych dziennie, wie, że wynajęto go nie po to, żeby
się na niego patrzeć, więc czyści bawełnę, przędzie, zwija motki itd., jednym
słowem, pracuje, dokłada do bawełny swoją pracę. Po pierwszej godzinie dołożył
do niej jedną godzinę pracy albo powiększył jej wartość o godzinę, albo o złoty
(jeżeli złotówka warta godzinę pracy), po 2 godzinach powiększył jej wartość,
dodał do niej 2 godziny albo 2 złote wartości, po 3 godzinach — 3 złote wartości
i wreszcie po 6 godzinach pracy dołożył 6 złotych wartości, to jest akurai tyle,
ile fabrykant za jego siłę zapłacił. Tak więc robotnik po 6 godzinach pracy
zupełnie odrobił swoją zapłatę. Tak pracuje on cały tydzień, a po tygodniu
fabrykant zabiera nici, zanosi je na rynek i żąda znowu 20 000 zł.
Ile chcesz za nie? 20 000 zł — mówi kupiec — to za wiele! Czy ty myślisz, że w
tych niciach naprawdę jest za 20 000 zł wartości? Gdzie tam! zrób z nami
obliczenie. Jest w niej, jak widzisz, za 14 000 zł bawełny, za 800 zł maszyn, za
240 zł węgła i oprócz tego jest jeszcze pracy ludzkiej: 36 godzin (jeżeli każdy
robotnik pracuje 6 dni w tygodniu po 6 godzin dziennie) pomnożone przez sto (bo
było 100 robotników), czyli 3 600 godzin. Razem: 14 000 godzin, 800 godzin, 240
godzin, 3 600 godzin, czyli 18 640 godzin. Możemy więc dać ci 18 640 zl. ani
grosza więcej.
— Jak to? Toż przecie ja nic nie zarobiłem, przecież właśnie wydałem na nici i
inne wydatki 18 640 zł. Gdzież mój dochód? Więc po cóż prowadziłem fabrykację?
Cóż mi z niej przyszło? Po cóż mi ta cała komedia? Istotnie, dochodu by nie
było, fabrykacja nie opłaciłaby się, gdyby nasz fabrykant nie wpadł na pomysł.
Robotnikom swoim, którzy po 6 godzinach odrobili swoją płacę roboczą, każe
pozostać w fabryce i pracować dłużej.
— Jak to? — mogliby powiedzieć robotnicy — każesz pan pracować dłużej, a wszak
myśmy swoją płacę już odrobili; dodaliśmy do bawełny tyle wartości, ile
kosztowała nasza siła robocza.
— Co wy mi tam gadacie! Ja was kupiłem, ale nie waszą siłę roboczą, kupiłem was
na dzień i mogę z wami przez ten dzień robić, co mi się spodoba. Nie rozprawiać,
a pracować.
I robotnicy, którzy po 6 godzinach pracy powinni by wyjść z fabryki, odpoczywać,
używać przechadzki lub pracować na siebie, zostają dłużej i pracują jeszcze 6
godzin. Fabrykant dodaje im bawełny, dokupuje maszyn i węgla. Robotnicy po
każdej godzinie swej pracy dokładają do tej nowej bawełny nową wartość, a po 6
godzinach zapłaconych każdy z nich dodaje 6 nowych godzin wartości. Rozumie się,
że ta nowa wartość nic już nie kosztuje fabrykanta, że jest zupełnie darmowa.
Jeden robotnik dodaje tym sposobem 6 zł wartości; 100 zaś robotników dokłada
przez jeden dzień 600, a przez tydzień 3 600 zł wartości.
Jeżeli teraz nasz fabrykant sprzedać zechce tę drugą połowę swych nici, to ileż
za nią dostanie? Oczywiście, że znowu 18 640 zł, czyli 18 640 godzin pracy,
ponieważ w niciach będzie wartość nowej bawełny (14 000), wartość nowych maszyn
(800), wartość nowej ilości węgla i gazu (240) i 3 600 godzin pracy robotniczej
nie zapłaconej przez fabrykanta, dodanej przez robotników darmo. Teraz już
chętnie ustąpi fabrykant za cenę 18 640 zł swoje nici, bo nie kosztowały go one
tyle, ale tylko 15 040 (14 000 bawełna, 240 węgiel, 800 maszyny). Teraz to
fabrykacja już się opłaci.
Zrobimy teraz ostateczny rachunek. Nasz fabrykant wydał na bawełnę dwa razy po
14 000 zł, tj. 2S tys., dwa razy po 800 na maszyny i dwa razy po 240 zł na
węgiel i zapłacił 100 robotnikom za 6 dni 3 600 zł. Razem wydal 33 680 zł.
Dostanie zaś za pierwszą połowę nici 18 640 i za drugą również 18 640, razem 37
280 zl, ponieważ kupujący liczy, że fabrykant za każdą partię nici płacił
robotnikom. Ma więc nasz fabrykant 3 600 zł dochodu.
A skąd powstał ten dochód? Oczywiście stąd, że za robotę przy drugiej połowie
bawełny nic nie zapłacił robotnikom, że robotnicy drugą połowę sieej pracy
oddali mu darmo, że na 3 600 opłaconej pracy dołożyli do bawełny 3 600 godzin
nie opłaconej, a zatem że do tej bawełny dodali 3 600 godzin nie opłaconej,
dodatkowej wartości albo, jak to mówią, 3 600 godzin nadwartości ***.
Teraz wiemy już, po co fabrykant wynajmuje robotników. Po to, żeby z ich pracy
mieć dochód, żeby od nich zabierać nadwartość.
Skąd więc ma nasz fabrykant bawełny swój dochód? Czy z własnej pracy?
Oczywiście, że nie. Więc z cudzej? Tak, z cudzej pracy, z pracy robotników.
Robotnicy pół dnia pracują tylko na siebie, drugie pół dnia na fabrykanta, pół
swego życia pracują dla siebie, dla swojej rodziny, dla swoich — a druga połowa
życia idzie na to, żeby fabrykant mógł mieć dochód ze swej bawełny, by mógł
zbierać nadwartość.
To, cośmy tu o fabrykancie bawełny powiedzieli, da się powiedzieć o wszystkich
majstrach i fabrykantach na świecie. Wszyscy oni kupują robotników, wszyscy
kupują ich silę roboczą, ale po to tylko, by z ich pracy korzystać, by kazać im
pracować dłużej, niż potrzeba, i tym sposobem się zbogacać.
* Moglibyście mi tutaj powiedzieć: ,,Zmiłuj się, człowieku,
cóż ty pleciesz? któż to oblicza godziny pracy, które w towarach siedzą?
Przecież nie ma nigdzie takich urzędników, co by się tym zajmowali, nikt
przecież nie może taksy wyznaczyć na towar i każdy za swój towar dostaje tyle,
ile może".
To prawda! urzędników nie ma, nikt się nie zajmuje obliczaniem, ale to
obliczanie robi się samo przez się. I oto w jaki sposób.
Jesteś np. szewcem, zrobiłeś parę butów, w których jest -10 godzin pracy, albo
inaczej mówiąc, których wartość jest 40 godzin, jeżeli więc godzina pracy wynosi
zloty, warte są one 40 zl. Tobie tego mało. Żądasz 80 zł. I być może, że z
początku naprawdę płacić ci będą 50 zł. Ale zaraz znajdą się inni szewcy, którzy
sprzedawać będą taniej od ciebie, za 60, 50, a nareszcie 40 złotych i zmuszą i
ciebie do zniżenia ceny, do sprzedawania twoich butów według wartości.
Zdarzyć się też może, że tyle sprzedano już butów, że za twoje buty nikt ci nie
da 40 zl, ale tylko 35, 30, wtedy ty przestaniesz robić buty, poczekasz lepszych
czasów, póki znowu za buty według wartości ci nie zapłacą.
Widzicie więc, że chociaż nikt nie oblicza godzin pracy, ale zawsze za towar
dają mniej więcej tyle, ile on wart, zawsze jego cena (to jest to, co płacą za
towary) nie może być ani o wiele wyższą, ani o wiele niższą od wartości (tj. od
ilości godzin pracy zawartej w towarze).
** Pamiętajmy więc, że wartość siły roboczej wynosi tyle godzin pracy, ile
potrzeba na wyżywienie robotnika.
*** Więc cóż to będzie nadwartość? Nadwartość jest to ta wartość, którą
robotnicy dokładają do wyrobu ponad to. za co otrzymali swą płacę roboczą, a
zatem — jest to nie opłacona praca robotnika.
V
Musicie się przecie zgodzić, że w tym, co dotychczas mówiłem, dużo jest racji.
Moglibyście mi tylko jedno powiedzieć, że ten przykład z fabryką bawełny to
jakoś niezupełnie prawdopodobny. Gdzie to słyszano, żeby maszyny kosztowały
tylko 800 zł albo żeby za bawełnę tylko 14 000 zł płacono?
Jest w tym, co wy mówicie, dużo racji. Te liczby, które były podane w tym
przykładzie, wybrano po to, by łatwiej tę nadwartość wyjaśnić. Ale teraz dam wam
prawdziwy przykład z życia i cyfry będą w nim tak dokładne, że nikt nie będzie
mógł im zaprzeczyć.
W Anglii, jak każdemu wiadomo, przerabiają bawełny ogromnie wiele *. Od dawna
już istnieją tam ogromne fabryki poruszane parą, od dawna już robotnicy
przestali żyć z własnej pracy i musieli ją sprzedawać, zejść na zwykłych
najemników, od dawna już cierpią i głód, i nędzę. Za to fabrykanci bogacą się i
niezłe mają wcale dochody.
