Tekst pochodzi z Gazety Wyborczej http://serwisy.gazeta.pl/wyborcza/1,34591,2062502.html
Dawid Warszawski
Hiszpańska rewolucja zamordowana
W maju 1937 r. hiszpańscy komuniści krwawo rozprawili się w Barcelonie z
lewicowymi grupami anarchistów i POUM. Ten dramatyczny epizod z dziejów
Republiki Hiszpańskiej opisał George Orwell w książce "W hołdzie Katalonii".
Śladami Orwella po Barcelonie wędruje Dawid Warszawski
Gdzieś tu był hotel Falcon. George Orwell pisze, że "był czymś w rodzaju
pensjonatu i mieszkali w nim głównie żołnierze milicji [POUM] na przepustkach".
On sam wraz z żoną zatrzymał się na drugim końcu wspaniałego bulwaru Ramblas, w
hotelu Continental przy Placa Catalunya. To na tym placu wznosił się budynek
Telefoniki - centrali telefonicznej, od której wszystko się zaczęło.
Błędne tropy
W szeregi POUM Orwell trafił właściwie przez przypadek. Do Hiszpanii przybył w
grudniu 1936 r., by bronić republiki przed rebelią generała Franco. Przyjazd
zorganizowała mu angielska Niezależna Partia Pracy, która współpracowała z
hiszpańską POUM.
Niemal natychmiast po przyjeździe trafił na front aragoński. Pod koniec kwietnia
1937 r., po czterech miesiącach spędzonych na froncie, pojechał na przepustkę do
Barcelony.
Napięcie między katalońskimi ortodoksyjnymi komunistami z PSUC (Zjednoczonej
Partii Socjalistycznej Katalonii) a antystalinowcami z POUM (Robotniczej Partii
Marksistowskiego Zjednoczenia) sięgało wówczas zenitu. POUM poparła bowiem
anarchistów, z którymi chciały się rozprawić wspierane przez komunistów rządy i
autonomicznej Katalonii, i republiki. Anarchiści zaś od 19 czerwca 1936 r. -
kiedy to po dwudniowych walkach rozgromili w Barcelonie puczystów gen. Franco -
trzymali w rękach Telefonikę i kontrolowali pół miasta.
Centrala telefoniczna była sercem rządowej łączności ze światem, a mieszczący ją
budynek - strategicznym, najwyższym gmachem w mieście. Władający nim anarchiści
mogli swobodnie podsłuchiwać wszelkie rozmowy, a z górnych pięter dominować nad
śródmieściem. Wprawdzie rząd i anarchiści mieli wspólnego śmiertelnego wroga -
Franco, ale poglądy na temat walki z nim mieli radykalnie odmienne. Rząd
twierdził, że najpierw trzeba wygrać wojnę, a potem można się zająć
przeprowadzaniem rewolucji społecznej. Inaczej przerażona klasa średnia, chłopi
i urzędnicy przejdą na stronę rebelii, a osłabiona rewolucją republika nie zdoła
stawić jej czoła. Anarchiści przeciwnie - widzieli w rewolucji społecznej
mobilizującej wolę walki proletariatu główny oręż przeciw frankistom. W
przeciwnym razie robotnicy nie będą mieli powodu, by oddawać życie jedynie za
to, kto ma kierować systemem wyzysku. Każda ze stron uważała, że strategia tej
drugiej jest zabójcza.
Ale gdzie był Falcon? Orwell irytująco nie podaje adresu. Naprzeciw hotelu miał
się mieścić komitet POUM, "w pobliżu [którego] znajdowała się kawiarnia o nazwie
Café Moka (...). Po drugiej stronie ulicy [a więc po tej samej co Falcon]
znajdował się kinematograf Poliorama, nad nim zaś było muzeum, a wysoko ponad
linią dachu mieściło się małe obserwatorium, które wieńczyły dwie bliźniaczo
podobne kopuły". Mimo kilku włoskich nalotów podczas wojny domowej miasto nie
zostało zniszczone. Falcon powinien dać się odnaleźć bez trudu.
- To tu - mówi Carmen Claudin i wskazuje hotel Orient. Carmen urodziła się w
ZSRR, w rodzinie komunistycznych emigrantów. Do Hiszpanii przyjechała dopiero
pod koniec reżimu Franco, lecz historia republiki to także jej historia. Jednak,
choć Falcon mógł przecież zmienić nazwę, to Orient jest za daleko od morza, a
obok nie ma żadnych kopuł obserwatorium.
W bibliotece znajduję wreszcie w turystycznym miesięczniku z 1938 r. adres
hotelu: Placa del Teatro 5/7. To nie powinno być trudne: Placa del Teatro to
maleńki kawałek Ramblas niedaleko morza. Niestety, zmieniono numerację budynków.
I żaden nie nazywa się Falcon, Café Moka czy Poliorama.
