Tekst pochodzi z gazety wyborczej http://serwisy.gazeta.pl/wyborcza/1,34513,2037915.html?as=1&ias=5
Artur Domosławski
Nie taki alterglobalizm straszny...
Alterglobalizm to nie tylko i nie przede wszystkim uliczne zadymy. To bodaj
najważniejszy ferment społeczny i intelektualny od czasu, kiedy pewien
amerykański ideolog odtrąbił "koniec Historii" - twierdzi Artur Domosławski
Wyjaśnienia, o co chodzi ruchowi kontestacji zwanemu alterglobalistycznym,
zacznę od Adama i Ewy. Adamem w tej opowieści jest Ronald Reagan, a Ewą -
Margaret Thatcher. Na fali zastoju ekonomicznego schyłku lat 70.,
"przesterowania" gospodarki, jak również nieufności do państwa (USA po aferze
Watergate i klęskach na arenie międzynarodowej, m.in. w Wietnamie) oboje
przywódcy postanowili ożywić gospodarkę poprzez uwolnienie państwa od obowiązków
społecznych. Państwo, na którym zgodnie z nową modą wypadało wieszać psy,
przywoływano na ratunek jedynie wówczas, kiedy trzeba było ratować prywatny
biznes przed upadkiem - czy to banki, czy to firmy zbrojeniowe. Państwo było OK,
gdy mogło stać się narzędziem uspołecznienia prywatnych długów.
Trzeba przyznać, że na krótką metę "rewolucja konserwatywna" (czy też
neoliberalna) przyniosła sporo pozytywnych efektów: wzrost gospodarczy,
kreatywność i efektywniejsze zarządzanie firmami, bajeczne fortuny. I zostawiła
niemałe zgliszcza w sferze społecznej: nagłe i masowe zwolnienia powodowały coś
znacznie gorszego niż samo bezrobocie - rozpad więzi społecznych i rodzinnych,
utratę bezpieczeństwa i perspektyw rozwoju; dramatycznie powiększyła rozmiary
przestępczości. W samej Ameryce doprowadziła do rozwarstwienia majątkowego
znanego z końca XIX i początków XX wieku, na co zwracali uwagę również
republikańscy krytycy modelu (Kevin Philips, później Edward Luttwak).
10 punktów dla wszystkich
Pod koniec lat 80. z thatcherowsko-reaganowskiej recepty dla dwóch superbogatych
krajów postanowiono uczynić receptę uniwersalną. Skodyfikował ją były doradca
Międzynarodowego Funduszu Walutowego John Williamson. Kodeks ów, znany jako
dziesięciopunktowy "konsensus waszyngtoński", zakładał deregulację, redukcję
deficytu budżetowego, ograniczenie wydatków publicznych, wycofanie się państwa z
polityki socjalnej, prywatyzację, zniesienie barier w handlu międzynarodowym,
ochronę praw autorskich. Program był przeznaczony przede wszystkim dla
zadłużonych krajów tzw. Trzeciego Świata. Miał doprowadzić do ożywienia
zadłużonych gospodarek, aby z czasem spłaciły wierzytelności amerykańskim
bankom. Naczelną zasadą było: "państwo ci nie pomoże, pomóż sobie sam".
Po upadku komunizmu w Europie Wschodniej, gdy świat kapitalistyczny nie czuł na
plecach "socjalnego powiewu" zbankrutowanej utopii, model społeczno-gospodarczy
- nazywany od tej pory neoliberalizmem - został podniesiony do rangi
uniwersalnej recepty. Jakżeż zresztą w globalizującej się - m.in. za sprawą
rewolucji środków komunikacji - gospodarce oprzeć się "nieuchronnemu" modelowi?
Słaby, który się opiera, wypada z gry. Dekada lat 90. unaoczniła jednak, że
nawet ci, którzy się modelowi nie opierają, wcale nie muszą znaleźć się w gronie
zwycięzców.
Przez otwarcie do ruiny
Za każdym razem mechanizm był mniej więcej ten sam. Pod presją MFW dany kraj
otwierał rynki, państwo wycofywało się z obowiązków socjalnych, rząd
prywatyzował firmy i banki. Zyski z całej operacji - przypadki wielu krajów
Ameryki Łacińskiej, Afryki, Azji, a niekiedy też Europy postkomunistycznej -
czerpały zagraniczne koncerny i lokalna klika finansowo-polityczna. W krajach
tzw. Trzeciego Świata rodzime rolnictwo i przemysł pogrążały się często w
kryzysie, nierzadko w ruinie.