Otóż jeden z takich fabrykantów bawełny wydal na swoją fabrykę 895 tys. złotych
i po roku sprzedał nici i dostał za nie 1 060 000 zł. Ma więc zysku 165 tysięcy
złotych, czyli 18 procent. Wiecie, że to jeszcze wcale nie dużo, bo wszak i u
nas są fabryki, np. cukrownie, które dają 40, 50, a nawet i więcej procent
dochodu.
Zobaczymy, skąd nasz fabrykant dostaje ten dochód. Żeby zaś lepiej się
przypatrzyć, porachujemy, ile wydaje on tygodniowo na fabrykację.
Fabryka, o której mówimy, ma 10 000 wrzecion, poruszanych za pomocą maszyny
parowej. Jedno wrzeciono (rozumie się przy pomocy robotnika) może uprząść i funt
nici tygodniowo. Wrzecion jest 10 000 — więc fabryka może zrobić w ciągu
tygodnia 10 000 funtów nici. Ale żeby zrobić 10 000 funtów nici, potrzeba kupić
bawełny więcej niż 10 000 funtów, bo zawsze dużo bawełny traci się przy
fabrykacji. W naszej fabryce muszą kupować 10 600 funtów bawełny, bo 600 się
traci. Funt bawełny kosztował w Anglii (1871 r.) 1 zł 9 gr, a więc na bawełnę
trzeba było wydać 10 600 razy po 1 zł gr 9, czyli 13 780 zł.
Żeby z tej bawełny otrzymać nici, potrzeba maszyn, rozmaitych pomocniczych
materiałów i pracy robotniczej. Maszyny, tj. wrzeciona wraz z machiną parową,
kosztują 400 tys. zł. Ale kiedy maszyny raz już kupione, to nie zużywają się one
od razu, ale mogą służyć przez 10 lat. Wypada więc, że roczny wydatek na maszyny
nie będzie 400 tys. zł, ale 10 razy mniejszy, tj. 40 tysięcy, a tygodniowy
wydatek (jeżeli w roku 50 tygodni) 50 razy mniejszy od 40 tys., czyli 800 zł.
Dalej, do maszyn potrzeba kamiennego węgla (dla ogrzewania kotła), oleju (dla
smarowania osi). Potrzeba prócz tego gazu do oświetlania fabryki itd. Otóż
węgiel w naszej fabryce kosztuje tygodniowo 164 zł, gaz 40 zł. Za wynajęcie
lokalu fabrykant płaci 240 zł tygodniowo. Razem wszystkie tygodniowe wydatki
(tj. bawełna, węgiel, gaz, mieszkanie, olej itd.) wynoszą 15 230 zł. Wszystkie
te jednak materiały nic nie dadzą, póki nie będzie robotników. Fabrykant
wynajmuje więc 135 robotników (każdy z nich dogląda 74 wrzecion) i płaci im za
ich siłę roboczą tyle, ile potrzeba na wytworzenie tej samej siły, czyli innymi
słowy, ile potrzeba robotnikowi na przeżycie (pokarm, odzienie, mieszkanie
itd.). Przypuśćmy, że potrzeba 2 i pół zł dziennie albo 15 zł tygodniowo.
Wszystkim więc robotnikom będzie się należało 2 025 zł tygodniowo.
Gdyby robotnicy pracowali tylko dla siebie, to jest gdyby oddawali fabrykantowi
i dokładali do bawełny tylko tyle wartości, ile sami wzięli u fabrykanta płacy
roboczej, to byłoby bardzo łatwo obliczyć, ile powinny kosztować wyrobione przez
nich w ciągu tygodnia 10 tys. funtów nici. Istotnie, w tych niciach powinna się
zawierać: 1) wartość zużytej bawełny (13 780 zł**), 2) wartość maszyn (800 zł),
3) wartość węgla (164 zł), 4) wartość oleju (164 zł), 5) wartość gazu (40 zł),
6) wartość rozmaitych dodatków (40 zł), 7) wartość mieszkania (240 zł) i
nareszcie 8) zużyta przez robotników i zapłacona praca (2 025 zł). Razem 17 250
zl, okrągło licząc. A zatem 10 000 funtów nici powinny by kosztować 17 250 zl, a
1 funt 10 000 razy mniej, czyli 1 złoty 22 grosze (prawie). Tymczasem nasz
fabrykant za funt nici dostaje nie 1 zł 22 grosze, a 2 zł groszy 1 1/4, a za 10
000 funtów (10 000 razy tyle) przeszło 20 400 zł, to jest o 3 150 złotych
więcej, niż obliczyliśmy. Jeżeli naszemu fabrykantowi dano o 3 150 zł więcej, to
oczywiście dlatego, że w nich zawarta jest nowa wartość, której poprzednio nie
było, a którą dołożyli robotnicy z własnej swej, nie opłaconej pracy.
Widzimy więc, że 3 150 zł dochodu powstały z nie opłaconej pracy, z nadwartości
przez robotników dostarczonej. Robotnicy ci dostali od fabrykanta 2 025 zł za
tygodniową pracę. Przez ten tydzień jednak nie tylko odrobili swą własną płacę,
ale dołożyli do bawełny 3 150 zł nie opłaconej pracy. Na 2 025 zi opłaconej dali
więc oni 3 150 zł fabrykantowi nie opłaconej pracy. Każdy z robotników dostaje
więc dziennie 2 zł 15 gr i nie tylko oddaje je, powiększając wartość bawełny,
ale dokłada jeszcze nowej wartości (nadwartości) 3 zł 27 gr. Nie opłacona więc
praca przeszło półtora raza dłużej trwa niż opłacona; robotnik półtora raza
dłużej pracuje na dochód fabrykanta niż na siebie.
Nadwartość przeszło półtora raza jest większa od zapłaconej pracy albo, jak to
mówią inaczej, stopa nadwartości jest 1 i pół (albo 150 procent) ***.
Zdaje się, że teraz przekonałem was zupełnie, że nie wszystkie dochody z
własnej pracy pochodzą. Widzieliśmy przynajmniej, że fabrykant ma dochód z
cudzej, ale nie z własnej pracy.
— Tak, fabrykant — ale to jeszcze nie wszystko; są jeszcze majstrzy, obywatele
ziemscy, urzędnicy, kupcy itd. itd. Co też ty nam o nich powiesz?
— Powoli, a przyjdziemy do nich wszystkich. Zacznijmy od majstrów.
Wiecie o tym dobrze, że dziś całe warszawskie obuwie robi się w prywatnych
warsztatach, w których majster roboty dogląda, czeladnicy zaś pracują za
zapłatę, a terminatorzy darmo. Że majster na terminatorskiej pracy zarabia, że z
niej korzysta, to o tym chyba małe dzieci wiedzą. My tu chcemy mówić o
,.opłaconej" robocie czeladnika.
Wiecie, jak ciężka jest praca szewca. Na stołku zgarbiony czeladnik w dusznej
ciemnej izdebce nieraz 15, 16 godzin pracować musi, żeby jako tako nadążyć i za
robić na utrzymanie. Płacą mu od sztuki — mniej więcej po 6 zł od pary kamaszy.
Jeżeli roboty nie braknie, to dobry czeladnik przez 15 godzin może zrobić 2 pary
kamaszy — i zarobić ze swej pracy 12 zł. Zobaczmy teraz, skąd się bierze zarobek
majstra.
Skóra, guma, podeszwy na jedną parę kamaszy kosztują od 14 do 17 zł, pomocnicze
materiały (dratwy, szydła, ćwieki itd.) — 20 groszy; mieszkanie, dajmy na to, 20
gr ****, płaca czeladnika — 6 złotych. Gdyby czeladnik dostawał za swą pracę
całą należność, to w parze kamaszy powinna być wartość materiału (skóra, guma,
podeszwy), tj. 17 zł, wartość materiałów pomocniczych — 20 gr, wartość
mieszkania —20 gr i wartość roboty czeladnika — 6 zł. Razem powinny by kamasze
kosztować 24 zł gr 10. Tymczasem majster parę kamaszy sprzedaje mniej więcej za
33 zł gr 10. tj. o 9 zł drożej.
Skąd się wzięło tych 9 złotych nowej wartości? Oczywista, że jej nie było ani w
podeszwach, ani w ćwiekach, ani w mieszkaniu, oczywista, że je dołożył i mógł
dołożyć nie kto inny, jak tylko czeladnik.
Tak więc nasz czeladnik na 6 zł opłaconej pracy dodał majstrowi 9 nie opłaconej,
9 zł nadwartości, z której, rozumie się, korzysta tylko majster. Znowu więc nie
opłacona praca półtora raza większa od opłaconej, znowu więc, jak to mówią,
stopa nadwartości jest 1 i pół. Robotnik z 15 godzin dziennej swej pracy 6
godzin pracuje dla siebie, a 9 oddaje majstrowi, zbogaca go nimi.
Otóż macie i majstra — otóż widzicie, jak majstrowie otrzymują swe dochody. Czy
z własnej pracy? Oczywista rzecz, że nie. Tak jak i fabrykanci mogą oni mieć
dochody, mogą zbogacać się tylko z cudzej pracy, tylko z pracy swych robotników
i czeladników.
Widzicie teraz, jak można wierzyć podobnym ludziom, co jak autor książki O
własnej pomocy cuda opowiadają o tym, czego można się dorobić „własną pracą";
wiecie teraz, że kiedy kto opowiada, jak to fabrykanci „własną pracą" dorobili
się majątku, to jest to tylko haniebne oszustwo.
A co byście powiedzieli na to, że jest cała nauka, która powinna zajmować się
stosunkami pomiędzy ludźmi i wyrobami ich rąk — a którą niby-uczeni ludzie tak
skrzywili, że dowodzą w niej, że te stosunki, jakie teraz są, to najlepsze w
świecie, że w dochodach żadnego korzystania nie ma z cudzej pracy, że dochód i
zysk to najsprawiedliwsza rzecz itp. Nauka ta nazywa się ekonomią polityczną. I
trzeba przyznać, że dużo, bardzo dużo złego narobiła ona robotnikom, którzy
przez długi czas jej wierzyć musieli, póki nareszcie socjaliści nie pokazali,
ile w tej nauce fałszu, nieprawdy, ile w niej krzywdy dla ludu i dla robotników.