Dlaczego mi tak na tym Falconie zależy? Bo chcę, żeby coś wreszcie zaczęło się
zgadzać. Szukam w Barcelonie śladów miasta z 1937 r. - i nie znajduję. W Muzeum
Katalonii wiele miejsca poświęcono walce Katalończyków o niezależność od Madrytu
i przeciwko Franco, ale Orwell pojawia się jedynie jako autor "Hołdu"; o dniach
majowych nie ma prawie nic.
Niepamięć sięga coraz dalej: mur przy placu San Felipe Neri, wskazany mi jako
miejsce egzekucji republikanów po zdobyciu miasta przez Franco, jest posiekany
nie kulami, lecz odłamkami, co widać gołym okiem. W styczniu 1938 r. wybuchła tu
włoska bomba, zabijając 60 dzieci z sierocińca. Ponoć frankiści rozstrzeliwali
swych wrogów w cytadeli Montjuich. - Tuż na prawo od głównej bramy. Tablicy nie
ma, ale to właśnie tam - mówi Carmen.
Jednak historyk Juan Villaroya z uniwersytetu w Barcelonie zaprzecza - w
Montjuich najpierw republikanie rozstrzelali zbuntowanego gen. Llopisa Manuela
Godeda, a potem frankiści prezydenta Katalonii Lluisa Companysa. Republikanów
zbiorowo rozstrzeliwano na plaży w Camp de la Bota. Później okazuje się, że
istotnie zabijano ich w Montjuich, ale nie w cytadeli, tylko dalej, w
kamieniołomach...
Plac Orwella
Kawałek za Placa del Teatro, w gęstwinie wąskich uliczek i wysokich domów
średniowiecznego Barri Gotic, jest dziś plac Orwella. Mieszkają tu imigranci,
bezrobotni, squattersi; wieczorami przechodniów nagabują młodzieńcy oferujący
haszysz. By poprawić bezpieczeństwo i przyciągnąć turystów, miasto zainwestowało
w system kamer wideo. O ich obecności informują stosowne tablice: "Ten teren
jest pod nadzorem kamer w promieniu 50 m. Plac Orwella". Autor "Roku 1984"
uznałby to zapewne za ostateczny hołd, jaki rzeczywistość składa jego pisarstwu.
Tu właśnie, w Barcelonie, Orwell zetknął się jedyny raz osobiście z
totalitaryzmem w działaniu. To jedno spotkanie wystarczyło, by mogła później
powstać czarna utopia "Roku 1984". Gdy siły porządku przypuściły szturm na
ostatnie bastiony "wolnościowców" - jak w Hiszpanii nazywa się anarchistów -
Orwell stanął z bronią w ręku po ich stronie. Po ich klęsce, sam zagrożony
aresztowaniem, w obliczu bezprzykładnej kampanii kłamstw i pomówień, jaką
rozpętała prasa komunistyczna wobec pokonanych, stanął znów po ich stronie, tym
razem z piórem w ręku. W czerwcu wyjechał z Hiszpanii; pół roku później ukazała
się jego książka "W hołdzie Katalonii".
To był pierwszy wielki krzyk ostrzeżenia przed totalitaryzmem komunistycznym,
równie groźnym jak faszyzm. Orwella nie chciano wtedy słuchać - stracił
przyjaciół na lewicy, a jako że nie zamierzał ich szukać ani na prawicy, ani w
totalitarnych grupkach trockistowskich, pozostał sam. Z czasem "Hołd" stał się
dla ludzi, którzy nie chcieli ani komunizmu, ani faszyzmu, lekturą obowiązkową,
a postawa Orwella - niedościgłym wzorem.
Maleńki egzemplarz "Hołdu", który wziąłem ze sobą do Barcelony, wyszedł w Polsce
w podziemiu w rok po tytułowej dacie najsłynniejszej książki Anglika. Problem w
tym, że Orwellowi myliła się nie tylko topografia miasta. Polityczna geografia
Hiszpanii była jeszcze bardziej skomplikowana niż splątana sieć uliczek
barcelońskiego śródmieścia.
Wolność - czyli terror
W samej tylko Katalonii z rąk rewolucyjnych bojówek zginęło półtora tysiąca
księży i zakonnic - z reguły za to jedynie, że byli duchownymi. Palono kościoły
jak podczas buntów ludowych w XIX i na początku XX wieku. Gdy 18 czerwca 1936 r.
Franco ogłosił swą krucjatę w obronie ojczyzny i wiary, przeciwko sobie stanęły
dwie Hiszpanie. I ruszyły do boju z ogromnym okrucieństwem - frankistowski
generał Gonzalo Qeipo de Llano chwalił się niebezpodstawnie, że za każdego
zabitego frankistę zabija dziesięciu republikanów, a swym żołnierzom obiecał w
nagrodę wszystkie kobiety Madrytu.