Symptomatyczny był przypadek wielkiego rolniczego koncernu Cargill, który
doprowadził do ruiny miliony drobnych farmerów w Indiach. Rolnicy ci wybierali
niegdyś sami najlepsze nasiona do uprawy - tak ażeby wszyscy we wsi mieli jak
najlepsze plony. Gdy rząd zniósł bariery inwestycyjne, do Indii wszedł wielki
koncern rolniczy Cargill. Przez trzy lata dostarczał rolnikom za darmo nasiona
zmodyfikowane genetycznie, pomagał w załatwianiu taniego kredytu. By
podtrzymywać uprawę, rolnicy musieli co roku pukać do drzwi Cargilla, gdyż same
nasiona dostarczone przez koncern nie reprodukowały się. Gdy czas darowizn się
zakończył, rolnicy musieli kupować nasiona od Cargilla. Popadli w długi, zaczęli
zastawiać ziemię, a w końcu - tracili ją.
Wiele negatywnych przykładów opisuje były wiceprezes Banku Światowego Joseph
Stiglitz w książce "Globalization and its discontents" (po polsku ukaże się pt.
"Globalizacja - szokująca prawda"). Otwarcie rynku dla kapitałów zagranicznych
prowadziło np. do upadku krajowych banków, a przez to zmniejszało szansę
drobnych przedsiębiorców, głównie rolników, na uzyskanie kredytu (przypadek
Kenii). W obawie przed powtórką tego scenariusza inny kraj (Etiopia) nie zniósł
restrykcji dla kapitału zagranicznego; efektem tej decyzji było wstrzymanie
pomocy przez MFW. Kto się opiera, wypada z gry.
Thomas Friedman, skądinąd zwolennik neoliberalnego modelu, podaje w swojej
książce "Lexus i drzewo oliwne" przykład Maroka, gdzie państwowe firmy trafiły
po prywatyzacji w ręce sitwy związanej z dworem królewskim (85 proc. majątku
narodowego kraju trafiło w ręce 3 proc. ludności).
Spektakularne są przykłady z Ameryki Łacińskiej: finansowy krach w Meksyku
(1995) i w Argentynie (2001-02), choć dałoby się w tym miejscu wymienić również
Brazylię i Peru. Jednym z wymiarów kryzysów w krajach tamtego regionu było
otwarcie na nieograniczone spekulacje kapitałowe, które prowadziło do upadku
rodzimych walut i załamania gospodarek. Tak działo się, gdy kapitał spekulacyjny
pomnażający się dzięki grze na wahaniach kursów, a nie na inwestycjach, nagle
wycofywał się; często nie miało to związku z rzeczywistym stanem ekonomii danego
kraju.
Podsumowując, można wymienić następujące ciemne strony obowiązującego modelu:
- wzrost siły rynków kapitałowych wyzwolonych spod kontroli państw;
- zmuszenie państw do przyjęcia reguł gry kapitału, który ma swobodę wyboru
miejsca lokalizacji;
- ograniczenie demokratycznej kontroli nad decyzjami gospodarczymi;
- zwiększenie siły ponadnarodowych korporacji, które wymuszają niekorzystne ze
społecznego punktu widzenia zmiany w organizacji produkcji, na rynku pracy, a
także regulacje dotyczące ochrony środowiska;
- uzależnienie się państw od zewnętrznego kapitału spekulacyjnego i narażenie
przez to gospodarek i walut na gwałtowne zachwiania;
- monopolizacja poszczególnych sektorów gospodarek przez najsilniejszych graczy;
- spadek poczucia bezpieczeństwa socjalnego obywateli, często wykluczenie;
- rozwarstwienie majątkowe.
Nastąpił gwałtowny i szybki rozwój wzajemnych zależności gospodarczych, za
którymi nie nadążają regulacje prawne i polityka. "Przestrzeń globalna
pozbawiona polityki - zauważa Zygmunt Bauman - przypomina to, co znamy z
hollywoodzkich filmów - Dziki Zachód, frontierland, krainę pomiędzy suwerennymi
strefami. W krainie tej brak reguł prawa, a zasady wyznacza ten, kto działa
szybko, zdecydowanie, z zaskoczenia. W wielkim biznesie, jak w westernie,
widzimy płynność koalicji, płynność linii frontu, chwilowe układy interesu i
naprędce sklecone sojusze. W przeciwieństwie do tego polityka zawsze stanowiła
próbę nadania światu pewnej regularności i przewidywalności. Przyzwyczailiśmy
się, że jej głównym celem jest okiełznanie tego chaosu. Cały ten obszar funkcji
politycznych został przez państwo albo porzucony, albo przekazany nieokiełznanym
siłom wolnorynkowym".
Na takim tle pojawia się oddolny społeczny ruch protestu okrzyknięty początkowo
antyglobalistycznym, dziś nazwany coraz częściej alterglobalistycznym. Ruch nie
tyle przeciwko globalizacji, co przeciwko pewnej jej wersji. Posługując się
formułą z innej epoki - ruch na rzecz globalizacji "z ludzką twarzą".
