Tekst pochodzi z tygodnika Forum http://tygodnikforum.onet.pl/1161550,0,6783,925,10,druk.html
LUDWIG HASLER
Opium dla mas - W co wierzą dzieci Marksa
Jego teorie, po 1989 roku wyrzucone ze wstrętem na śmietnik historii, wracają
dziś na sztandarach antyglobalistów, zaś jego proroctwa dopiero dziś spełniają
się na naszych oczach.
Co notoryczny rewolucjonista ma do powiedzenia o naszym nowym, wspaniałym
świecie? Sprawdzamy pod adresem www.karlmarx.de. Jest! Strona otwiera się. A co
na niej? Absolutnie nic, ani jednego zdjęcia, słowa, linku. Ślepy ekran.
Wychodzimy.
Czyżby rozwój wydarzeń odebrał Marksowi mowę? Ale właściwie dlaczego? Któż to
już 156 lat temu opisywał globalizację: „Prastare przemysły narodowe zostały
zniszczone i wciąż codziennie są niszczone. Znajdują się pod naciskiem nowych
przemysłów, których wprowadzenie jest żywotną kwestią dla wszystkich
rozwiniętych narodów; przemysłów, które pracują nie tylko na surowcach
krajowych, ale i na pochodzących z najodleglejszych obszarów, i na których z
kolei produkty jest zapotrzebowanie nie tylko we własnym kraju, ale tak samo we
wszystkich częściach świata. (...) Na miejsce dawnej lokalnej i narodowej
samowystarczalności i izolacji przychodzi wielostronny handel i wielostronna
wzajemna zależność narodów”. To słowa Karola Marksa z „Manifestu
komunistycznego” (1848 r.).
Czemu Marks milczy
To, co Marks krytykował jako zagarnianie „wartości dodanej”, dopiero dzisiaj
rozkwita w całej okazałości, by przypomnieć tu choćby pęd członków zarządów
spółek do maksymalizacji zysków, rozbuchane przywileje menedżerów czy machinacje
przy przejmowaniu firm. To, co Marks nazywał „wkraczaniem ekonomii do wszystkich
dziedzin życia”, osiąga pełnię na naszych oczach – wystarczy wspomnieć
komercjalizację czasu wolnego, kultury, przeżyć, a nawet życia intymnego. To, co
piętnował jako „opium dla ludu”, przeżywa właśnie teraz renesans
(fundamentalizm, ezoteryka, łaknienie pociechy psychologicznej). To, czego
oczekiwał od intelektualistów – bezwzględne obnażanie zamysłów władców tego
świata – należy praktycznie do przeszłości, skoro nauka radośnie afirmuje
zachodzące zmiany, pesymiści są przedmiotem drwiny, a wszędzie dominuje radosna
apologia istniejącego porządku.
Tak więc brodaty raptus byłby dziś w swoim żywiole bardziej niż kiedykolwiek.
Nie musiałby nawet zbytnio zmieniać aparatu pojęć: „fetyszyzm towarowy”,
„alienacja kapitału”, którego celem samym w sobie jest pomnażanie pieniędzy,
„niszczenie narodowych gałęzi przemysłu” w wyniku globalizacji. Musiałby jedynie
przenieść te kategorie na nowe struktury, wysysające z ludzi soki żywotne:
aparat biurokratyczny, kapitał finansowy, komunikacja, organizacja czasu
wolnego, życie kulturalne, media i rozrywka.
W jego czasach było prościej. Świat był wyraźnie podzielony na burżuazję i
proletariat, na „sprawców zła” i „ofiary”. Przeciwieństwa były łatwo uchwytne i
błyskotliwy Marks mógł je bez trudu ująć w ramy teoretyczne. Obecnie wszyscy
uznają się w jakimś stopniu za ofiary, a w najlepszym wypadku za narzędzia
globalnego ducha dziejów: zarówno prezes firmy jak i zwykła telefonistka, nie
mówiąc już o organach państwa. Wszyscy czują się zniewoleni, zaszczuci i
zastraszeni przez kapitał, kursujący anonimowo po świecie. Kto tego chce? Cóż za
głupie pytanie. To „samo się chce”. Tak po prostu jest i już. To bywa
fascynujące, to wspaniale podnieca. A co z wielką ideą wolności? Pod tym
względem sytuacja przypomina średniowiecze: jeden świat, jak za cesarstwa
rzymskiego, ale tysiąc razy bardziej niespokojny – choć podobnie zamknięty i bez
alternatywy.