W jednej trzeciej kraju, gdzie rebelia odniosła od razu zwycięstwo, historia
cofnęła się o pięć lat, do czasów sprzed ogłoszenia republiki. Tam, gdzie
poniosła klęskę, struktury państwa doznały implozji. W Barcelonie faszystów
pokonali anarchiści z CNT-FAI. Lluis Companys, szef Generalitat - autonomicznego
rządu Katalonii - który wcześniej zwalczał anarchistów, w pierwszym przemówieniu
po zwycięstwie zwrócił się do nich tymi słowy: "Dziś jesteście panami miasta i
Katalonii, bo to wy pokonaliście faszystowskich żołnierzy. Zwyciężyliście - i
wszystko jest w waszej mocy. Jeśli nie chcecie lub nie potrzebujecie mnie jako
prezydenta, powiedzcie to teraz, a stanę się zwykłym żołnierzem frontu
antyfaszystowskiego".
Companys utrzymał się u władzy. Anarchiści, programowo wrodzy państwu, nie mieli
go jednak czym zastąpić. Ich ministrowie weszli w skład Generalitat - wraz z
socjalistami z UGT, komunistami z PSUC i katalońskimi nacjonalistami z Esquerry.
Rząd stopniowo jął odbudowywać swą władzę. Prezydent jednak balansował na linie:
gdyby udało mu się wzmocnić strukturę państwa, groziła mu konfrontacja z CNT-FAI,
w przeciwnym razie rząd w Madrycie mógłby zlikwidować katalońską autonomię.
Tymczasem anarchiści nie zrezygnowali ze swego programu społecznego - na
obszarach pod swoją kontrolą uspołeczniali majątki ziemskie, likwidowali
pieniądz, zamykali kościoły. Narastał chaos gospodarczy, zaczynało brakować
żywności. I szerzył się terror. W sierpniu anarchiści zamordowali popularnego
dziennikarza Josepa Marię Planasa za cykl artykułów, w których demaskował ich
związki ze światem przestępczym.
Terror szerzyli nie tylko anarchiści z CNT-FAI. Komisarzem porządku publicznego
w Barcelonie był Andreu Reverter z Esquerry. Kazał aresztować tak wielu ludzi, w
tym własną teściową, że w końcu został sam aresztowany na rozkaz Companysa.
Rozstrzelano go po krótkim procesie.
Moises Broggi miał wówczas 26 lat. Jako lekarz pełnił służbę w barcelońskim
więzieniu; jego poprzednika zabili anarchiści. Broggi był bezpartyjnym
republikaninem, 18 i 19 czerwca walczył na barykadach. - Aresztowano za byle co
- wspomina. - Za chodzenie na mszę, za to, że się miało ładną posiadłość, z
zemsty osobistej. FAI rozstrzelała masę ludzi. Dowiedziałem się, że w więzieniu
siedzi pewna dama, którą znałem z widzenia. Aresztowano ją za posiadanie
świętych obrazów. W grudniu 1936 r. zmyśliłem jakąś chorobę i kazałem ją
przenieść do szpitala więziennego, skąd łatwo uciekła.
Inni nie mieli tyle szczęścia. Juan Villaroya ustalił, że w Katalonii podczas
wojny domowej republikanie zabili 8,5 tysiąca ludzi, z czego większość - 6,6
tysiąca - w pierwszych miesiącach po puczu Franco. Gdy w 1939 r. do miasta
weszli frankiści, rozpoczął się krwawy odwet, ale liczba ofiar była mniejsza -
około 4 tysięcy. Aż do upadku republiki z Katalonii można się było przedostać do
Francji i wielu republikanów tam się schroniło. Schronił się też Companys; po
upadku Francji w 1940 r. gestapo wydało go Franco.
Wielki pisarz i działacz kataloński Josep Benet jest rówieśnikiem Broggiego.
Pomimo swych 93 lat wciąż jest aktywny, a czas w niczym nie osłabił siły jego
przekonań. Jako żołnierz bronił republiki, był ranny na froncie - a jako
aktywista Katalońskiej Młodzieży Chrześcijańskiej bronił katolików
prześladowanych przez tę republikę. Po upadku frankizmu był niezależnym
senatorem i posłem do Parlamentu Europejskiego. - Represje republikańskie były
równie bestialskie jak frankistowskie - mówi. - Ale oni rozstrzeliwali
działaczy, a nasi zwykłych ludzi, proboszczów, jak popadło.
Wojna w wojnie
Kataloński anarchizm narodził się w XIX w., lecz korzeniami sięgał tradycji
średniowiecznego królestwa Katalonii i Aragonii. Szlachta katalońska składała
swemu monarsze wysoce warunkowe ślubowanie wierności: "My, którzy jesteśmy
równie dobrzy jak ty, przysięgamy ci, który nie jesteś lepszy od nas, że
uznajemy cię jako naszego króla i suwerennego władcę, o ile przestrzegać
będziesz wszystkich naszych swobód i praw. A jak nie - to nie".
14 kwietnia 1937 r., w rocznicę utworzenia republiki, wybuchły gwałtowne
manifestacje uliczne w proteście przeciw podwyżkom cen. CNT-FAI i POUM poparły
je jako protest przeciwko polityce rządu - ale jeszcze więcej ludzi wyszło tego
dnia na ulice, by poprzeć rząd.