* W 1873 r. w Anglii przerobiono 1 264 milionów funtów
bawełny za pomocą 33 500 000 wrzecion.
** Przypominam wam tutaj, że kiedy się mówi, że wartość bawełny jest 13780 zł,
to się mówi błędnie. Właściwie potrzeba mówić tak: W bawełnie tej jest tyle
wartości albo, inaczej, tyle pracy ludzkiej, ile jej potrzeba na zrobienie 13
780 zł (nie papierowych, ale srebrnych złotych). Kiedy się mówi, że bawełna
warta 13 780 zł, to tylko dla skrócenia.
*** Stopą nadwartości jest więc stosunek pomiędzy nie opłaconą a opłaconą pracą.
Jeżeli robotnik 4 godziny pracuje na siebie, a 8 na kapitalistę, to nie opłacona
praca jest dwa razy większa od opłaconej, a stopa nadwartości jest 2 albo 200
proc, jeżeli 6 godzin pracuje na siebie, a 6 na kapitalistę, to stopa jest 1
albo 100 proc. itd.
**** Rozumie się, że mieszkanie kosztuje daleko więcej, może 60 zł. może 100 zł,
ale też robi się w tym mieszkaniu nic jedna parę. butów, a 50, 100 i więcej par
na miesiąc.
VI
Fabrykanci, majstrowie to jeszcze nie wszystko. A gdzie są kupcy, gdzie
obywatele ziemscy, gdzie urzędnicy itd.?
Właśnie przechodzimy teraz do nich. I żeby sobie wytłumaczyć dokładnie, skąd ich
dochody powstają, z jakiej się oni pracy utrzymują, weźmiemy sobie przykład.
Przypuśćmy, że fabrykant jakiś włożył do swego przedsiębiorstwa milion złotych.
Jakie to przedsiębiorstwo, to dla nas wszystko jedno. Zresztą dajmy na to, że
cukrowniane. Otóż fabrykant nasz zakupił maszyny, materiały pomocnicze, buraki,
wynajął robotników i po roku otrzymuje cukier, który jest wart 1 300 000 zł. Ma
więc nasz fabrykant 300 000 złotych zysku ze swego miliona. Wiemy już, że te 300
000 złotych to nie opłacona praca robotników albo nie opłacona nadwartość.
Fabrykant chętnie zatrzymałby cały ten zysk dla siebie. Chociaż go one nic nie
kosztowały, zawsze jednak nieprzyjemna to rzecz rozstawać się z pieniędzmi.
Ale na wydartą robotnikom nadwartość czeka mnóstwo amatorów. Każdy chciałby coś
zagrabić, każdy chciałby choć kilka kropli krwi i robotniczego znoju zgarnąć do
swojej kieszeni.
Pierwszy wyciąga swą rękę kupiec. Fabrykant bez kupca nic zrobić nie może. Wie
on dobrze, że póki jego towar leży w magazynach, poty z niego nie ma żadnej
korzyści. Potrzeba naprzód sprzedać towar, zamienić na pieniądze, i dopiero
wtedy można powiedzieć, że interes skończony. Trzeba więc poszukać kupca, by
sprzedać cukier.
Kupiec się zgłasza, podejmuje się albo kupić towar, albo znaleźć innego
kupującego, gotów nawet pieniądze sam zaraz zapłacić, ale żąda za swoją
przysługę, zapłaty; żąda, żeby mu ustąpiono z cukru jakiś procent, rabat.
Fabrykant nie może się nie zgodzić na to, ustępuje mu, przypuśćmy, 10% i
sprzedaje mu swój cukier nie za 1 300 000, ale za I 250 000. Zysk więc
fabrykanta zmniejszył się; część tego zysku przeszła do kupieckiej kieszeni, ale
za to w kieszeni fabrykanta brzęczą teraz okrągłe pieniążki. Kupiec zarobił na
tej operacji 50 000. W jaki sposób zdobył on ten zarobek? Czy z własnej pracy?
Oczywiście, że nie. Jego zarobek był tylko częścią zysku fabrykanta, był więc
częścią nie opłaconej pracy robotnika, nie opłaconej nadwartości. I kupiec więc
swój dochód otrzymuje z cudzej pracy, z pracy robotników zajętych w fabryce.
Po kupcu zbliża się obywatel ziemski. Nasz fabrykant wybudował swoją fabrykę na
ziemi tego obywatela. Bo chociaż czasami fabrykant buduje fabrykę na swoich
gruntach, ale często też na cudzych. Za [wynajęcie placu pod fabrykę] właściciel
tych gruntów żąda zapłaty — za najem żąda tak zwanej renty. Trudna rada, mówi
nasz fabrykant do siebie, kiedy potrzeba płacić, to trzeba. I oddaje ze swego
zysku 20 000 złotych renty właścicielowi ziemi.
Skąd powstają więc dochody właścicieli ziemi? Oczywiście, że także z zysku
fabrykanta, a więc znowu z nie opłaconej pracy * robotników fabrycznych.
Naszemu fabrykantowi pozostało już tylko 230 000 złotych zysku. Ale i teraz
jeszcze nie może on wszystkich [pieniędzy] schować do kieszeni. Mówiliśmy o tym,
że do fabryki swojej włożył on milion złotych. Ten milion złotych mógł być jego
własny, ale mógł go on także pożyczyć. Wiele jest wszak takich bogatych ludzi,
co nie chcą się zajmować żadnymi przedsiębiorstwami, a wolą swoje pieniądze
pożyczać na procenty i co rok spokojnie zgarniać je do kieszeni. Otóż to właśnie
u jednego z takich kapitalistów mógł nasz fabrykant pożyczyć pieniądze. Po roku,
kiedy mu się udało — rozumie się, dzięki nie opłaconej pracy — zebrać 1 300 000,
musi on zapłacić jakiś procent za pożyczenie miliona złotych, z którym do
interesu przystąpił. Dajmy na to, że kapitalista pożyczył mu pieniądze na 6
procent. Musi więc fabrykant oddać teraz 60 000 złotych ze swego zysku, jako
procent. Zostaje mu tylko 170 000 zł, a kapitalista zagarnia 60 000 zł. Z czyjej
kieszeni? Z kieszeni fabrykanta? Tak, ale to się tylko tak wydaje. Właściwie to
i te 60 000 pochodzą od robotników, z ich nie opłaconej pracy.
Jak mówiliśmy, fabrykantowi zostało 170 tysięcy. Ale i tymi pieniędzmi
niezupełnie może się on cieszyć. Rząd chce także trochę dla siebie z tej
grabieży. I rząd ma rację. Bo na cóż byłby rząd na świecie, gdyby nie było
bogatych, którymi potrzeba się opiekować, biednych, których potrzeba uciskać?
Wszak wojsko i policję trzyma rząd tylko po to, żeby biednych trzymać w
uległości. Kiedy robotnicy schodzą się razem, umawiają się i żądają, żeby
fabrykant podniósł płacę roboczą, to rząd zawsze wyśle wojsko, żandarmerię, by
„niepokornych" uśmierzyć. Kiedy fabrykanci dwóch krajów pokłócą się o to, którzy
z nich mają posłać bawełnę do trzeciego kraju, to rząd z pewnością wyśle swe
wojska na wojnę, by swoich fabrykantów obronić. A kiedy robotnicy w kraju się
burzą, kiedy głośno zaczynają się domagać swoich praw i od fabrykantów i kupców
sprawiedliwości żądać, to rząd gotów nawet wojnę wynaleźć naumyślnie, żeby tylko
„niespokojnych" z kraju usunąć. Widzimy więc, że rząd ogromne usługi oddaje
fabrykantom, bogaczom. A po co, myślicie, urządza on uniwersytety, po co
upiększa miasta, buduje teatry? Myślicie, że dla biednych? Nie! Biedny swoich
dzieci posyłać do szkoły nie może, do teatru nie chodzi. Wszystko to, rząd,
policja i wojsko, teatry i ogrody — wszystko to istnieje dla bogatych, dla
panów. Na to wszystko rząd, państwo potrzebuje bardzo dużo pieniędzy, dużo
podatków. Ileż to samo wojsko zjada pieniędzy! A policja, a tysiące urzędników
dużych, małych i maleńkich, a ministrowie, a cesarze, a królowie, królowe,
królewiątka i diabli wiedzą nie co!
Najwięcej podatków opłacają biedacy, robotnicy sami. Ale i trochę dają
fabrykanci i kapitaliści. Wszak dla rządu to się dać opłaci; rząd to wszak
najlepszy ich sługa. I nasz fabrykant oddaje trochę ze swego zysku: 30 000 zł —
płaci podatku. Łatwo nam dojrzeć, że i ten podatek zapłacili robotnicy. Wszak
fabrykant swego nie ma, a rozdaje tylko nie opłaconą robotniczą pracę.
Pozostaje naszemu fabrykantowi 140 000 zł. Z tych potrzeba dyrektorowi fabryki
zapłacić rocznej tantiemy 5 000 zł, opłacić w towarzystwie ubezpieczeń 10 000 zł
i rozmaitym innym pijawkom jeszcze o tysięcy. Pozostaje 120 tysięcy czystego
zysku, z którymi można robić, co się tylko podoba. Cały świat będzie mówił, że
te 120 tysięcy to jego „własność", że nabył on je ,.własną pracą".