Inna globalizacja
Za symboliczne narodziny nowego ruchu uważa się dwa wydarzenia - powstanie
zapatystów w meksykańskim stanie Chiapas (w obronie praw lokalnej społeczności
indiańskiej i przeciwko układowi NAFTA o wolnym handlu między Meksykiem, USA i
Kanadą) w 1994 r. oraz wielką manifestację w Seattle w 1999 r. w trakcie szczytu
Światowej Organizacji Handlu (chodziło o sprzeciw wobec nowego układu o
inwestowaniu na świecie).
Napisałem, że alterglobalizm to ruch, ale w gruncie rzeczy to szeroka, niekiedy
bardzo egzotyczna koalicja rozmaitych nurtów społecznych, politycznych,
obywatelskich - bez przywództwa i bez struktury.
Alterglobalistami są ludzie o rozmaitych zapatrywaniach i celach: organizacje
konsumenckie, obrońcy środowiska, obrońcy praw człowieka, feministki. Są tu
obrońcy lokalnych rynków przed potężnymi ponadnarodowymi firmami; są obrońcy
zdrowej żywności; są wreszcie nostalgicy rewolucji, którzy wciąż wierzą, że
możliwe jest zbudowanie sprawiedliwego socjalizmu z gospodarką planową.
Niektóre organizacje i środowiska mówią, że globalizacja to zło, że trzeba
przymknąć granice, bo spekulacje kapitałowe i rzekomo wolny handel niszczą
słabsze gospodarki niezdolne bronić się przed silnymi. Takich ludzi można nazwać
od biedy antyglobalistami.
Nie da się już tak określić tych wszystkich, którzy wiedzą, że globalizacja jest
nieuchronna - jak prawo grawitacji; którzy wiedzą, że sami korzystają z jej
mechanizmów, i że ich ruch ma charakter globalny. Sami protestują przeciwko
etykietce "anty-" i mówią o sobie alterglobaliści. Chcą zabiegać o to, ażeby
polityka i uniwersalne prawa dogoniły nieokiełznaną gospodarkę (np. poprzez
ustanowienie powszechnie obowiązujących warunków pracy). Powiedzieliby również,
że cierpienia ludzi na świecie wynikają nie z nadmiaru, lecz niedostatku
globalizacji, bo zglobalizowały się technologie, środki komunikacji, przepływ
kapitałów, ale nie prawa człowieka, prawa pracownicze, opieka zdrowotna i
edukacja.
W ramach wielkiego i zróżnicowanego ruchu można wyróżnić dwie tendencje. Jedna
zwraca się raczej ku małym, lokalnym wspólnotom - jej orędownicy odczuwają coś w
rodzaju nostalgii za odchodzącym do przeszłości konceptem państwa narodowego.
Druga - stawia na globalne regulacje prawne i polityczne, jej zwolennicy
chcieliby poddać kontroli rynki finansowe; uważają, że tą drogą możliwy jest
autentyczny rozwój społeczeństw.
Mimo różnic, mimo niemożliwości uzgodnienia wspólnych celów jest w ruchu
alterglobalistycznym coś wspólnego, dzięki czemu tak różni ludzie odnajdują się,
są razem. To sposób myślenia, odczuwania świata i szukanie nowych form
politycznego wyrazu.
Ruch, a raczej odruch
Gdybym miał sformułować własną definicję alterglobalizmu, składałaby się ona z
następujących składników:
Alterglobalizm to ruch, ale jeszcze bardziej odruch. Odruch niezgody na
wymienione skutki neoliberalizmu.
Alterglobalizm to odrzucenie myślenia, które redukuje opis i ocenę
rzeczywistości jedynie do jej wymiaru ekonomicznego, efektywności gospodarczej w
skali makro, wskaźników wzrostu, deficytu i inflacji. W tym sensie
alterglobalistami mogą czuć się również liberałowie ze szkoły myślenia Isaiaha
Berlina uznający pluralizm wartości: wolność, ale i sprawiedliwość; wolność, ale
i bezpieczeństwo; prawa jednostki, ale i wspólnoty.
Alterglobalizm to niezgoda na "koniec polityki" i oddanie wszystkich sfer życia
we władanie rynkowi - nie tylko dlatego, że to zabójcze dla takich sfer jak
edukacja i służba zdrowia, ale również dlatego, że wolność rynku przeistacza się
niemal z reguły w monopol silnych.
Alterglobalizm to niezgoda na determinizm historyczny. Były thatcherysta John
Gray wyśmiewa dzisiejszych neoliberałów, którzy chcieliby aplikować jedną,
"jedynie słuszną", nieuchronną receptę społeczno-gospodarczą w każdym zakątku
globu (w tej swojej wierze - zauważa Gray - przypominają do złudzenia
deterministów spod gwiazdy marksizmu-leninizmu).