Wszystko to działo się w sytuacji, gdy Franco odnosił kolejne zwycięstwa na
frontach. Szturm na Madryt został wprawdzie czterokrotnie odparty, a linia
frontu aragońskiego biegła o kilkadziesiąt kilometrów od Barcelony, ale
nieustający chaos polityczny i społeczny osłabiał to, co zostało z republiki. W
tej sytuacji komuniści - ale także pozostałe siły polityczne oprócz anarchistów
i POUM - wysunęli hasło mando unico - jednego dowództwa. Dla Generalitat było
jasne, że o ile sam nie zaprowadzi mando unico w Katalonii, to wyręczy go w tym
Madryt, pozbawiając Katalonię z takim trudem wywalczonej autonomii.
27 kwietnia - w dniu, kiedy Orwell przybył do Barcelony - doszło do gwałtownych
starć w miejscowości Puigcedra na granicy z Francją. Posterunki graniczne były
od czerwca w rękach anarchistów; w Puigcedra dowodził nim Antonio Martin, były
przemytnik i popularny działacz CNT. Anarchiści odmówili opuszczenia stanowisk,
nie zgodzili się nawet na wspólne posterunki z siłami rządowymi. Wybuchła
strzelanina, w której zginął Martin. Barcelona groziła wybuchem.
1 maja, po raz pierwszy od lat, w mieście nie odbył się pochód. Wszyscy obawiali
się, że manifestacja skończy się strzelaniną. "Barcelona była chyba jedynym
ośrodkiem rewolucyjnym w Europie, w którym nie obchodzono 1 maja - pisał Orwell.
- Najbardziej obawiałem się, aby nie dać się wplątać w jakąś bezsensowną
potyczkę uliczną. Maszerowanie pod czerwonymi sztandarami, na których widnieją
budujące hasła, a potem wyprawa na tamten świat z powodu kuli wystrzelonej przez
nieznanego osobnika z erkaemu umieszczonego w górnym rogu budynku nie jest, moim
zdaniem, najbardziej pożytecznym rodzajem śmierci - znam inne".
By nie przegrać wojny, republika musiała mieć broń. Tę zaś dostarczała jedynie
Moskwa, ale pod warunkiem że republiką rządzić będą - de facto, jeśli nie de
iure - komuniści i że zdławiona zostanie "anarchistyczna i trockistowska
zaraza". Los katalońskich "wolnościowców" i ich sprzymierzeńców z POUM był więc
przesądzony.
Jednak, wbrew temu, co twierdziła propaganda sowiecka, POUM nie była partią
trockistowską. Choć André Nin, przywódca frakcji mniejszościowej, był w
przeszłości osobistym sekretarzem bolszewickiego wygnańca, arcywroga Stalina, to
rozstał się z nim na tle głębokich różnic politycznych. Sam Trocki odsądzał POUM
od czci i wiary za zdradę bolszewickich pryncypiów.
Taktyczną ostrożność POUM nadrabiała radykalną retoryką. 10 kwietnia Nin
oświadczył na wiecu: "Rewolucja to sprawa gwałtowna i surowa, pełna grozy i
niekontrolowanych grup. Musimy nieuchronnie przez to wszystko przejść, by
stworzyć nowy ład. Rozumiemy, że sklepikarze i młodzież chrześcijańska się boją.
My nie mamy lęku".
Noc barykad
Dla katalońskich rewolucjonistów barcelońska Telefonika była budynkiem
symbolicznym. 19 czerwca 1936 r. anarchistyczne bojówki po zażartej walce
zdobyły gmach, w którym do końca broniły się zażarcie oddziały wierne gen.
Franco. Telefonika stała się symbolem zwycięstwa. Skolektywizowana na mocy
dekretu rządowego, jak wszystkie przedsiębiorstwa, była zarządzana przez komitet
robotniczy zdominowany przez CNT, lecz z udziałem socjalistów i delegata rządu.
Kierownictwo CNT nie dążyło do konfliktu. Miało jednak niewielki wpływ na -
anarchistyczne właśnie - poczynania swej bazy. Zaś coraz silniejsi komuniści i
inne siły polityczne, a także spora część zwykłych ludzi zmęczonych chaosem, w
anarchizacji życia codziennego upatrywali zagrożenia dla republiki. Ponadto dla
komunistów nie do przyjęcia było samo istnienie POUM. W batalii o władzę nad
światowym ruchem komunistycznym partia ta stanowiła konkurencję dla Kominternu.
Już w listopadzie 1936 r. Władimir Antonow-Owsiejenko, sowiecki konsul w
Barcelonie, żądał od Companysa, by POUM została wykluczona z Generalitat.
3 maja 1937 r. o trzeciej po południu na Placa Catalunya przed Telefonikę
zajechały trzy ciężarówki pełne funkcjonariuszy Gwardii Szturmowej dowodzonej
przez nowego barcelońskiego komisarza porządku publicznego Rodrigueza Salasa z
komunistycznej PSUC. Gwardziści wdarli się do gmachu i rozbroili strażników,
lecz przed dalszym szturmem powstrzymał ich ustawiony na pierwszym piętrze
karabin maszynowy. Powstała sytuacja patowa - gwardia na parterze, anarchiści na
górnych piętrach.