Toteż nasz fabrykant za te 120 tysięcy złotych będzie umiał żyć! O! bo to oni
nie obliczają, ile im potrzeba na podtrzymanie sił. Oni żyją tak, jak im się
podoba. Teatry, bale, szampańskie wino, karety, zbytki w domu, zbytki przy
stole. Żyć przecież można, bo w kieszeni brzęczy nie opłacona praca robotników.
Nie opłacona praca pozwoli na wszystko. Z nie opłaconej pracy, z nadwartości żyć
będą służący fabrykanta, jego utrzymanki i lokaje, doktorzy, którzy leczą jego
pańskie zdrowie, i uczeni, którzy dowodzą, że nie ma lepszego świata nad ten
świat, w którym tak łatwo „własną pracą" się wzbogacać.
A resztę pieniędzy, która mu pozostanie po zaspokojeniu wszystkich zbytkownych
potrzeb, nasz fabrykant dołoży do swego miliona, by jeszcze więcej mógł wynająć
robotników, jeszcze więcej zagarnąć cudzej pracy, cudzej nadwartości.
* Mówimy tu o takim właścicielu ziemi, który sam gospodarstwa nie prowadzi. Taki właściciel, który sam gospodarstwo prowadzi, utrzymuje się także z pracy robotników, ale swoich własnych, z pracy parobków, komorników, najemników, kosiarzy.
VII
Teraz zupełną będziemy mogli dać odpowiedź na pytanie, któreśmy sobie i w
tytule, i na początku swej książeczki położyli. Kto z czego żyje? Czy z własnej,
czy z cudzej pracy? Kto z czego się utrzymuje? Czy z własnych rąk, czy z
cudzych? Otóż moglibyśmy tutaj podzielić wszystkich ludzi na trzy rzędy.
Pierwszy rząd jest bardzo niewielki. Są to ludzie, co żyją albo utrzymują się z
własnej pracy. Do tego rzędu zaliczymy wszystkich rzemieślników, co mają swoje
narzędzia pracy i pracują sami, oraz wszystkich włościan, którzy mają tyle
ziemi, że praca koło niej może ich wyżywić. Drugi rząd ludzi będzie największy.
Są to robotnicy, którzy nie mają swoich narzędzi, i włościanie, co albo mają za
mało ziemi, albo wcale jej nie mają i muszą sprzedawać siebie, swoją siłę
roboczą. Do tego rzędu zaliczymy wszystkich terminatorów, czeladników,
robotników fabrycznych, wyrobników, parobków, komorników itd. A trzeci rząd to
są ci, co mają narzędzia pracy, ale sami koło nich nie pracują, tylko każą
pracować innym. Ci, co żyją, utrzymują się i zbogacają z cudzej pracy, z
zagrabionej od innych ludzi nadwartości. Są to fabrykanci, majstrowie, obywatele
miejscy i wiejscy, kupcy, policja, wojsko, królowie, ministrowie i wielu
urzędników.
A teraz pytam się was: czy słuszny to świat taki, czy słuszny to taki podział
na bogatych próżniaków i pracujących nędzarzy? Słuszny czy nie?
Rozdział II
Widzieliśmy już dobrze w pierwszej połowie naszej książeczki,
jak nasz świat jest urządzony. Jest w nim niewielka stosunkowo garstka ludzi,
która żyje, bawi się kosztem pracy całego ludu. Jak się to dziać może? Dlaczego?
Dlatego że ta masa ludu nie jest wolna, dlatego że musi sprzedawać swoją siłę
roboczą, sprzedawać siebie.
A dlaczego ta ogromna masa ludzi musi się sprzedawać?
Dlatego że nie ma narzędzi pracy. Widzieliśmy, że tylko ten, kto nie ma własnych
narzędzi pracy, sprzedawać się musi, bo inaczej umarłby z głodu.
Więc jeżeli chcemy poprawić, polepszyć, zmienić teraźniejsze porządki, jeżeli
chcemy usunąć tę nędzę u jednych, te zbytki u drugich, cóż powinniśmy zrobić?
Oczywista rzecz — urządzić tak, żeby każdy miał swoje własne narzędzia pracy.
Wtedy każdy będzie pracował na siebie. Nikt nie będzie pracował na innych, nikt
nie będzie oddawał nadwartości ze swej pracy. Wtedy nikt też nie będzie kupował
ludzi i ich siły roboczej; nikt nadwartości zabierać nie będzie; nikt nie będzie
się mógł zbogacać pracą drugich: nikt z pracy innych utrzymywać się nie będzie.
Urządzić tak, aby każdy miał swoje narzędzia pracy? Ale w jaki sposób urządzić,
żeby każdy miał swoje narzędzia? W tym właśnie sęk, powiecie mi tutaj.
Jak urządzić? Ależ nic nie ma nad to prostszego. Odebrać narzędzia pracy od
tych, którzy ich mają za dużo, i oddać je na użytek ludzi pracy.
— Odebrać! gwałtem!! Ale, człowieku, zmiłujże się, jak to odebrać? Czy to można?
Czy się to uda? Czy to moralne?
Czy to można? Czy to się uda? Czy to moralne? Otóż na te trzy pytania postaramy
się tutaj odpowiedzieć.
I
A najprzód, czy to można?
Czy można, żeby każdy robotnik, każdy człowiek miał swoje narzędzia pracy, czy
nie?
Nie takie to proste pytanie, jakby się zdawać mogło. Z pierwszego razu to wydaje
się nawet, że to rzecz wcale nie trudna. Wszak było już dawniej, że każdy prawie
rzemieślnik miał swój własny warsztat, u siebie w domu był panem.
Było tak dawniej, to prawda. Ale wtedy i ludzi na świecie było jeszcze mało. To
samo miasto, które przed 200 laty miało 500 tysięcy mieszkańców, dziś ma 4
miliony (np. Londyn w Anglii); miasto, co przed stu laty miało 90 tysięcy
mieszkańców, dziś ma ich 400 (np. Warszawa); w kraju, w którym przed 200, 300
laty mogły być 2 miliony, dziś będzie 10 i więcej milionów ludności; tam zatem,
gdzie dawniej na wszystkich starczyło 100 tys. par butów, dziś potrzeba miliona
albo może i więcej, a w kraju, w którym dawniej milion łokci płótna używano,
dziś potrzeba dziesięć, dwadzieścia razy tyle.
Dawniej więc, ,,za dobrych, starych czasów" — jak to mówią, chociaż nie były one
znów tak dobre, żeby ich żałować potrzeba — za dawnych czasów tkacz, który z
żoną i z dziećmi przy warsztacie u siebie w domu pracował, albo ślusarz, który
sam zamki robił, nie mógł robić ani dużo płótna, ani dużo zamków. Robili mało,
bo było też mało potrzeba; tkacz robił swoje płótno na kiepskich krosienkach,
ślusarz byle jakimi narzędziami swoje zamki wyrabiał.
Dziś tkacz musi koniecznie robić na maszynie. Kto by chciał na krosienkach
płótno utkać, to tak samo, jakby końmi chciał jechać tam, dokąd kolej prowadzi.
Musiałby on stracić 100 razy i więcej czasu na zrobienie tego, co przy pomocy
maszyny zrobi w godzinę *.
Dziś potrzeba dużo, bardzo dużo wyrobów. Dziś potrzeba ogromnych fabryk,
potrzeba maszyn parowych, potrzeba ogromnych magazynów, żeby całą tę ilość
potrzebnych wyrobów wytworzyć. Dziś na przykład w samej Anglii 450 087
robotników przędzie bawełnę na 33 milionach wrzecion!
Oto gdyby każdy robotnik chciał albo mógł mieć swój własny, osobny warsztat,
gdyby każdemu oddano po wrzecionie, gdyby z każdego z nich robotnika
samodzielnego zrobiono, toż przecież wszyscy nie podołaliby swej pracy i nie
zrobiliby nawet dwudziestej części tego, co teraz robią. W całym świecie
zabrakłoby wszędzie bawełnianych wyrobów i nasze włościanki gorzko by się
skarżyły na te nowe porządki.
Widzicie więc, że nie tak to łatwo i nie zawsze to można, żeby każdy dla siebie
miał osobny warsztat, osobne narzędzia pracy. Nie byłoby wyzyskiwania — to
prawda, ale za to wszędzie byłby niedostatek najpotrzebniejszych towarów, nędza,
a nawet głód.
Tak! głód! I zaraz o tym się przekonacie. Dziś w Anglii np. prawie że nie ma
robotników, którzy by mieli swoje własne narzędzia pracy. Włościan zaś, którzy
by uprawiali własne kawałki ziemi, nie ma wcale. Są tylko wielcy panowie **
którzy mają ogromne przestrzenie gruntu, parowe pługi, parowe żniwiarki,
młocarnie i najmują robotników wiejskich do uprawiania swych pól. Robotnicy zaś
wiejscy nie mają nic: ani pola, ani ogrodu, ani narzędzi pracy, ani nawet chaty
własnej; muszą więc sprzedawać się w niewolę panom i oddawać im swoją pracę
dodatkową (swoją nad pracę).
Jest więc tym robotnikom ile, bardzo źle; jeżeli czytać w książkach opisy nędzy
tych robotników wiejskich w Anglii, to dreszcze przechodzą ze zgrozy i oburzenia
na okrucieństwo i chciwość angielskich panów.
No! Ale czyż wy myślicie, że dobrze by było, gdyby z nich każdemu oddano osobny
kawałek gruntu? Czy wygrałby wiele na tym cały lud angielski? Wcale nie! W 1875
r. Anglia potrzebowała rocznie 22 min kwarterów (kwarter to 300 kwart) zboża.
Ale na angielskiej ziemi rodzi się tylko 13 milionów, tak że 9 milionów potrzeba
przywozić z zagranicy. Gdyby teraz ziemię podzielono na małe kawałki, na których
by nie można było używać ani parowych pługów, ani żniwiarek, ani kosiarek, toby
nie tylko 13, ale 5, 6 milionów nie wytworzono. Anglia musiałaby chyba z głodu
umierać.