Alterglobalizm to niezgoda na intelektualny szantaż - albo rynek i globalizacja
w dzisiejszej wersji, albo populizm i katastrofa ekonomiczna.
Alterglobalizm to podejmowanie niemodnych tematów i bębnienie o nich na cały
świat. Te tematy to: bieda, głód, wyzysk, eksploatacja słabych i bezbronnych,
neokolonializm, nowe niewolnictwo, prywatyzacja sił bezpieczeństwa i wiele,
wiele innych.
Rynek to nie wszystko
Często stawiany jest zarzut, że alterglobalizm jest wrogiem wolnego rynku, a
zatem - że spełnienie postulatów ruchu wiodłoby do katastrofy, gdyż ludzkość nie
wymyśliła do tej pory lepszej metody gospodarowania niż rynek. Niewątpliwie
wśród alterglobalistów, szczególnie w kręgach związanych z nostalgiczną lewicą
starego wzoru, częściej w Trzecim Świecie niż w Europie i USA, nietrudno spotkać
zwolenników gospodarki planowej.
Gdy dwa lata temu rozmawiałem w Po^rto Alegre z intelektualnymi liderami ruchu,
pytałem ich, czy są przeciwni rynkowi. "Jestem za rynkiem, tylko że regulowanym
- odpowiedziała amerykańska liderka Lori Wallach. - Nie należy zapominać, że
liberalna deregulacja to kwestia ostatnich dwóch dekad z niewielkim okładem. Nie
należy zapominać, że gdy USA dochodziły do dzisiejszego bogactwa, były krajem o
gospodarce szalenie protekcjonistycznej".
W podobnym duchu odpowiedział na moje pytanie Ignacio Ramonet, szef "Le Monde
Diplomatique" i założyciel stowarzyszenia ATTAC, które stanowi jeden z
najważniejszych nurtów w wielkiej rzece alterglobalizmu: "Nie jestem przeciwko
gospodarce rynkowej - twierdzi. - (...) Bronię gospodarki, w której działa
rynek, ale takiej, w której istnieją obszary niepoddane regułom rynku: edukacja,
służba zdrowia, obronność, system penitencjarny. (...) W tych sferach rynek z
pewnością "nie wie" lepiej od państwa, co robić i jak działać".
Alterglobaliści, tacy jak Wallach i Ramonet, krytykują neoliberalizm na dwa
sposoby. Po pierwsze - opowiadają się za mechanizmami regulującymi rynek - w
ramach państw i na szczeblu międzynarodowym. Po drugie - obalają mit o
współczesnym - rzekomo wolnym - rynku, gdyż często zamiast wolnego rynku mamy
monopol.
Przykład. W pewnym kraju afrykańskim sprywatyzowano usługi telekomunikacyjne.
Miało to poprawić ich jakość i obniżyć ceny. Tymczasem prywatyzacja doprowadziła
nie do obniżki, ale do wzrostu cen, gdyż prywatny właściciel, faktyczny
monopolista, nie musiał liczyć się z nikim, kierował się jedynie zyskiem, a nie
interesem społecznym.
Inny przykład to "wolny" hande l, który Stany Zjednoczone promują na świecie, ze
szczególnym zapałem na zachodniej półkuli. W ramach przygotowywanego traktatu o
utworzeniu strefy wolnego handlu obu Ameryk (FTAA) USA chcą zniesienia w krajach
Ameryki Łacińskiej polityki protekcjonistycznej wobec rolnictwa, szczególnie
nieograniczonego otwarcia granic na amerykańskie produkty. Ale Waszyngton chroni
rynek rolny w Stanach Zjednoczonych przed owocami z Ameryki Łacińskiej. Taki sam
zarzut można zresztą postawić Unii Europejskiej. Czy to wolny rynek, czy raczej
jego karykatura?
Jeszcze jeden przykład. Alterglobaliści uważają, że przenoszenie firm do
biedniejszych krajów - klasyczny przykład montowni, gdzie gorzej opłacani
robotnicy składają z gotowych już elementów np. amerykańskie samochody -
prowadzi do pogorszenia warunków pracy na skalę globalną. W Trzecim Świecie siła
robocza jest dużo tańsza, nikt tam nie przestrzega prawa pracy ani warunków bhp.
Ludzie pracują i cieszą się, że w ogóle coś mogą zarobić. Przenoszenie zakładów
do krajów ubogich powiększa bezrobocie w krajach bogatszych. Tam także
zdesperowani bezrobotni zaczynają się godzić na pracę na gorszych warunkach, za
mniejsze pieniądze, bez bhp. Spirala równania w dół rozkręca się. Wygrywa na tym
jedynie wielki biznes.