Czy Marks zamilkł dlatego, że jak okiem sięgnąć nie widzi żadnego „podmiotu
rewolucyjnego”? A może byłoby mu wygodnie w naszym świecie? „Murzyn” – jak
zwracali się do niego przyjaciele – unikał kontaktu z proletariuszami, których z
wyższością nazywał „prymitywami” i „łazęgami”, a jego zmysły z trudem znosiły
ich „gminne odzienia”. Ten niewybredny pod względem kulinarnym człowiek
rozkoszował się w młodości światowym życiem Paryża, uwielbiał drogie kubańskie
cygara, a jego korespondencja z Fryderykiem Engelsem byłaby dwukrotnie uboższa,
gdyby ten nie przysyłał mu całymi skrzyniami szlachetnych trunków. Swej uroczej
małżonce Jenny von Westphalen Marks nakazał wysyłanie kart wizytowych z
nadrukiem „z domu baronessa Westphalen”, córkom wolał kupić fortepian, niż
inwestować w ich edukację. Słowem: burżuazyjny sybaryta, z nieślubnym synem ze
związku z gosposią, którego – na mieszczańską modłę – nigdy nie uznał.
Nawet marksistą nie chciał być. Przy kolejnej krytyce dwóch zięciów – salonowych
socjalistów Lonqueta i Lafargue’a – gdy rozprawiał się z ich teoretycznym
żargonem, padło słynne dictum: Jeśli to marksizm, to ja nie jestem marksistą.
Było to skierowane przeciw utopijnym bajaniom niektórych jego zwolenników. Marks
był zadziwiająco odporny na socjalistyczno-komunistyczne fantazjowanie. Widział
w tym zlaicyzowany wariant tradycyjnych religii, tęsknoty bezsilnych dusz z
rajem. Ze zgryźliwą ironią skwitował żądania paryskiego proletariatu jako
„utopijną blagę”. Był tu zgodny z mistrzem Heglem: „Co ma być, jest w rzeczy
samej, co tylko być powinno, a nie jest, nie ma sensu”. Nie jest to pożywka dla
marzycieli.
Marks, persona non grata
Dlatego wielka szkoda, że Marks dzisiaj milczy. Marzycieli mamy przecież w bród,
nie mówiąc już o oportunistach i pomagierach. Ale gdzież są genialni analitycy,
pryncypialni krytycy? Burżuazyjne słabostki żadną miarą nie dyskwalifikowały
Marksa. Przeciwnie, one wyostrzają spojrzenie na niespełnione obietnice
„systemu”. Tylko sybaryta dostrzega, jak bardzo „kapitał” wyjaławia życie.
Zwykły mieszczuch przyjmuje wszystko z dobrodziejstwem inwentarza. Halo,
www.karlmarx.de, sięgamy po butelkę Chateau Mouton-Rothschild. Może zdecyduje
się pan na rozmowę o zawiłościach naszych spraw? Tymczasem odświeżmy sobie w
pamięci pana wizerunek.
W towarzyskim sporze na temat, kto w przyszłym bezklasowym społeczeństwie miałby
wykonywać najprostsze prace, pewna dama zwróciła się do Marksa: Nie potrafię
wyobrazić sobie pana w epoce powszechnej równości, ma pan przecież
arystokratyczne ciągotki i nawyki. Marks odparł: Mnie też nie staje wyobraźni.
Te czasy nadejdą, ale my musimy przedtem odejść w niebyt.
Odszedł w niebyt bardziej, niż kiedykolwiek to sobie zapewne wyobrażał. Ale
nawet utopiście trudno byłoby dziś dopatrzyć się zwiastunów czasów, o których
marzył Marks. I to pomimo, że ten uczynił wszystko, aby wprowadzić w życie swe
ulubione powiedzenie: „Filozofowie dotąd tylko na różne sposoby objaśniali
świat, chodzi jednak o to, by go zmieniać”. Z wyjątkiem Biblii żaden tekst
świata nie był równie brzemienny w skutki jak „Manifest komunistyczny” z 1848
roku. Nawet jeśli w pierwszej części brzmi on jak „podniosły hymn na cześć
kapitalizmu” (według określenia Hansa Magnusa Enzensbergera), to gruntownie
przeorał on dzieje świata politycznie i myślowo.