Więc widzicie, że niezupełnie byłoby dobrze, jeśliby każdy miał swoje narzędzia
pracy!
Więc jakżeż będzie.J Nie mieć swoich własnych narzędzi pracy — to źle, bo
potrzeba sprzedawać swoją siłę roboczą, sprzedawać siebie, wzbogacać innych;
mieć swoje własne narzędzia pracy — znowu źle, bo będzie nędza, głód. Więc cóż
nareszcie zrobić, gdzie tu znaleźć radę?
Rada jest, i znakomita. Dlaczego by nie zrobić tak, jak jest dotychczas? Gdzie
robotnicy pracują razem w wielkich fabrykach i na wielkich kawałkach ziemi,
niech pracują i nadal razem, wspólnie. Ałe niech nie pojedyncze narzędzia,
pojedyncze wrzeciona, nie kawałki, ale całe fabryki należą do robotników, i to
nie do jednego, ale do wszystkich. Niech wszystkie fabryki i cala ziemia należą
do wszystkich robotników, niech będą ich wspólną własnością. Niech robotnicy
pracują razem, ale nie na fabrykanta, tylko na siebie. Wtedy będzie wszystko
załatwione, wtedy wyrabiano by nie mniej jak teraz. Owszem, wyrabiano by daleko
więcej. Każdy będzie wiedział, że nie pracuje na jednego pasibrzucha, ale
pracuje na wszystkich, że pracuje na swoich towarzyszy i że ci w zamian pracują
na niego. Będzie on teraz dobrze wiedział, że jeżeli będzie pracował dłużej w
fabryce, niż potrzeba, to nadwartość (dodatkowa wartość, dodatkowa praca) będzie
służyć wszystkim, nie pójdzie na zbytki garstki ludzi, ale poprawi los
wszystkich.
Tak więc tylko WSPÓLNA WŁASNOŚĆ FABRYK I ZIEMI może ocalić robotników.
* Dziś np. w Anglii przerabiają w jeden dzień więcej bawełny,
niż przed 150 laty przerabiano w trzy lata. Co prawda, robotników wówczas było
znacznie mniej.
** [W wydaniu z 1903 r. zdanie to brzmi: Włościan... jest bardzo niewielu. Już
więcej jest włościan dzierżawców. Cała zaś gospodarka jest w ręku wielkich
panów].
II
A teraz zapytamy: czy to się uda? Czy można mieć jakiekolwiek
nadzieje na to, żeby wspólna własność fabryk i ziemi ziściła się kiedykolwiek
naprawdę? Czy to naprawdę możliwa rzecz, żeby każdy o sobie mógł powiedzieć, że
sam jest dla siebie panem?
Przecież biedni i bogaci byli od najdawniejszych czasów. Przecież od
najdawniejszych czasów zawsze i wszędzie była masa ludzi, których gnębiono, i
garstka, która gnębiła innych. Przecież od najdawniejszych czasów znajdowali się
ludzie, którzy widzieli, że ten porządek niesłuszny, niesprawiedliwy; a jednak
nic to nie pomogło: zawsze biednym było źle, zawsze bogatym było dobrze.
A czy nie widzimy teraz, że biedaków coraz więcej na świecie? Czy nie widzimy.,
że nędza rozwielmożniła się teraz straszliwie we wszystkich krajach, a zbytek i
swawola próżniaków mnożą się wszędzie niesłychanie?
Wszystko to prawda, najistotniejsza prawda, ale to wszystko nie może nam
odbierać otuchy; owszem, właśnie z tego widzieć możemy, że koniec dzisiejszego
porządku bardzo niedaleki. Zaraz to sobie wyjaśnimy.
Istotnie, coraz więcej biedaków, co nic własnego nie mają, i trudna rada, coraz
więcej być musi. Nie poradzi na to nikt. Rzemieślnik, kiedy posyła swoje towary
na rynek, chciałby dostać za nie jak najwięcej. Nic w tym dziwnego, wszak
dołożył do nich tyle pracy, ile mógł. Ale cóż z tej pracy? Fabrykant, który te
same wyroby robi w swej fabryce, tyle pracy nie potrzebuje. Jeżeli, dajmy na to,
zamek kosztuje ślusarza trzy godziny pracy, to w fabryce ta sama robota zajmie
tylko dwie godziny czasu. Ślusarz będzie chciał za swój zamek 3 złote (jeżeli
godzina pracy tyle warta, ile złotówka), ałe fabrykant sprzeda go za 2 zł.
Rozumie się, że nikt nie kupi zamka u ślusarza, a ślusarz, który towarów swoich
sprzedawać nie będzie, będzie musiał zwinąć warsztat i pójść sprzedawać swoją
siłę roboczą do fabryki.
To samo, co o ślusarzach, da się i o wszystkich rzemieślnikach powiedzieć. Z
maszyną, z fabryką nie mogą oni iść w zawody i prędzej czy później muszą się oni
stać robotnikami. Coraz więcej robotników tracić musi swoją wolność i wystawiać
swoją siłę roboczą na sprzedaż.
Gdyby chociaż robotnicy mieli zawsze stałą zapłatę, żeby chociaż mogli na tę
zapłatę liczyć, to jeszcze można by znosić to nowe położenie. Ale gdzież tam!
Dzieje się właśnie zupełnie inaczej. Zapłata robotnika zniża się ciągle i ciągle
musi się zniżać, za to zysk i dochody fabrykanta są coraz większe. Postarajmy
się to sobie wytłumaczyć.
Przypomnijmy sobie, skąd powstaje zysk fabrykanta. Stąd, że robotnik oddaje mu
swoją dodatkową pracę (nadpracę), że część dnia pracuje na siebie, na swoje
wyżywienie, a resztę dnia oddaje za darmo.
Jeżeli na przykład fabrykant ma 20 robotników u siebie i płaci im po 6 zł
dziennie, to płaci im dlatego 6 zł, że tyle potrzeba na ich wyżywienie (pokarm,
odzież, mieszkanie). Ale robotnicy po 6 godzinach pracy odrabiają już te 6
złotych, a resztę dnia (drugą połowę) pracują darmo i dają tym sposobem
fabrykantowi darmo 6 złotych nowej wartości co dzień. A że ich jest 20 i że
pracują, przypuśćmy, 333 dni w roku, więc przynoszą zysku fabrykantowi 20 X 6 X
333, tj. około 40 000 zł rocznie. Oczywista rzecz, że im więcej robotnicy oddają
swej pracy, tym większy będzie zysk fabrykanta; jeżeliby, zamiast 6 godzin
dziennie, oddawali mu 8, to zysk byłby nie 40 000, ale 53 280 złotych.
Otóż istotnie dzieje się tak, że robotnicy muszą oddawać coraz więcej pracy
fabrykantom.
Jak to coraz więcej?
A tak! Dlaczego nasz robotnik dostaje 6 złotych dziennej płacy? Dlatego że tyle
potrzeba na jego wyżywienie, tj. dlatego że potrzeba 6 godzin pracy, żeby
otrzymać wartość pokarmu, odzieży, mieszkania, by utrzymać robotnika przy życiu
i możności pracowania, innymi słowy, dlatego że zwykłe wyżywienie robotnika
warte 6 godzin pracy. Resztę, tj. 6 godzin, bierze fabrykant albo majster.
Jeżeliby mogło stać się tak, że na wyżywienie robotnika potrzeba będzie nie 6,
ale 4 godziny, to robotnik dostanie tylko 4 złote; na siebie zatem pracować
będzie tylko 4 godziny, a 8 godzin nadwartości będzie oddawał.
I istotnie tak się dzieje. Ponieważ maszyny wprowadzają teraz wszędzie, a
maszyny zmniejszają pracę przy wyrabianiu towarów, to coraz mniej potrzeba
pracy, żeby zrobić te wszystkie przedmioty, których robotnik potrzebuje. Dawniej
koszula robotnika kosztowała 2, 3 dni pracy, dziś kosztuje ona dzień; dawniej
surdut mógł kosztować 10 dni pracy, dziś kosztuje 3 dni. Robotnik więc już nie
potrzebuje na swoje własne utrzymanie tak długo pracować, jak dawniej. Dawniej
musiał pracował 8, dziś mu dosyć 6 godzin. Ale cóż z tego za korzyść dla
robotnika? Dawniej z dwunastu godzin dziennej pracy 6 brał dla siebie, 6 zaś
oddawał za darmo; dziś dla niego dosyć czterech, więc pozostaje dla fabrykanta 8
godzin. Te dwie godziny, które robotnik na pracy oszczędził, nie przydadzą mu
się na nic, bo idą na powiększenie dochodu jego pana. Dawniej 6 godzin trwała
praca potrzebna dla niego, 6 godzin zajmowało wytworzenie nadwartości, a stopa
nadwartości (tj. stosunek nie opłaconej pracy do opłaconej) była równa 1 (lub
sto proc); dziś potrzebna dla robotnika praca trwa 4 godziny, nadwartość zaś
zajmuje 8 godzin, a stopa nadwartości jest dwa (albo 200 proc).
Wiemy dalej, że do wszystkich rzemiosł, do wszystkich zajęć, przy których
wyrabiają się przedmioty potrzebne robotnikowi, coraz więcej wprowadzają nowych
maszyn. Toteż musi się zmniejszać bezustannie czas potrzebny robotnikowi na jego
utrzymanie, a wskutek tego powiększać się musi ciągle czas, który robotnik
oddaje fabrykantowi. Stopa nadwartości musi zwiększać się ciągle.
Widzimy więc teraz, dlaczego robotnicy muszą się stawać coraz biedniejsi, a
fabrykanci coraz bogatsi.