I ostatni przykład - z Meksyku. W ramach neoliberalnego eksperymentu uchylono
tam konstytucyjne prawo gwarantujące zbiorową własność ziemi lokalnym wspólnotom
(ejidos - owoc rewolucji z początków XX wieku). Zniesienie starego prawa
otworzyło drogę do brutalnego eliminowania - z rynku, ze społeczeństwa, a
niekiedy po prostu mordowania - chłopów w rolniczych stanach Chiapas, Oaxaca,
Guerrero. Nowe prawo niczego nie nakazywało; stwarzało jedynie możliwość
odkupywania ziemi od chłopskich wspólnot (wcześniej ziemi tej, będącej
własnością wspólnoty, nie wolno było sprzedawać). Praktyka bywała przerażająca -
chłopi mieli wybór między odsprzedaniem ziemi latyfundyście a śmiercią w mękach.
Tak wygląda niekiedy wolna konkurencja w kraju bez demokratycznej tradycji w
stylu zachodnim.
Seattle, Ikea i Po^rto Alegre
Alterglobalizm jest również reakcją na politykę partyjną, która w wielu krajach
przeżywa kryzys. Także - na "sprawicowienie" lewicy, która po upadku ZSRR
rozstała się z komunistycznymi mitami, a jednocześnie dała się obezwładnić
neoliberalnej modzie, która unieważnia rozmaite społeczne postulaty jako
ekonomicznie "nieodpowiedzialne" ("lewackie"). Alterglobaliści tymczasem
dowiedli, że w ramach demokracji drogą pokojową można wpływać zarówno na rządy,
jak i wielkie korporacje. Przytoczę tu trzy przykłady.
Przykład pierwszy. Rok 1999, Seattle. Na konferencji Światowej Organizacji
Handlu (WTO) miał zostać podpisany Wielostronny Układ nt. Inwestycji (MAI)
będący zbiorem reguł dotyczących inwestowania na świecie. Traktat dawał przewagę
wielkim korporacjom nad państwami narodowymi i lokalnymi społecznościami.
Przepisy układu mówiły np., że nie wolno byłoby uchwalać praw niepasujących do
MAI. Zawierał też przepisy mówiące o konieczności anulowania lokalnych praw,
które nie są z MAI zbieżne. Wielka demonstracja, uliczna zadyma sparaliżowała
obrady WTO i do podpisania traktatu nie doszło.
Przykład drugi. Któż nie zna mebli firmy Ikea? Otóż ta znana szwedzka firma
używała do produkcji regałów rakotwórczej substancji, wykonywała meble z drzew
pochodzących z lasów tropikalnych, korzystała z pracy dzieci w krajach Trzeciego
Świata. Pod wpływem protestów różnych organizacji pozarządowych w 1994 r. jedna
ze stacji telewizyjnych nadała film dokumentalny o niewolniczej pracy dzieci
tkających w Pakistanie dywany dla Ikei. Kampania przeciwko takim praktykom
sprawiła, że menedżerowie Ikei prowadzą dziś stałe konsultacje z ekologami,
obrońcami praw dzieci, różnymi stowarzyszeniami z kręgu alterglobalizmu. Ikea
znajduje się w awangardzie walki o ochronę lasów tropikalnych i rzadkich
gatunków drzew. Według organizacji Greenpeace szwedzka firma meblarska jest
pionierem ekologicznej produkcji i wzorem dla innych. Wspiera akcje UNICEF-u
przeciwko pracy nieletnich i budowanie szkół podstawowych w Indiach.
Przykład trzeci. Po^rto Alegre. Miasto na południu Brazylii, stolica stanu Rio
Grande do Sul. Na początku lat 90. zaczęto wprowadzać tam eksperyment tzw.
demokracji uczestniczącej. Władze miejskie wybrane w drodze klasycznych wyborów
partyjnych poszerzono o - również wybranych - przedstawicieli dzielnic (coś w
rodzaju rad mieszkańców). Przedstawiciele dzielnic zaczęli brać udział w
dzieleniu pieniędzy z budżetu miasta - kierowali istotnie duże środki na
tworzenie infrastruktury w najbiedniejszych dzielnicach i slumsach, także na
zagospodarowywanie terenów rekreacyjnych, budowę bloków, szkół, przychodni,
sprzątanie, wywóz śmieci.
Zarząd miasta (z lewicowej Partii Pracowników) razem z radami ludowymi ujarzmił
wielki biznes w ten sposób, że zgadzał się na inwestycje (np. zbudowanie
hipermarketu) w zamian za wybudowanie mieszkań dla kilkuset rodzin żyjących w
slumsach na terenie planowanej inwestycji. Biznesowi opłacało się wydać nawet
duże pieniądze na wsparcie lokalnej społeczności, żeby móc zarobić w dłuższej
perspektywie. Na operacji zyskali wszyscy.