W sferze polityki realnej czerpali z niego Lenin, Stalin, Mao, Fidel Castro, Pol
Pot, Ceausescu i inni. „Dyktatury proletariatu”, niezależnie od tego, jak bardzo
zdemoralizowane, despotyczne i zbrodnicze, stworzyły jednak historyczną
alternatywę dla kapitalizmu. Podzieliły świat na dwie połowy. Nie bez przyczyny
towarzysz Stalin, urzędujący wtedy pontifex maximus doktryny marksizmu, czuł
przewagę nad watykańskim rywalem o rząd dusz, gdy butnie pytał, iloma to
dywizjami dysponuje papież.
Pod względem intelektualnym Marks przeniknął do każdej dyscypliny naukowej i
społecznej (marksistowska ekonomia, historiografia, psychoanaliza,
literaturoznawstwo, pedagogika), zawierał dziwne koalicje (np. z wolnym
rynkiem), wpływał na takich myślicieli jak Oswald von Nell-Breuning, nestor
katolickiej nauki społecznej („Wszyscy stoimy na plecach Marksa”). Doświadczył
najbardziej wyrafinowanych intelektualnie prób bronienia go przed jego własnymi,
uzbrojonymi po zęby wyznawcami spod znaku realnego socjalizmu. Przez dziesiątki
lat Marks triumfował jako założyciel nowego światowego wyznania, które przeszło
typową ewolucję od utopijnej „dobrej nowiny” do skostniałej religii panującej.
Nawet jej alternatywa – „zachodni liberalizm” – redukowała się do zwykłego „antymarksizmu”
(np. francuska „nowa prawica”).
Marks czasów popkultury
Tak było do 1989 roku. A dzisiaj? Widmo, przedwczorajsza zjawa. Nie ma muru
berlińskiego, marksizm przeminął z wiatrem (zachodnim). Nazwy miast i ulic
zostały przemianowane, pomniki zburzone. Rosja powraca do oświeconego caratu.
Chiny wprowadzają do konstytucji zapis o ochronie własności prywatnej. Koniec
podziału świata na dwa bloki. Nawet „rewolucyjny” Attac, skupiający przeciwników
globalizacji, nie powołuje się na Marksa. Na uniwersytetach jest on persona non
grata. Proletariusze wszystkich krajów łączą się pod znakiem kultury pop, Davida
Beckhama i konsumpcjonizmu.
Marks przetrwał tylko jako gwiazda pop, kultowa figurka – podobnie jak Einstein,
Mao, Che Guevara – na koszulkach nastolatków, którzy uważają go pewnie za
jednego z braci Marx. No i w teatrze, gdzie jest jeszcze miejsce dla zjaw. Teatr
Volksbühne w Berlinie wystawia właśnie „Misterium buffo” Włodzimierza
Majakowskiego, odnalezioną niedawno sztukę z rewolucyjnego roku 1918. To
groteskowa odyseja, ukazująca znój ludzi pracy na przestrzeni wieków aż do
czasu, gdy „człowiek przyszłości” (Marks!) niczym Mojżesz ogarnia spojrzeniem
„ziemię obiecaną”. I widzi urzekający świat przemysłu, w którym robotnicy
dysponują maszynami, kradną Panu Bogu elektryczność i kształtują świat według
własnej woli. Sztuka głosi, że między niebem i ziemią jest jeszcze coś poza
naszym agresywnym kapitalizmem: marksistowska rewolucja. Ale to tylko prawda
sceniczna.
W ubiegłorocznym plebiscycie telewizji ZDF na najwybitniejszych Niemców wszech
czasów Karol Marks uplasował się na miejscu trzecim, tuż za Konradem Adenauerem
i Marcinem Lutrem, dystansując znacznie rywali-filozofów: Kanta i Hegla. Widać
światowy sukces imponuje szerokim masom – bez względu na wszystko.
Pełnomocnik ducha dziejów
Karol Marks był filozofem niemieckim. Brzmi to tak banalnie, jak zdanie: Anglia
jest wyspą. Ale dzieje Anglii można zrozumieć tylko uwzględniając jej
wyspiarskie położenie. Podobnie Karola Marksa można pojąć tylko wtedy, gdy
pamięta się, że stanowi on ostatnie ogniwo klasycznej filozofii niemieckiej.