— Ładna to dla nas pociecha, odpowiecie mi. Jeżeli tak być musi ciągle, to
skądżeż mamy mieć nadzieję, że się rzeczy kiedykolwiek odmienia?
— Odpowiem wam na .o przysłowiem: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
I w tym ciągłym wzroście stopy nadwartości jest dużo dobrego. Naprzód dobre jest
to, że coraz mniej pracy kosztuje utrzymanie robotnika. Teraz, kiedy całą pracę
oddaje się panu, to niewielka z tego pociecha, ale później to się to
zmniejszenie koniecznej pracy bardzo przydać może. A potem pomówić tu musimy
jeszcze o jednej rzeczy, o której nie wspomnieliśmy dotychczas.
Czy wy myślicie, że to wszyscy fabrykanci zbogacają się z cudzej pracy? Gdzie
tam! Wszyscy zbogacić się nie mogą i jeden stara się zrujnować drugiego. Jeden
wyrabia, ile tylko może, towarów, np. perkalików na sprzedaż, drugi posyła ich
więcej, trzeci jeszcze więcej, a każdy musi sprzedawać je taniej od drugiego.
Nareszcie posyłają towaru tyle, że się kupców na te perkaliki nie znajdzie i
fabrykanci bankrutują. Tylko bogaci mogą dalej zostać i prowadzić fabrykację, a
mniej bogaci rujnują się do szczętu i rujnują tysiące robotników, którzy u nich
pracowali. I to się powtarza co kilka lat. Co kilka lat musi ginąć mnóstwo
mniejszych fabrykantów, a zbogacać się kilku większych; co kilka lat ogromną
masę robotników wyrzucają na bruk.
— No więc cóż z tego?
— Bardzo wiele. — Fabrykantów i bogaczów jest coraz mniej, robotników biedaków
coraz więcej; bogactwa dostają się do rąk coraz to mniejszej garstki ludzi
—nędza zaś ogarnia coraz większe masy. Robotnicy widzą, że fabrykantów coraz
mniej, że chociaż bogactwa ich wzrastają, ale liczba ich się zmniejsza, że zatem
co fabrykanci wygrywają na majątku, to na sile tracą.
Ci zaś robotnicy, co w fabryce pozostają, uczą się wspólnej pracy, widzą
własnymi oczami, jak to dobrze, kiedy się razem pracuje porządnie, zgodnie, ile
się na tym wygrywa czasu i o ile lepsze bywają wyroby. Widzą też własnymi
oczami, jak to jest źle, kiedy te wszystkie narzędzia pracy należą do jednego
właściciela, który nie tylko że nie pracuje, ale często nawet na fabrykacji się
nie zna, a nawet nieraz nie widzi fabryki.
Przy tym uczą się w fabryce robotnicy — solidarności. Widzą wszyscy, że są
braćmi, że wszyscy mają jednego wroga, który ich wyzyskuje, i rozumieją, że żeby
tego wroga zwalczyć, trzeba się łączyć po bratersku ze sobą, pomagać sobie
wzajemnie.
Naturalnie więc, że może w głowie niejednego robotnika powstać myśl: A po co też
naprawdę my pracujemy na jednego? Nas jest tylu — on jest jeden — my pracujemy
dla siebie, a on z nas zdziera; my byśmy prowadzili fabrykację porządnie,
uczciwie, nam nie chodziłoby o zysk. o zdzierstwo, ale o utrzymanie tylko. Mv
byśmy pracowali z korzyścią dla wszystkich — fabrykant pracuje na swoją korzyść,
a na wszystkich szkodę. Dlacze-góż by się nie zmówić wszystkim robotnikom,
dlaczego by nie odebrać fabryk i ziemi od wszystkich panów?
III
Odebrać? Ale czy to będzie słuszne, czy to będzie sprawiedliwe? — zapytacie.
Odpowiem wam na to, że nie nos dla tabakiery, ale tabakiera dla nosa. Nie po to
są ludzie, żeby coraz więcej robić towarów, ale towary po to, żeby coraz więcej
ludzi mogło z nich korzystać. Robotnicy wytwarzają towary, oni też z nich muszą
korzystać, a do tego potrzeba im narzędzi pracy od fabrykanta.
A kiedy wam kto powie, że własność to święta, że zabierać się nie godzi, nie
wolno, to macie jedną krótką, ale dobrą odpowiedź: A wam wolno było setki lat,
co dzień, co godzina nas okradać, krew i pot z nas wysysać? Zabieramy, co nasze.
Fabryki wybudowaliśmy własnymi rękami, ziemię uprawiliśmy sami; wszystko to z
naszych rąk powstało, więc do nas teraz należeć powinno. Dłużej naszą pracą
innych zbogacać nie chcemy!
IV
A teraz pozostaje jedno, najważniejsze pytanie.
W jaki sposób odebrać te fabryki i tę ziemię i jak tego dokonać?
— To już wasza sprawa. Nad tym wy radzić powinniście.
Kiedy dawniej szło o to, żeby wyzwolić z niewoli ojczyznę, kiedy szło o to, żeby
wroga z kraju wypędzić, wtedy proszono was, robotnicy, o pomoc i wtedy mogliście
się zapytać: „Oswobodzić ojczyznę, wypędzić wroga. Dobrze, ale jak?"
Dziś — idzie tu o waszą własną sprawę, o sprawę waszych rodzin, waszych braci, a
własną sprawę samemu trzeba umieć załatwić.
Pamiętajcie jednak zawsze, że tylko przy wspólnym posiadaniu narzędzi pracy
ludzie mogą być szczęśliwi, żyć mogą.
A gdyby stu ludzi i sto książek, takich jak Pomoc własna, mówiło wam, że jeden
człowiek własnym wysiłkiem zdobędzie sobie wszystko, nie wierzcie im.
TYLKO RAZEM DZIAŁAJĄC, ROBOTNICY SOBIE SZCZĘŚCIE ZDOBYĆ MOGĄ.
Dodatek
Tylko nie myślcie, że sami jesteście na świecie, że nikt wam w waszej sprawie
nie pomoże.
Nie, nie jesteście sami! Najprzód macic jednego sprzymierzeńca, który zawsze
będzie stał po waszej stronie, który wam zawsze otuchy dodawać będzie i musi was
do zwycięstwa doprowadzić. Tym sprzymierzeńcem to słuszność waszej sprawy. I
choćby was garstka tylko była, choćbyście wrogów mieli tysiące, choćby nieraz
prześladowania i klęski znosić wam wypadało, wy zawsze śmiało możecie domagać
się swych praw, zawsze śmiało możecie walczyć ze swymi wrogami, z pijawkami krwi
waszej i potu waszego — bo wasza sprawa jest słuszna, bo wasze zwycięstwo jest
pewne.
A cierpiących tak, jak i wy — miliony na świecie. Nie ma wszak zakątka na tej
ziemi, w którym by pracy robotnika nie wyzyskiwano, nie ma też za to i zakątka
prawie, gdzie by wśród robotników nie szerzyły się myśli o ich prawach, gdzie by
nie mówiono o prawie robotnika do maszyn, o prawie rolnika do ziemi, którą
uprawia.
Trudno by tu było opisać wszystko, co robią nasi bracia robotnicy w rozmaitych
krajach, żeby dojść do prawdziwej wolności, by nie sprzedawać swej pracy. Trzeba
by na to było tomów całych. Ale kilka słów zawsze powiedzieć można.
Zacznijmy od Francji. W tym kraju robotnicy nie od dziś myśleć poczęli nad swym
losem. Sto lat prawie upłynęło od czasu, kiedy lud miast i wsi zrobił ową sławną
wielką rewolucję francuską, oswobodził włościan, wypędził króla i zaprowadził u
siebie rzeczpospolitą. Ale nie na długo starczyło wolności. Dobrze było tylko
tym, co własność mieli. Ci zaś, co nie mieli żadnej własności, musieli znosić
nędzę, sprzedawać się i pozwolić na to. że miejsce rzeczypospolitej zajął
cesarz, że ludowi odebrano znowu wszystkie prawa. Później zrobiono rewolucję w
1830 r., w lutym 1848, w czerwcu 1848 roku, we wrześniu 1870, ale wszystkie one
kończyły się tym, że władza dostawała się zawsze do rąk wrogów ludu. Dopiero 18
marca 1871 roku pierwszy raz udało się ludowi wybrać rząd swój, robotniczy.
Paryżem przez dwa miesiąca rządziła wybrana przez lud paryski Komuna, która w
znacznej części z robotników się składała i która mogłaby istotnie gruntownie
odmienić cały porządek, gdyby nie musiała prowadzić wojny ze zdradzieckim
rządem. W tej wojnie rząd wziął górę: 40 000 ludzi, po największej części
niewinnych, wymordował na ulicach Paryża, tysiącami do więzień i na wygnanie
wysyłał. Myślał rząd, że w taki sposób uda mu się zupełnie wytępić tego ducha
oporu, który robotnika francuskiego ożywia, i raz na zawsze wybić mu z głowy
myśli o poprawie, o zmianie jego losu.