Orwell niemal natychmiast pobiegł do Falconu po broń. Podobnie postąpili inni
anarchiści i POUM-owcy. W ciągu kilku godzin ulice poprzedzielały barykady. Na
dwunastokilometrowym odcinku między śródmieściem a robotniczym przedmieściem
Badalona stanęło ich - jak podaje amerykański trockista Hugo Oehler - 56.
POUM znalazła się między młotem a kowadłem. Była przeciwna zbrojnej rozprawie z
rządem, lecz nie mogła się jej przeciwstawić, by nie stracić autorytetu wśród
anarchistycznych mas. Wieczorem kierownictwa POUM i CNT spotkały się na
naradzie, nie zdołały jednak podjąć decyzji.
Tej nocy Barcelona była w rękach "wolnościowców"; siły rządowe kontrolowały
jedynie główne gmachy publiczne. Rząd mógł, według Oehlera, liczyć na nie więcej
niż 3 tys. uzbrojonych ludzi; siły antyrządowe były dużo liczniejsze. Działa
przeciwlotnicze z opanowanej przez anarchistów górującej nad miastem cytadeli
Montjuich wymierzone były w budynek Generalitat.
Tę noc Orwell spędził w Falconie. Następne trzy - na dachu obserwatorium, z
karabinem w ręku, gotów bronić gmachów POUM, gdyby gwardziści rozlokowani w Café
Moka przypuścili szturm. Jednak do ataku nie doszło.
Przywracanie porządku
4 maja Przyjaciele Duruttiego - ugrupowanie sympatyzujących z POUM anarchistów -
wydało ulotkę głoszącą: "Rozbroić wszystkie siły burżuazyjne. Uspołecznić
gospodarkę. Rozwiązać wszystkie partie polityczne przeciwne klasie robotniczej.
Nie oddamy ulic. Rewolucja przede wszystkim".
Decyzja o kontrataku jednak nie zapadła. CNT wdał się w długie negocjacje z
Generalitat, żądając dymisji Salasa i wycofania gwardzistów z Telefoniki. Rząd
odmawiał. Nie wydaje się zresztą, by taki kompromis zadowolił zbuntowaną ulicę.
"La Batalla", organ POUM, domagał się anulowania dekretów o porządku publicznym,
na mocy których rozbrajano patrole robotnicze, i przejęcia przez robotników
kontroli nad bezpieczeństwem, a także utworzenia Rewolucyjnego Frontu
Robotniczego i Komitetów Obrony Rewolucji. To już było frontalne wyzwanie dla
Generalitat.
W odpowiedzi Companys usztywnił stanowisko. Poparli go ściągnięci pośpiesznie do
Barcelony anarchistyczni ministrowie rządu centralnego. Szef resortu
sprawiedliwości Juan Garcia Oliver nakazał liczącej 500 żołnierzy kolumnie
anarchistów, która na wieść o zajściach w Barcelonie gotowa była opuścić front i
ruszyć na miasto, podporządkowanie się rozkazom dowództwa. Na froncie aragońskim
kilkusetosobowy oddział CNT-POUM zszedł z pola walki, lecz w Lleidzie zawrócił i
ponownie zajął porzucone stanowiska. W rozmowie z niemieckim ambasadorem Franco
chełpił się wprawdzie, że walki w Barcelonie to robota jego agentów, co
skwapliwie podchwycić miała komunistyczna propaganda - lecz gdyby tak było
istotnie, to frankiści wykorzystaliby osłabienie republikańskich linii.
Tymczasem front ani drgnął.
5 maja anarchiści zastrzelili Antonio Sese, członka Generalitat z PSUC - jego
samochód nie zatrzymał się przed barykadą CNT. Tego samego dnia policja
aresztowała włoskiego teoretyka anarchizmu i bohatera oporu przeciwko
Mussoliniemu, ukochanego przez CNT Camillo Bernieri oraz jego towarzysza
Francesco Barbieri. Nazajutrz znaleziono ich zwłoki.
Tego samego dnia zawarto porozumienie w Telefonice - obie strony miały wycofać
swe oddziały. Gdy tylko tak się stało, siły rządowe zajęły gmach, usuwając
anarchistów i wprowadzając nową, wierną rządowi załogę. O czwartej po południu w
Generalitat pojawił się gen. Sebastian Pozas, mianowany przez rząd centralny na
komendanta Katalonii, i poinformował, że stanowisko ministra obrony w
Generalitat zostało zlikwidowane, zaś armia katalońska jest odtąd IV Brygadą
Armii Hiszpańskiej pod jego dowództwem.
Na rozkaz premiera pięciotysięczny oddział gwardzistów wkroczył do Barcelony.
Anarchiści, zmęczeni i zdezorientowani polityką swoich przywódców, zaczęli
opuszczać barykady. Było już po wszystkim. Zaczęło się zabijanie.
Pod dyktando Kremla
Choć Companys obiecał, że "nie będzie zwycięzców ani zwyciężonych", oddziały
rządowe zachowywały się jak okupanci. Na ulicach upokarzano i bito anarchistów.