Prawdziwy niemiecki filozof tworzy całościowy system filozoficzny. Według niego
całość ta nie toczy się chaotycznie nie wiadomo dokąd i po co, ale podlega
logicznemu planowi. Niemiecki filozof wierzy w rozum dziejowy, który po
wszelkich błędach i wypaczeniach w końcu skieruje nurt historii ku określonemu
celowi, ku definitywnie racjonalnemu porządkowi społecznemu. Ale pod warunkiem,
że człowiekowi uda się dzięki filozofii pojąć ducha dziejów. Do wypełnienia
swego zadania duch dziejów potrzebuje współpracy ludzi, a im z kolei filozofia
jest niezbędna jako busola, dzięki której świat da się skierować na właściwą
drogę.
Idealizm w historiozofii został skompromitowany przez interpretatorów, którzy
bez skrupułów odwoływali się do argumentu nagiej siły. W efekcie nikt dziś nie
wierzy w rozum dziejowy, ostateczny cel historii, ani tym bardziej w jakiegoś
„pełnomocnika” ducha dziejów.
Jednakże Karol Marks – urodzony w 1818 r. w Trewirze, w zamożnej, liberalnej
rodzinie, której przodkowie byli żydowskimi uczonymi – wchodził w życie w epoce,
kiedy dobrze czuli się tylko osobnicy „przedwczorajsi”. Kongres wiedeński
przywrócił dawny porządek, zainicjował restaurację tłumiącą wszelką wolność, a
myśl liberalną duszono za pomocą cenzury i represji. Zachęcało to tym bardziej
intelektualistów i studentów do oporu i nieposłuszeństwa. Marks wcześnie poznał
teoretyków socjalizmu, takich jak np. Saint-Simon. W wieku 23 lat uzyskał
doktorat z pracy o różnicach między filozofią przyrody Demokryta i Epikura.
Młody doktor zapowiada się jako wielce obiecujący, genialny filozof. W wieku
niespełna 25 lat koresponduje z czołowymi myślicielami epoki: George’em Herwegh,
Pierrem Josephem Proudhon Arnoldem Ruge. Także z Ludwikiem Feuerbachem, który
twierdził, że religia jest projekcją ludzi uciskanych, marzących o wzniosłych
bytach. Marks zgadza się z tym, ale krytykuje naiwne przekonanie, jakoby można
było usunąć rzeczywistą alienację człowieka przez samą tylko krytykę religii.
Sama myśl nie może być skutecznym lekarstwem na potęgę realiów społecznych – wie
to już młody „materialista” Marks.
Reprezentując takie poglądy, może zapomnieć o karierze akademickiej. Polityka,
której patronuje Metternich, pleni „diabelski pomiot” heglowskiego panteizmu.
Marks – lewicowy heglista – nie ma szans. Zostaje dziennikarzem. Jako redaktor
naczelny „Gazety Reńskiej” – organu liberalnej nadreńskiej burżuazji – czyni z
„bezwzględnej krytyki” program pisma w latach 1842–1843. „Bezwzględność” polega
na tym, że krytyka nie obawia się skutków i nie boi konfliktu z istniejącymi
potęgami. W swoich artykułach Marks polemizuje z pruskimi ustawami o cenzurze:
„Wolność prasy bazuje na rozumnej, obdarzonej charakterem swobodzie moralnej.
Prasa ocenzurowana to pozbawiony charakteru wytwór niewoli, ucywilizowane
monstrum, uperfumowany potworek”.
Dzięki cenzurze prasowej lepiej dostrzega zakłamanie niemieckiego liberalizmu
(„Nie żądacie od róży, by pachniała wonią fiołka, ale to co najbogatsze – czyli
ludzki umysł – ma się wyrażać tylko na jeden sposób?”). Zaczyna interesować się
życiem ekonomicznym, zgłębia materialne położenie robotników. To czasy, gdy
maszyna parowa pracuje na pełnych obrotach, kolej żelazna przewozi ogromne
ładunki, fabryki wypuszczają masową produkcję. Rewolucja przemysłowa rodzi
„proletariusza”, człowieka nowego typu. „Ponieważ robotnicy zostali zdegradowani
do roli maszyny, ich konkurentem może stać się właśnie ona”.
Swoim redaktorom zabrania „przemycania komunistycznych i socjalistycznych treści
do przypadkowych recenzji teatralnych itp.” – naczelny uważa to za „niemoralne”.