Po Komunie istotnie z początku przycichło wszystko. Robotnicy, co przed wojną
francusko-pruską i Komuną łączyli się ze sobą we wszystkich większych miastach
dla prowadzenia walki z przedsiębiorcami, fabrykantami, dla zbudowania
prawdziwej — jak mówili — ..socjalistycznej ' rzeczypospolitej, teraz nie śmieli
bronić się od ucisku. Ale powoli dawny ruch oporu na nowo pomiędzy robotnikami
rozszerzać się począł. Zaczęto zbierać się najprzód w mniejsze tajne kółka, w
których rozprawiano o poprawie losu robotników. Powstawać potem zaczęły i
rozrastały się rozmaite robotnicze stowarzyszenia, które miały na celu poprawę
losu robotników, zaczęto wydawać książki, broszury, gazety, łączyć się pomiędzy
sobą, schodzić się na zjazdy robotnicze. W październiku 1879 r. na jednym z
takich zjazdów (trzecim z kolei) wybrani przez rozmaite robotnicze
stowarzyszenia posłowie zjechali się w Marsylii i tam po wzajemnych naradach
przyszli do przekonania, że robotnicy powinni wszystkimi siłami, starać się,
żeby objąć w posiadanie ziemię i fabryki, słowem, wszystkie narzędzia pracy. Po
zjeździe w Marsylii ta myśl o tym, że dla robotników nie ma innej drogi, jak
tylko zabranie fabryk i ziemi, rozszerzała się coraz bardziej i teraz nie ma we
Francji większego miasta, w którym by kilka, kilkanaście albo kilkadziesiąt
robotniczych stowarzyszeń nie zgadzało się z tą myślą. O tym, że potrzeba zabrać
fabryki i ziemię, mówili robotnicy na ogólnym zjeździe w Hawrze zeszłego roku i
na cząstkowych zjazdach w Cette i St.-Etienne, w Paryżu; o tym słyszeć można na
każdym robotniczym zebraniu, czytać na każdej stronie robotniczej gazety. Powoli
rośnie, łączy się, organizuje się we Francji ta armia robotnicza, co do
zupełnego wyzwolenia całego ludu doprowadzi.
W Niemczech przed trzema jeszcze laty istniała i pracowała jawnie ogromna partia
robotnicza. Miała ta partia w każdym mieście niemieckim mnóstwo zwolenników, a
kiedy wypadło wybierać posłów do niemieckiego parlamentu, to w ostatnie lata
pięćset tysięcy ludzi oddawało swoje głosy na robotniczych kandydatów. Partia
niemiecka mówiła, że i ona chce, żeby fabryki i ziemie przeszły na wspólną
własność, ale uważała to za dalszy cel. a tymczasem żądała powszechnego prawa
głosu dla wszystkich obywateli, nauki bezpłatnej i obowiązkowej dla wszystkich,
swobody pisania, mówienia, zbierania się i zakładania stowarzyszeń, jak się komu
podoba, zniesienia służby wojskowej itd.
Ale od tego czasu, od 1878 r., dużo się zmieniło. Jak wiadomo, w 1878 roku w
maju jeden socjalista strzelił do cesarza niemieckiego Wilhelma, w dwa tygodnie
później strzelił do niego jakiś drugi. Za to zaczęto prześladować robotników jak
nigdy, zakazano im zbierać się, wydawać gazety, łączyć się w stowarzyszenia,
wypędzono ich z rodzinnych miast, sadzano do więzień, gnębiono ich. Z początku
zdawało się, że te prześladowania zgniotą partię. Ale tak nie było. Zamiast
pracować nad swoim wyzwoleniem jawnie — zaczęli się oni wiązać teraz w potajemne
kółka, zamiast wydawać gazety dozwolone w kraju — wydają je za granicą; drukują
u siebie w Niemczech proklamacje, a zamiast — jak dawniej — otwarcie walczyć z
wrogiem swym, teraz prowadzą walkę ukrytą, potajemną. Nie tracą oni energii, nie
tracą pewności i wiedzą, że cokolwiek prędzej, cokolwiek później, ale zawsze do
ostatecznego swego celu, do zabrania fabryk i ziemi, dojść oni muszą.
I tak [jest] nie tylko w Niemczech i Francji! Oto w Belgii we wszystkich prawie
miastach istnieje partia robotnicza, która także dąży do opanowania fabryk i
ziemi; tylko podczas gdy jedni robotnicy są zdania, że potrzeba na nic uwagi nie
zwracać i odebrać fabryki i ziemię natychmiast, drudzy myślą, że potrzeba
najprzód postarać się o to, żeby wybrać robotniczy rząd, i dopiero rząd ten ma
się zająć wywłaszczeniem przedsiębiorców, kupców, fabrykantów.
Oto w Szwajcarii od lat kilkudziesięciu podobny ruch robotniczy istnieje; w
Zurychu, Bazylei, Bernie i Genewie są robotnicze stowarzyszenia, którym nie
dosyć, wcale nie dosyć, że w ich rzeczypospolitej wolność panuje, ale które
mówią, że z tej wolności nic nie będzie, póki cały ogół nie otrzyma na własność
wszystkich fabryk i całej ziemi.
Oto we Włoszech ruch robotniczy także ogromne zrobił postępy. Nie trwa on od
dawna bynajmniej — lat kilkanaście zaledwie, ale pomimo to, szczególniej po
upadku Komuny w Paryżu, rozszerza się, zajmuje coraz więcej umysłów, pomaga
robotnikom włoskim łączyć się ze sobą w stowarzyszenia jednego fachu, w
federacje itd. — niemało nadziei obudzą.
I w Hiszpanii ruch pomiędzy robotnikami młody, zaledwie kilkanaście lat trwa, a
już rozmaitym uległ kolejom. Był już, jak to mówią, i na wozie, i pod wozem. Raz
nawet udało się robotnikom opanować w Hiszpanii miasto Kartagenę i zaprowadzić w
nim własny rząd. Ale kiedy Kartagenę rząd zajął, zaczęto robotników prześladować
strasznie. Teraz znowu podnoszą głowę robotnicy hiszpańscy i żądają — jak i
wszyscy europejscy ich bracia — zniesienia wszelkiego rządu, wszelkiego
wyzyskiwania, a wspólnej własności fabryk i ziemi.
O Rosji wam chyba dużo opowiadać nie potrzebuję. Któż z was nie słyszał o
zabiciu cara, kto z was nie wie, że go zabili socjaliści, tj. ludzie, co obronę
robotników, ludu wzięli za cel swojego życia?
Lat temu 10 znalazło się. w Rosji wiele młodych ludzi,
którzy zrozumieli, tak jak my teraz rozumiemy, że póki lud rosyjski nie będzie
miał ziemi i fabryk, poty nikt go z nędzy jego nie wydobędzie, poty zawsze
cierpieć będzie musiał od swych panów i od cara. Postanowili tedy iść między
lud, uczyć go, wskazywać mu na to, skąd płynie jego nieszczęście, przygotować go
do powstania przeciwko panom i rządowi. I naprawdę udało się im dużo znaleźć
pomiędzy robotnikami ludzi, co słuchali chętnie, co gotowi byli życie swoje
oddać za sprawę ludu. Ale rząd zaczął straszliwe prześladowania, za jedno słowo,
za jedną książkę posyłano nawet kobiety, nawet dzieci prawie — na Sybir, do
ciężkich robót; trzymano niewinnych ludzi po trzy, po cztery lata w więzieniu,
torturowano, mordowano. Nareszcie przerwała się cierpliwość prześladowanych
socjalistów. Za mordowanie swoich przyjaciół zapłacili oni zabójstwem carskich
szpiegów i sług. A kiedy to nie pomogło, kiedy car prześladować nie przestał, a
najlepszych, najszlachetniejszych ludzi na szubienice posyłał, zabili i samego
cara.
Cóż wam powiedzieć jeszcze?
Na Węgrzech robotnicy wiedzą także o tym, że potrzeba zabrać narzędzia pracy, i
utworzyli osobną partię robotniczą.
W Austrii krzątają się koło wzmocnienia partii i chociaż rząd żadnej sposobności
nie opuści, żeby gnębić, prześladować robotników, pomimo to ci mają swoje
gazety, zakładają stowarzyszenia jawne i tajne i idą — jak i wszyscy inni
robotnicy — po drodze do swego oswobodzenia. To samo i w innych krajach: w
Danii, w Portugalii, w Holandii są partie robotnicze, które do tego samego celu
dążą.
Ale i pomiędzy Polakami nie od dziś dnia tylko zaczęto myśleć o tym, żeby do
gruntu zmienić los robotników. Lat temu kilka w Warszawie robotnicy po raz
pierwszy schodzić się poczęli, łączyli się w tajne kółka i naradzali nad tym,
jak to poprawić los swój, jak go zmienić. Zaczęli oni poznawać, gdzie złego
szukać potrzeba, gdzie się kryje źródło ich nieszczęść. I oni pojęli, że
pracować powinni nad tym, by zdobyć fabryki i ziemię. Prześladowano ich.
gnębiono, latami całymi trzymano w Cytadeli, zabijano, wysyłano na Sybir. Nie
pomogło to jednak. Nowa myśl już w Warszawie puściła korzenie i nikt wyrwać jej
nie potrafi. I nie tylko w Warszawie, ale i w innych miastach polskich mówią też
pomiędzy sobą robotnicy o zmianie swego losu.
We Lwowie to najprzód pomiędzy Rusinami, a potem i Polakami wyrobiło się
przekonanie, że robotnikom co najprędzej (jeżeli naprawdę o sobie pomyśleć chcą,
naprawdę coś trwałego a potrzebnego zrobić) potrzeba złączyć się razem i do
opanowania narzędzi pracy podążać. Teraz to myślą nawet robotnicy lwowscy osobną
partię robotniczą stworzyć.
Ot, i widzicie, że nie jesteście sami. We wszystkich krajach, we wszystkich
miastach — od Paryża do Warszawy, od Petersburga do Lizbony — są ludzie, co
myślą tak, jak wy myślicie, są robotnicze stowarzyszenia, całe partie
robotnicze, które do tego samego celu dążą, do którego i wam iść potrzeba. Ilu
ich jest? Kto to może przeliczyć? Może milion, może pół, może dwa miliony, a
może daleko więcej •— na pewno tego wiedzieć nie można. Ale na co można liczyć z
pewnością, to na to, że gdyby ten milion ludzi porozumiał się ze sobą, gdyby się
bliżej poznał, połączył i razem pracować postanowił, to nic by się mu oprzeć nie
mogło. Za tym milionem zawsze poszłyby dziesiątki milionów ludu i czego by tylko
zażądał, czego by tylko chciał szczerze i mocno, musiałoby się ziścić. Przed
taką masą ludu musiałyby ustąpić i rządy, i wojska, i panowie, i fabrykanci, i
kupcy. Takiej masie nic by się oprzeć nie mogło.