W piwnicach siedziby PSUC na Passeig de Gracia zamęczono dwóch młodych
dziennikarzy z POUM-owskiego radia. W koszarach im. Marksa zajętych przez PSUC
zastrzelono 12 młodych anarchistów.
Komuniści przeszli do kontrofensywy. Na posiedzeniu KC KPH członek KC José Diaz
oświadczył: "Piąta kolumna została zdemaskowana, trzeba ją zniszczyć...
Niektórzy nazywają się trockistami; nazwą tą posługują się liczni zamaskowani
faszyści... Sam Trocki kierował przestępczymi bandami, które wykolejały pociągi
w Związku Sowieckim, dokonywały sabotaży w wielkich zakładach pracy i czyniły
wszystko, by ujawnić tajemnice wojskowe w celu przekazania ich Hitlerowi i
japońskim imperialistom".
Los towarzyszy Orwella był przesądzony. 15 maja komuniści zażądali delegalizacji
POUM i aresztowania jej przywódców. Premier rządu centralnego, socjalista Largo
Caballero odmówił. Poparli go anarchiści; komuniści zagrozili wyjściem z rządu.
Po dziesięciu dniach kryzysu powstał nowy gabinet z premierem Juanem Negrinem
popieranym przez komunistów. Jego pierwszą decyzją było zamknięcie dziennika "La
Batalla". POUM rozwiązano 16 czerwca, jej przywódców aresztowano. Niektórzy
zdołali zejść do podziemia; aresztowano jako zakładniczki ich żony.
André Nin, torturowany w barcelońskiej siedzibie PSUC, odmówił podpisania
zeznań, które chciał na nim wymusić rezydent GPU Orłow. Funkcjonariusz
sowieckiej bezpieki żądał od Nina, by przyznał się, że był agentem Franco, a
może też japońskich imperialistów. Bohaterstwo ofiary sprawiło, że w Hiszpanii
nie doszło do procesu moskiewskiego. Nina zamordowano, a następnie upozorowano
jego odbicie przez agentów gestapo - w tej roli wystąpiła grupa niemieckich
komunistów z Brygad Międzynarodowych, którzy pozostawili po sobie "niezbite
dowody" w postaci niemieckich banknotów. Nie wiadomo, gdzie spoczywa jego ciało.
Pozostali przywódcy POUM zostali w październiku skazani w pokazowym procesie na
wieloletnie więzienie za kontrrewolucję - sąd powołał się m.in. na cytowaną
ulotkę Przyjaciół Duruttiego, którą POUM jakoby inspirowała. Zarzucono im też,
że planowali zamach na gen. Karola Świerczewskiego "Waltera", dowódcę Brygad
Międzynarodowych. Gdy jednak republika upadła, nie pozostawiono ich na łasce
frankistów, lecz odwieziono do granicy. Ten szlachetny gest dowodzi, że w spisek
trockistowsko-faszystowski nie wierzyli nawet ci, którzy go wymyślili.
W tym czasie Orwell usiłował w Barcelonie pomóc swym aresztowanym towarzyszom z
POUM, z bezsilnym zdumieniem patrząc, jak hiszpańska i międzynarodowa prasa
komunistyczna wylewa na nich kubły pomyj. W końcu, sam zagrożony aresztowaniem,
wydostał się z żoną z Hiszpanii. "W hołdzie Katalonii" pisał na fali czystego
oburzenia, bezsilności i rozpaczy. Wszystko, co napisał, jest prawdą - ale czy
była to cała prawda?
Rachunki po klęsce
Chciałem zapytać o to działaczy POUM. Partia istnieje nadal, choć jej
przewodniczący Wilibaldo Solano mieszka dziś pod Paryżem. Podaje mi kontakt do
innego weterana, Carmela Rosasa. Ten jednak dziś właśnie wyjeżdża do Francji.
Proponuje, żebym zadzwonił do Manuela Albaricha. Jednak Albarich nie może - ma
kampanię wyborczą.
Wszyscy są po osiemdziesiątce. Jeżdżą po świecie, działają politycznie, nie mają
czasu na grzebanie w przeszłości. Wobec tych sędziwych młodzieńców czuję się - z
moją ciekawością wydarzeń z 1937 r. - niemal zgrzybiałym starcem. I bardzo im
zazdroszczę.
- Świadectwo Orwella jest tylko jednym z wielu - mówi wstrzemięźliwie Juan
Villaroya. - Spędził tu raptem pół roku, do POUM trafił przypadkiem...
Josep Benet wypowiada się bardziej stanowczo. - Orwell nic nie rozumiał. Był
głównie na froncie, a potem widział wszystko przez pryzmat tego, co głosiła POUM.
Owszem, ciekawie się go czyta, ale nam tutaj trudno jest się w tym wszystkim
rozpoznać.