W żadnej z wymienionych sytuacji ceną za spełnienie postulatów alterglobalistów
nie było ani naruszenie zasad demokracji, ani likwidacja reguł rynku.
Może więc nie taki ten alterglobalizm straszny...
Zadyma i "komuna"
Piszę tu o nadziejach, jakie budzi ruch alterglobalistyczny. Ale niesie on także
zagrożenia.
Po pierwsze - zadymy. Należy uznać, że prawdopodobnie bez ulicznych eksplozji,
takich jak w Seattle (1999), i powstania zbrojnego w Chiapas (1994) syte
pasibrzuchy z bogatszej części świata może nigdy nie uznałyby za ważne pytań,
które stawia ruch alterglobalistyczny. Jak przedrzeć się do opinii publicznej
bez własnych środków przekazu? Manifestacje uliczne są w końcu dopuszczalną
formą wyrażania opinii w demokracji. Kłopot w tym, że najazdy młodych ludzi,
niekiedy nastawionych z góry na walki z policją (np. włoska organizacja Ya
Basta), paraliż miast i strach ich mieszkańców stają się plagą, która rykoszetem
uderza w organizatorów zadym. Widzimy to w Warszawie. Nikt nie słucha, o co
chodzi alterglobalistom, wielu na wszelki wypadek woli uciec z miasta.
Po drugie - czkawka po komunizmie. Protesty, którym towarzyszą ikony
zbankrutowanej utopii, odpychają niemało potencjalnych sojuszników. Ikona Che
Guevary w Ameryce Łacińskiej jest jeszcze jakoś zrozumiała; w USA, a zwłaszcza w
doświadczonej komunizmem Europie, daje fałszywy przekaz. Tu Guevara nie jest
symbolem poświęcenia i buntu, lecz kojarzy się z Kubą, a więc z komuną.
Po trzecie - podwójne standardy myślenia. Na demonstracjach antywojennych (np. w
Londynie) z hasłami przeciwko Ameryce pojawiają się ni stąd, ni zowąd flagi
kubańskie i hasła w obronie reżimu Fidela Castro. W młodzieńczym buncie człowiek
jest w stanie odmrozić sobie uszy na złość mamie, ale jeśli już wychodzi na
ulice manifestować, powinien był słyszeć coś o warunkach życia na "wyspie jak
wulkan gorącej", i o tym, że Castro to tyran, który wsadza za kraty swoich
krytyków.
Podwójność standardów wyłazi jeszcze lepiej przy okazji manifestowania sympatii
dla sprawy palestyńskiej i wrogości wobec Izraela. Niepodległość Palestyny to
kwestia niewątpliwie godna wsparcia, a polityka Ariela Szarona - najczęściej
godna jest potępienia. Jednak warto zauważyć, że cywili zabijają nie tylko
wojska izraelskie, ale również palestyńscy samobójcy. O cywilnych ofiarach wśród
Izraelczyków alterglobaliści jakoś milczą. Trudno też dostrzec ich troskę o
narastający w Europie antysemityzm. Jego wyrazem są akty agresji przeciwko
synagogom, szkołom żydowskim, ludziom niemającym nic wspólnego z polityką
Szarona. W takich chwilach zastanawiam się - jak to jest z tą wrażliwością na
krzywdę niewinnych?
Po czwarte - tolerowanie przez alterglobalistów wszystkiego, co sprzeciwia się
systemowi i establishmentowi - niezależnie od wartości, w imię których system ów
kontestuje. Ta sprawa wymaga osobnego omówienia. Polski przykład jest tu
szczególnie znaczący i pouczający.
Obywatel Unabomber
W roku 2000 zaczęło wychodzić w Polsce pismo "Obywatel", które założyli i
redagowali m.in. działacze stowarzyszenia ATTAC-Polska. Dla przypomnienia: ATTAC
powstał we Francji, głównym postulatem stowarzyszenia jest obłożenie niewielkim
podatkiem obrotów kapitałowych (tzw. podatkiem Tobina). Ma to powstrzymać
wielkie spekulacje. "Le Monde Diplomatique", którego redaktorzy byli
pomysłodawcami ATTAC-u, koncentruje się na takich tematach jak nędza w Trzecim
Świecie, korupcja i kryzysy w świecie Zachodu, hegemonistyczna polityka USA.
ATTAC to jeden z najważniejszych nurtów ruchu alterglobalistycznego na świecie.
Spójrzmy natomiast, jakie m.in. treści propagowali przez kilka lat redaktorzy
"Obywatela".
W rubryce pt. "Pierwszy obieg intelektualny, czyli co naprawdę warto czytać"
Remigiusz Okraska, redaktor "Obywatela" i współzałożyciel ATTAC-Polska, pisze z
entuzjazmem o... zamachach bombowych niejakiego Teda Kaczynskiego - Unabombera.