Raz już nawet nie tylko że o tym wspólnym działaniu, o porozumieniu się między
robotnikami myślano, ale [nawet] robiono już dużo, bardzo dużo. Było to 17 lat
temu. Wojska rosyjskiego cara pastwiły się nad resztkami naszych wojsk
powstańczych, a powstanie 63 roku chyliło się ku końcowi. Wtedy to angielscy i
francuscy robotnicy, którzy zawsze sprzyjali sprawie polskiej, zjechali się we
wrześniu 1864 roku do Londynu, żeby tam w sprawie powstania się odezwać. Otóż na
zebraniu tym jeden z członków powiedział, że chociaż lud polski cierpi od
rosyjskiego najazdu, ale nie mniej cierpią i robotnicy innych krajów i narodów,
którzy wrogów mają u siebie w domu, którzy głód i nędzę znoszą, chociaż ich kraj
obcych wojsk nie ma u siebie. Robotnikom więc i wszystkim, co cierpią, złączyć
się potrzeba razem: francuskim i niemieckim, angielskim i irlandzkim, włoskim i
hiszpańskim, polskim i rosyjskim, żeby razem uwolnić się od wszystkich wrogów,
od przemocy panów i przedsiębiorców, kupców i fabrykantów, żeby razem
zaprowadzić panowanie sprawiedliwości na ziemi. Taka myśl spodobała się
wszystkim i stanęło na tym, że założone zostanie stowarzyszenie, do którego
będzie mógł należeć każdy robotnik, każdy człowiek, który chce pracować nad
wyzwoleniem robotników, bez różnicy narodowości i wyznania. Wybrano natychmiast
Radę Główną, która miała się zająć urządzeniem Towarzystwa, miała wejść w
stosunki z rozmaitymi robotniczymi stowarzyszeniami w rozmaitych krajach Europy
i Ameryki, i zdecydowano, że po dwóch latach ma się zebrać zjazd robotników
wszystkich krajów, na którym ostatecznie oznaczy się cel nowego towarzystwa i
drogi, po których mu iść wypadnie. W taki to sposób zawiązało się owo sławne
Międzynarodowe Stowarzyszenie Robotników.
Po dwóch latach istotnie zebrał się w Genewie w Szwajcarii pierwszy Kongres
Międzynarodowego Stowarzyszenia Robotników. Na Kongres przyjechali posłowie od
rozmaitych robotniczych stowarzyszeń Francji, Anglii, Szwajcarii, Niemiec i
zajęli się ułożeniem prawideł dla Stowarzyszenia. Oto co mówiono w tych
prawidłach:
„Wyzwolenie robotników powinno być własną ich sprawą, a praca nad ich
wyzwoleniem nie powinna doprowadzić do utworzenia nowych panów, ale zdobyć
powinna dla wszystkich ludzi te same prawa i te same obowiązki. Zależność
robotnika od kapitału jest przyczyną jego politycznej, ekonomicznej i
materialnej niewoli. Toteż wyzwolenie robotnika od tej zależności to wielki cel,
do którego się stosować powinny wszystkie polityczne ruchy. Wszystkie walki,
które prowadzono dotychczas, nie doprowadziły do szczęśliwych rezultatów
dlatego, że nie było zgodności pomiędzy robotnikami rozmaitych fachów w jednym
kraju i braterskiej łączności pomiędzy pracującymi w rozmaitych krajach.
Wyzwolenie robotników to nie miejscowa ani narodowa sprawa, ale obchodzi ona
wszystkie ludy. Nowy ruch robotniczy nie powinien też powtarzać dawnych błędów,
a powinien złączyć w jedno wszystkie oddzielne usiłowania".
W prawidłach powiedziano dalej, że nowe Stowarzyszenie będzie środkowym punktem
dla łączenia się i wspólnej pracy robotników wszystkich krajów, którzy dążą do
tego samego celu: do wzajemnej pomocy, do postepu i do zupełnego wyzwolenia klas
robotniczych. Co rok mieli się zjeżdżać na kongres posłowie od rozmaitych
robotniczych stowarzyszeń. Kongres miał obradować nad wspólnymi sprawami
robotników i co rok wybierać Radę Główną dla zarządzania ogólnymi sprawami
całego Stowarzyszenia. Wszystkie towarzystwa robotnicze jednego miasta, które
chciały należeć do Międzynarodowego Stowarzyszenia, łączyły się zwykle w jedną
tzw. sekcję, jeżeli w mieście stowarzyszeń było dużo, to sekcji mogło być
więcej, a wtedy wybierały one do kierowania wspólnymi sprawami komitet
centralny. Wszystkie sekcje jednego kraju tworzyły federację i wybierały jeden
komitet federalny, który zarządzał wszystkimi sprawami kraju i znosił się z Radą
Główną Stowarzyszenia w Londynie. Za mało tu miejsca, żeby opisywać, co za
ogromne znaczenie miało Międzynarodowe Stowarzyszenie Robotników. Z każdym
rokiem, z każdym miesiącem, z każdym dniem powiększała się liczba członków
Stowarzyszenia; zakładały się co dzień nowe robotnicze stowarzyszenia, nowe
sekcje, a dawne stowarzyszenia we wszystkich krajach przyłączały się do
Międzynarodowego Towarzystwa. Robotnicy wiedzieli, że mają potężnego obrońcę za
sobą. Nie było najmniejszej sprawy robotniczej, za którą by się Stowarzyszenie
nie ujęło. Jeżeli w jednym kraju, np. w Szwajcarii, była zmowa mularzy, to w
innych krajach brązownicy, stolarze, szewcy itd. itd. zbierali składki i
pomagali mularzom do zwycięstwa. Jeżeli przedsiębiorcy chcieli sprowadzić do
jakiegoś kraju robotników innej narodowości, dlatego żeby zniżyć płacę swoim
robotnikom, to Międzynarodowe Stowarzyszenie nie pozwalało na to. Jeżeli był
spór jaki pomiędzy przedsiębiorcami a robotnikami, to Stowarzyszenie przyjmowało
stronę robótników i pomagało im do zwycięstwa. Kongresy zbierały się regularnie
co rok: drugi zebrał się w Lozannie, trzeci w Brukseli, czwarty (w 1869) w
Bazylei. Na każdym kongresie coraz więcej było posłów (delegowanych)
robotniczych. Na każdym też kongresie najprzód zdawano rachunek z tego, jak w
każdym kraju stoją sprawy robotnicze i sprawy Stowarzyszenia, potem zajmowano
się kwestiami robotniczymi, jak np. kwestią godzin dziennej pracy, pracy kobiet
i dzieci, kwestią stowarzyszeń, podatków, wychowania i nauczania, bezrobocia,
zmów, stosunku płacy roboczej i kapitału, kwestią swobód politycznych itp.
Cały świat panów i wyzyskiwaczy zadrżał, bo widział w nowym Stowarzyszeniu
śmiertelnego swego wroga, który ich panowaniu koniec położy. W 1870 r.
Międzynarodowe Stowarzyszenie doszło do ogromnej siły. W każdym większym mieście
zachodniej Europy były sekcje Stowarzyszenia; Anglicy, Francuzi, Niemcy, Włosi,
Belgowie, Holendrzy, Szwajcarzy, Amerykanie itd. przyłączyli się do ruchu.
Zdawało się, że Międzynarodowe Stowarzyszenie zmieni, odrodzi zupełnie świat i
nowe porządki zaprowadzi.
Tymczasem wybuchła wojna pomiędzy Prusami i Francją. Za wojną — Komuna, w której
zginęło mnóstwo najdzielniejszych członków Stowarzyszenia. Potem zaczęto
wszędzie, w całej prawie Europie, prześladować Stowarzyszenie. W samym
Stowarzyszeniu rozpoczęły się spory, kłótnie; dosyć, że po piątym kongresie, w
Hadze, w 1872 roku, na którym Stowarzyszenie rozpadło się na dwie połowy, zaczął
się upadek. Znaczenie Stowarzyszenia zmniejszało się ciągle, a teraz pozostały
tylko jego ślady w Szwajcarii, Belgii, Hiszpanii i Włoszech.
Ale myśl o tym, że takie Towarzystwo, taka międzynarodowa łączność robotników
[jest] konieczna, ta myśl nie zaginęła wśród robotników całego świata. Pamiętają
oni o tym, jak potężne było ich Stowarzyszenie; pamiętają o tym, że to
Stowarzyszenie pokazało robotnikom, dokąd im iść wypada — do objęcia w
posiadanie ziemi i narzędzi pracy (na kongresie w Bazylei w 1869 roku).
Teraz szczególnie, kiedy wszystkie rządy tak prześladują robotników i sprawę
robotniczą, kiedy tak okrutnych i podłych używają środków, tak sobie w tych
podłościach pomagają — teraz robotnicy wszystkich krajów i narodów muszą na nowo
się złączyć, ściśle po bratersku do jednego dążyć celu — do zabrania fabryk i
ziemi. Na nowo musi odżyć ta groźna dla wszystkich ludów potęga — międzynarodowa
łączność wszystkich robotników.
Łączyć się ze sobą w kraju, poza krajem z robotnikami innych narodowości — oto
broń potężna, która do celu doprowadzić was musi.
Złączeni ze sobą, byle mocno, nie damy się. Musimy swoje wywalczyć.