W maju 1937 r. Benet mieszkał na robotniczym przedmieściu San Andreu. - Tam
liczył się tylko CNT i niepodległościowcy z Estat Catala. Szanowali się nawzajem
i starali się nie wchodzić sobie w paradę, ale panował ogromny bałagan. Ludzie z
miasta jeździli kolektywizować wieś wbrew chłopom. Pamiętam anarchistów
rozbijających się po mieście zarekwirowanym samochodem z napisem "Kontrwywiad".
No, przecież to było śmieszne! Ale Telefonika już śmieszna nie była. Tu chodziło
o prestiż republiki.
Także Moises Broggi nie potrafi z siebie wykrzesać entuzjazmu dla anarchistów. -
Przywrócenie porządku było niezbędne. Powszechnie uważano, że tak dalej żyć się
nie da. Ludzie mówili: dzięki Bogu, że to się skończyło. Ja też tak uważałem.
Broggi zresztą nie miał żadnych złudzeń na temat komunistów. - W Brygadzie
Międzynarodowej, w której służyłem, było niewielu Rosjan, ale jeden z nich,
farmaceuta Władimir, opowiadał nam trochę o tym, co się tam dzieje. O czystkach,
o procesach. Wszyscy bali się ogromnie, żeby tak nie było i u nas.
Grafik Carles Fonsere został zmobilizowany do Brygad jako spec od kultury. - Ten
pierwszy plakat republikański: "Pracuj dla tych, którzy walczą!" to ja zrobiłem,
już w lipcu 1936 r. Nawet na okładce amerykańskiego "Life" go reprodukowali -
mówi z dumą. W domu pod Geroną, gdzie dziś mieszka z żoną Terri, poznaną na
wygnaniu w Nowym Jorku, wiszą na ścianach reprodukcje jego dzieł. - Plakaty dla
FAI robiłem z przekonania, dla PSUC - dla równowagi.
Zrobił też plakat dla POUM: czterech muskularnych mężczyzn ze wzrokiem
skierowanym w dal. Jeden dzierży karabin, drugi ołówek, trzeci sierp, czwarty
młot. Podpis: "Jedność! Dyscyplina! Za socjalizm!". Jakieś to wszystko dziwnie
mało wolnościowe.
W maju 1937 r. Fonsere zajęty był projektowaniem nowych plakatów. Mieszkał
niedaleko Placa Catalunya, ale w ogóle nie wiedział, co się dzieje w mieście. -
Pamiętam tylko, jak mówiło się, że anarchiści mają mnóstwo bomb i będą nimi
rzucać w komunistów. Jak się zaczęła strzelanina, siedziałem w domu. Potem się
skończyło.
Do Brygad zmobilizowano go w 1937 r. Został oficerem kulturalno-oświatowym,
zwoził katalońską propagandę do koszar w Albacete. - Raz odwiedził nas André
Marty. Wszedł do mnie, popatrzył, nic nie powiedział, ale od razu zrozumiałem,
że mu się nie spodobałem.
To była zła wiadomość. Marty, przywódca prosowieckiego buntu floty francuskiej
na Morzu Czarnym w 1919 r., był chorobliwie podejrzliwym nadzorcą Brygad
Międzynarodowych z ramienia Kominternu. Jego niezadowolenie często oznaczało
wyrok śmierci.
Po upadku republiki w lutym 1939 r. Fonsere wyjechał do Francji. Dopiero tam się
dowiedział, że Marty trzykrotnie podpisał na niego wyrok śmierci i awanturował
się, że jeszcze go nie rozstrzelano. Dlaczego? Nie wiadomo. Może nie podobała mu
się ostentacyjna katalońskość artysty. A może Fonsere miał pecha. Gdy miano mnie
demobilizować, zwrócono się o opinię do związku zawodowego. Jako że byłem
oświatowcem, zwrócono się do związku nauczycieli, nie grafików. Stamtąd przyszła
odpowiedź, że Fonsere jest faszystą. Pomylili mnie z kim innym.
Uratowali go przyjaciele, którzy odwlekali sprawę.
Gdy kończyła się wojna, Broggi kierował szpitalem wojskowym w Barcelonie. - Trzy
razy stawałem przed komisją weryfikacyjną. Mieli moje akta, wiedzieli, że 18
czerwca byłem na barykadach. Odesłali moją sprawę do sądu wojskowego, skąd
przyszła odpowiedź, że nie ma przeszkód, bym kontynuował pracę. Dwa miesiące
później z powodu donosu kolegi znów stanąłem przed sądem. Sąd orzekł, że "Moises
Broggi jest głęboko przywiązany do ruchu narodowego". Nic nie rozumiałem - aż
się okazało, że prezesem sądu był oficer, którego żonie umożliwiłem w 1936 r.
ucieczkę z więzienia.
Całe to robactwo
Dla Beneta, Broggiego i Fonsere wojna kończyła się straszliwą klęską. Dla
emerytowanego dziś architekta Carlosa Gomisa wejście frankistów do Barcelony 29
stycznia 1939 r. oznaczało wyzwolenie. Jego ojciec, skazany przez republikę na
śmierć jako działacz Akcji Katolickiej, większą część wojny spędził w ukryciu.