Nad felietonowy szum ideologiczny przedkłada frontalny atak na antyliberalne
państwo. „Pierwszym obowiązkiem prasy jest podkopywanie istniejącego ustroju
politycznego”. Mnożą się oskarżenia o obrazę majestatu i urzędników, dochodzi do
procesów. Współczesna karykatura ukazuje Marksa jako nowożytnego Prometeusza,
przykutego do prasy drukarskiej, któremu pruski orzeł wyjada wątrobę.
Ekonomiczne łajno
W rzeczywistości państwo pruskie wypchnęło swego kontestatora wraz z rodziną na
emigrację do Paryża i Brukseli, gdzie go także nękano. W końcu Marks miał tego
dosyć i wystąpił o „wyłączenie ze wspólnoty poddanych Jego Królewskiej Mości
władcy Prus z powodu wyjazdu do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej”. Za
ocean nigdy nie dotarł. W 1849 r. bez środków finansowych uciekł do Londynu,
gdzie spędził resztę życia jako bezpaństwowiec, w niedostatku materialnym, na
utrzymaniu Fryderyka Engelsa.
Brytyjczycy nie niepokoili zagranicznego kacerza. W przeciwieństwie do Prus
Londyn – wówczas liczący już 2,5 mln mieszkańców – miał ważniejsze sprawy, niż
prześladowanie rewolucyjnych dziwaków. Powstawał tu gigantyczny ośrodek
przemysłowy. Egzotyczne postacie, jak Marks, traktowano obojętnie, z
przymrużeniem oka.
Marks nadal zajmuje się pracą dziennikarską, pisuje dla „New York Daily Tribune”,
największej wówczas gazety na świecie, dla „Neue Oder-Zeitung” i innych tytułów
na wszelkie możliwe tematy. Między innymi o tajnej dyplomacji
angielsko-rosyjskiej, o Chinach, Indiach, angielsko-perskim układzie pokojowym,
roli kompanii wschodnioindyjskiej, zamachu Orsiniego. Nie wiadomo dokładnie,
które teksty wyszły spod jego pióra. Engels nie tylko tłumaczy artykuły, ale
często musi je pisać za przyjaciela („We wtorek oczekuję od ciebie dwóch stron i
od razu po angielsku, żeby nie tracić czasu na przekład”).
Marks przekopuje się przez historię gospodarczą. „Codziennie dziesięć godzin
studiuję ekonomię”. W bibliotece Muzeum Brytyjskiego czyta całą literaturę
ekonomiczną, od Arystotelesa, przez Adama Smitha, po tysiące szczegółowych
opracowań gospodarek wszystkich możliwych krajów. To „ekonomiczne łajno”
wypełnia mu następne dziesięciolecia.
Realnemu „łajnu ekonomicznemu” schodzi jednak z drogi i jako dziennikarz, i jako
teoretyk rewolucji. Nigdy w życiu nie widział „prymitywa” przy pracy, jego noga
nigdy nie postała w zakładzie przemysłowym, nawet w manchesterskiej fabryce
Engelsa. Nie wynika to tylko z jego „ślimaczej samotności” (jak pisze Fritz J.
Raddatz w biografii Marksa) ani społecznego izolowania się, z wyniosłego chłodu
czy zaburzeń hipochondrycznych. Odpowiada to jego sposobowi myślenia. Gospodarka
i jej społeczne nieszczęścia – to dla niego przedmiot studiów, polityka jest dla
niego teorią. A w teorii liczy się „ludzkość”, masy, nie zaś konkretny człowiek;
ważny jest „proletariat”, a nie jednostkowy „prymityw”. Jednostka jest po prostu
nieistotnym ogniwem łańcucha, „sztafeciarzem pewnej misji” (Raddatz).
Wyczekiwanie na rewolucję
Karol Marks jest filozofem niemieckim. A to znaczy: pogodzić się z trywialnym
światem dzięki teorii! Znaleźć zbawienie w filozofii! Doprowadzić do
samowyzwolenia rozumu! Henryk Heine, przyjaciel Marksa ze wspólnego pobytu w
Paryżu, nazwał w 1830 r. niemiecką filozofię „rewolucyjnym marzycielstwem”:
„Dziwne, że praktyczna krzątanina naszych sąsiadów po drugiej stronie Renu mimo
wszystko wykazywała powinowactwa z naszym filozoficznym marzycielstwem w
statecznych Niemczech. Wystarczy porównać dzieje niemieckiej filozofii i można
by pomyśleć, że Francuzi, mając tyle wymagających trzeźwości umysłu interesów na
głowie, wybrali sobie Niemców, byśmy za nich spali i marzyli. Nasza niemiecka
filozofia nie byłaby więc niczym innym jak swoistym snem o rewolucji
francuskiej”.