Unabomber był przez blisko 20 lat nieuchwytnym terrorystą, zamachów dokonywał,
m.in. wysyłając wybuchowe paczki do różnych instytucji. Redaktor "Obywatela"
wyznaje: "Casus Unabombera-Kaczynskiego jest bardzo znamienny. Ukazuje on
bowiem, że w "społeczeństwie obfitości" istnieje grupa ludzi, której techniczne
rupieciarstwo nie wystarcza do godnego życia. Że są tacy, którzy więź czują z
przyrodą, nie zaś z kartą kredytową, nowym samochodem, domkiem na
przedmieściach, żoną o silikonowym biuście. (...) Że są tacy, którzy nie
dostrzegają w tym wypełnionym po brzegi burdelu żadnej obfitości, przeciwnie -
odczuwają coraz większą pustkę (...)".
Ten tekst to nie "wypadek przy pracy". W innych numerach "Obywatel"
przedrukowuje manifesty Unabombera ("w celu dotarcia z naszym przekazem do ogółu
społeczeństwa i zwiększenia szans na utrwalenie jego przesłania musieliśmy
zabijać ludzi"), otwarcie wychwala publicystykę antysemickich pism, takich jak
"Szczerbiec", legitymizuje rasistowskie brednie z kręgu Narodowego Odrodzenia
Polski i partii Bolesława Tejkowskiego. Cóż, skoro są "antysystemowi", to why
not?
W innym numerze na idola kontestatorów zostaje mianowany Timothy McVeigh -
sprawca krwawego zamachu w Oklahoma City, w którym zginęło kilkaset osób,
człowiek opętany quasi-faszystowską ideologią, skazany w USA na karę śmierci i
stracony.
Działacze polskiego ATTAC-u potrafili zamieścić na łamach "Obywatela" tekst
niemieckiego neofaszysty Horsta Mahlera. "O Niemczech jako o narodzie właśnie z
powodu ich historii można myśleć tylko przez pryzmat Boga. Historia niemieckiego
narodu - jak każda historia - jest postępem w uświadamianiu wolności (Hegel).
Także okres między 1933 a 1945 rokiem jako część niemieckiej historii jest
również w swoich negatywnych aspektach okazją uświadomienia (sobie) wolności.
Nasz naród nie będzie już wegetował w poczuciu wiecznej winy i hańby! (...) Z
dogorywającej w anarchii demokracji wyprowadzić może tylko silny rząd". Dalej
jest o "wyczerpanym systemie", któremu trzeba "wyjąć z ręki walącą się ruderę
prerogatyw państwa", a potem już tylko ostateczny cel: "odtworzenie narodowej
władzy decydowania o wszystkich istotnych sprawach bytu niemieckiego narodu".
Po tekście Mahlera w polskich środowiskach alterglobalistycznych wybuchł skandal
(dlaczego nie wcześniej?), a niektórzy liderzy polskiego ATTAC-u złożyli
rezygnacje z funkcji w stowarzyszeniu.
Krótka historia polskiego ATTAC-u stanowi kliniczny przypadek zagrożeń, jakie
czyhają na ruch alterglobalistyczny, i wynaturzeń, w jakie może się przeobrazić
kontestacja. Dla porządku: ATTAC nie ma dziś już związków z pismem "Obywatel".
Rada na populizm
"Świat zbliża się nieubłaganie do jednego z tych momentów, które historykom
narzucają później pytanie, dlaczego nie podjęto zawczasu jakichś przeciwdziałań
- pisał przed kilkoma laty amerykański ekonomista Ethan Kapstein. - Czy
gospodarcze i polityczne elity nie zauważyły, do jak głębokich wstrząsów
doprowadziły już przeobrażenia ekonomiczne i techniczne? I co je powstrzymało
przed podjęciem koniecznych kroków, aby zapobiec globalnemu kryzysowi
socjalnemu?".
Najtrudniej - jak zawsze - z programem pozytywnym. Bo czy da się uzgodnić
postulaty chłopów bez ziemi z Azji i Ameryki Łacińskiej z walką o prawa
pracownicze w Europie i zmaganiami wieśniaków z zapadłego kraju Afryki o dostęp
do wody pitnej? Nie, bo organizacje i nurty tworzące ruch mają obok postulatów o
wymiarze światowym małe, lokalne sprawy, problemy, dramaty. W ramach wielkiego
ruchu protestu - powtórzmy - jedne tendencje ciążą raczej ku temu co lokalne,
inne - stawiają na globalne regulacje prawne i polityczne.
Padają propozycje dotyczące różnych wymiarów rzeczywistości
społeczno-ekonomicznej. Międzynarodowe pakty gwarantujące godne warunki pracy.