- To była nędzna wojna. Mówili, że chodzi o ideały, ale jak ktoś przeciwstawiał
się reżimowi, podrzynali mu gardło - mówi Gomis z pasją. Jego matka schroniła
się wraz z nim we Francji. Do Barcelony powrócili tuż po jej zdobyciu przez
frankistów.
- Wie pan, dlaczego ta wojna trwała tak długo? Bo po obu stronach walczyły dwie
najlepsze armie na świecie: hiszpańska i hiszpańska. A ta ruchawka w Barcelonie
w maju 1937 r. była dlatego, że stalinowcy nie ufali Hiszpanom i sami chcieli
wszystkim rządzić.
Pytam, czy nigdy nie miał wątpliwości, po której stronie była racja. - Jestem
katolikiem i dla mnie najwyższym autorytetem jest Ojciec Święty. A papież
pobłogosławił krucjatę generała Franco.
Po wejściu frankistów do Barcelony rozszalały się odwetowe mordy, a żołnierze
łupili kogo popadło. - Po wojnie - wyjaśnia Gomis - nastąpił rozkwit duchowości,
folkloru narodowego, patriotyzmu. Ludzie chodzili uśmiechnięci. Zresztą w pięć
lat po wojnie nie było już więźniów politycznych.
Skoro tak, czy po zakończeniu II wojny światowej nie można było przywrócić
demokracji? Gomis aż się unosi na krześle: - Zwycięska Francja przygarnęła
wszystkich republikańskich zbrodniarzy wojennych! Gdyby zrobiono demokrację, oni
wszyscy by tu wrócili i znowu byłaby wojna domowa! Nie można było wpuścić tego
robactwa!
Siedząca obok mnie Carmen Claudin sztywnieje. Ona z "robactwa" właśnie. - To
ciekawe - zauważam. - U nas w Polsce komuniści w podobny sposób uzasadniali brak
demokracji.
- No właśnie, widzi pan - mówi z uśmiechem Gomis, jakbyśmy wreszcie się
zrozumieli. - Tylko że oni działali w złej sprawie, a my w dobrej. Zresztą niech
pan spojrzy: jak później zaczęli zakładać nielegalne związki zawodowe, to wie
pan, jak je nazwali? Komisje robotnicze. A od czego jest to słowo komisja? -
zawiesza na chwilę głos. - Od ko-mi-sa-rza.
- I czy ten reżim był taki zły, jak teraz mówią? Jakby był zły, toby upadł. A
ile domów zbudowała Falanga! Jeszcze dziś znajdzie pan nad drzwiami tabliczki z
jej godłem i rokiem budowy. Ale dziś nie ma żadnej prawdy o tamtych czasach.
Jest tylko kłamstwo, kłamstwo i kalumnia!
Zapomniana wojna
Kłamstwo i kalumnia - czy obojętność i niepamięć? Są jeszcze w wielu miastach
hiszpańskich ulice gen. Franco i Miguela Primo de Riveiry, dyktatora z lat
1923-30. W Barcelonie ich nie ma, ale przy Avenida Diagonal stoi pomnik
poległych wystawiony w czasach Franco. Zaniedbany, opuszczony, choć nie ma na
nim żadnych frankistowskich symboli - jedynie miecz spowity wawrzynem i napis:
Dulce et decorum... Wokół wyrosła dzielnica uniwersytecka. Plakaty wzywają na
demonstracje przeciw wojnie w Iraku, polityczne graffiti ozdobione sierpem i
młotem.
Na drugim końcu miasta, w dzielnicy San Andreu, kilka lat temu postawiono pomnik
Brygad Międzynarodowych. Dzielnica pozostała robotnicza, nad drzwiami domów
widnieją tabliczki z godłem Falangi. Na ścianach graffiti ze swastyką: "White
Power!".
Pomnik to abstrakcyjna rzeźba z dramatycznie wygiętego metalu; żaden znak nie
nawiązuje do rewolucyjnej symboliki z lat 30. Stoi na środku ronda - ani tu
zrobić manifestację, ani choćby złożyć kwiaty.
Nad miastem góruje cytadela Montjuich zbudowana przez Burbonów, by trzymać w
szachu buntowniczą Barcelonę. Dziś mieści się tu muzeum wojska. Całe sale broni,
dioramy sławnych bitew - ale żadnej ze stoczonych na tej ziemi w latach 1936-39.
Największe wrażenie robi sala mundurów. W karnych szeregach stoją manekiny w
uniformach wojsk hiszpańskich od połowy XIX wieku do dziś. Idę wzdłuż gablot.
Oto mundur oficera piechoty z 1931 r. Obok podobny mundur z roku 1943. Pomiędzy
nimi... nie ma nic.
*** Fragment rozdziału z książki "Dziesięć dni Europy. Archeologia pamięci",
która ukaże się wkrótce nakładem wydawnictwa Bertelsmann Polska. Autor dziękuje
hotelowi Klezmer Hois w Krakowie za gościnność, która umożliwiła pracę nad tym
tekstem
Dawid Warszawski