Podatek Tobina - od operacji kapitałowych, przekazywanie zebranych w ten sposób
pieniędzy biednym krajom Południa. Pomoc taka ma jednak sens tylko wtedy, gdy w
krajach, do których trafia pomoc, są demokratyczne rządy znajdujące się pod
społeczną kontrolą albo choć możliwa jest kontrola międzynarodowa.
Tak oto wkraczamy w kolejną kwadraturę koła, bo w krajach największego ubóstwa
niekoniecznie dominują rządy demokratyczne, a najczęściej rządzi nienasycony
nigdy potwór korupcji. Czy to z kolei ma unieważniać postulat pomocy? - zapyta
alterglobalista. I odpowie, że nie, bo nowy ruch jest reakcją na kapitulację lat
90. Coś jednak udaje się zrobić: zmusić możnych do zauważenia czegoś innego niż
tylko zera na koncie (Ikea), zorganizować obywateli tak, by demokracja była
jeszcze bardziej demokratyczna (Po^rto Alegre), zablokować niekorzystne dla
słabszych społeczności układy (Seattle).
Sądzę, że tak rozumiany alterglobalizm może mieć zupełnie wyjątkową zaletę. Może
stanowić skuteczną zaporę dla narastającego zarówno w Polsce, jak i w różnych
krajach świata populizmu. "Gdyby z projektu Po^rto Alegre - mówi Zygmunt Bauman
w wywiadzie dla "Krytyki Politycznej"- zaczął wynikać nowy ład światowy i można
było stworzyć jakieś ramy ustawodawstwa regulującego nowy porządek społeczny
zapewniający minimum bezpieczeństwa, zapewniający możliwość planowania (...), to
prawdopodobnie wygasłoby zapotrzebowanie na populizm".
Ekonomiści establishmentu - cieszący się od niedawna sympatią alterglobalistów,
jak Joseph Stiglitz - zaczynają sobie przypominać o jednym z najgłośniejszych
ekonomistów XX wieku Johnie Maynardzie Keynesie, który w dobie Wielkiej Depresji
lat 30. nie uwierzył w samokorygującą zdolność rynku i postawił na interwencję
państwa. "W latach 30. - pisze Stiglitz - kapitalizm ocalił Keynes, który
troszczył się o politykę tworzenia miejsc pracy i ratowanie tych, których
przygniótł upadek światowej ekonomii. Teraz miliony na całym świecie czekają, aż
globalizacja zostanie skierowana na takie tory, by jej dobrodziejstwa dzieliło
więcej ludzi".
Finansista George Soros ostrzega, że "zglobalizowanie gospodarki bez
zglobalizowania demokracji jest niszczące". Nawet Francis Fukuyama, który
odtrąbił "koniec Historii", zauważył, że "bez bazy politycznej, bez solidnych
instytucji, bez legitymacji demokratycznej polityka gospodarcza promująca
globalizację może w istocie prowadzić do sytuacji znacznie gorszych niż
kompletny brak liberalizacji".
Coś się zmienia. Wieją nowe wiatry. Wirusy kontestacji trafiają coraz częściej
na salony. Zaczyna się mówić o korekcie nieokiełznanych rynków. Oby wszystkiego
nie pokryły dymy zadymy. Może nie jest za późno na zaradzenie "globalnemu
kryzysowi socjalnemu", którego obawia się amerykański ekonomista. Może - jak
wierzą alterglobaliści - "inny świat jest możliwy". Może...
Artur Domosławski
***
Polscy alterglobaliści...
...są raczkującym ruchem z obrzeży życia społecznego i politycznego. Kilka
najważniejszych grup to:
u Pracownicza Demokracja (Filipa Ilkowskiego) - ok. 200-osobowa grupa wywodząca
się z nurtu trockistowskiego, ideowo bliska brytyjskiej Socialist Workers Party;
wydaje miesięcznik "Pracownicza Demokracja"; jej działacze uczestniczą w
międzynarodowych forach społecznych; współtworzą też inną inicjatywę:
Stop Wojnie - stowarzyszenie antywojenne, które organizuje demonstracje m.in.
przeciwko inwazji na Irak; sympatyzuje z Palestyńczykami w ich walce z Izraelem
o niepodległe państwo;
Nowa Lewica (Piotra Ikonowicza) - niewielka partia radykalnej lewicy, wydaje
pismo "Lewizna", na stronach internetowych reklamuje się hasłem: "Zwalczamy
kapitalizm";
Zieloni - niedawno powstała koalicja ekologów, feministek i środowisk gejowskich;
anarchiści, wywodzący się z dawnej Federacji Anarchistycznej określający się
obecnie jako "środowiska wolnościowe";
"Lewą Nogą" (Stefan Zgliczyński, Przemysław Wielgosz) i "Rewolucja" (Zbigniew M.
Kowalewski) - pisma - półroczniki.
u ATTAC-Polska (więcej: patrz w tekście)
Artur Domosławski