Tak właśnie jest. „Niejedna mała książka – stwierdził Fryderyk von Schlegel –
ledwie zauważona przez hałaśliwy tłum, odegrała większą rolę niż wszystko inne,
czym żyła masa”. Z jednej strony książka, duch świata, filozofia, a z drugiej –
hałaśliwa ciżba, pozbawiona ducha i dlatego nieistotna. Taki był mniej więcej
tok rozumowania wszystkich niemieckich idealistów: Kanta („Wieczny pokój”),
Fichtego („Rewolucja ducha”), Fryderyka von Schlegela („Rewolucyjne życzenie, by
spełniło się państwo Boże, jest rozciągliwym punktem nowoczesnej historii”),
Hegla („Wolność jako uświadomiona konieczność”).
Karol Marks był zwieńczeniem klasycznej filozofii niemieckiej. Obrócił wprawdzie
ducha dziejów „z głowy na nogi” i nie sprzeczności myślenia są u niego siłą
napędową historii, lecz konflikty klasowe: tarcia między siłami wytwórczymi i
nadbudową. Ale także marksowski ekonomiczny duch dziejów orze pole historii w
rytm heglowskiej dialektyki (antyteza–synteza–nowa antyteza), zanim w końcu
wymęczona istota ludzka znajdzie się w pełni u siebie.
Historia świata jest historią walki klasowej. Na każdym etapie dziejów
sprzeczność między klasą posiadającą (właściciele niewolników, panowie feudalni,
kapitaliści) a klasą uciskaną (niewolnicy, chłopi, robotnicy) prowadzi do zmian
ustroju. Ostatnim etapem dziejów będzie społeczeństwo bezklasowe, a w nim
zapanuje pokój i szczęśliwość. Albowiem nie będzie już żadnej „alienacji”, np.
między posiadaniem środków produkcji (fabryki, koncerny) a pracą najemną.
Wszyscy staną się wreszcie w pełni wolnymi ludźmi, podmiotem własnej pracy i
życia, nie będą obiektem obcej woli.
Dyktatura proletariatu
Piękna idea, choć cokolwiek oderwana od życia. Marks widzi w proletariacie
„podmiot rewolucyjny”, który zniesie istniejące od tysiącleci antagonizmy
klasowe i zaprowadzi komunizm, w którym nie będzie żadnych sprzeczności. W
rozczulający wprost sposób Marks wypatruje rewolucji, choć robotnicy wcale się
nie burzą. Będzie „najpóźniej w sierpniu 1850 r.”, potem w 1851, w 1852 roku.
Wypytuje Engelsa, gdzie są kryzysy gospodarcze i rewolucje, nie rozumie,
dlaczego nic się nie dzieje. Dojdzie do niej „między listopadem 1852 a lutym
1853 r. – odpowiada Engels – lecz możemy ją mieć równie dobrze we wrześniu. Ale
będzie piękna”. Jednak panuje spokój. Aż do kryzysu z 1857 r. nie ma nawet
strajku.
W 1863 roku w Londynie powstaje Pierwsza Międzynarodówka, próba połączenia
proletariuszy wszystkich krajów w jednym wspólnym związku. Marks zasiada w
Radzie Generalnej, formułuje statuty. Narodowe organizacje związkowe nie kwapią
się do akcesu. Dziesięć lat od założenia Pierwsza Międzynarodówka – bardziej
fantom niż międzynarodowa siła – liczy niespełna 400 członków. Tę kwaterę główną
bez wpływów i żołnierzy zwalcza jednak nawet papież, uznając ją za wylęgarnię
wrogów Pana Boga i ludzkości.
Pomaga to Marksowi zyskać w końcu renomę. Robotnicy skupieni w organizacjach
związkowych w pełni uznają jego intelektualną wyższość, lecz im nie po drodze z
tym „nierobotnikiem”. Ale jemu wcale nie przeszkadza to jednak narzucać, jakby
był wodzem naczelnym, strategii politycznej. Ma nią być „dyktatura
proletariatu”!
Aż dziwne, że nie odkrył błędu myślowego ukrytego w swym planie zbawienia
świata. Otóż nigdy w dziejach klasa uciskana nie stała się klasą panującą w
kolejnej formacji społeczno-politycznej. Po upadku niewolnictwa następną klasą
panującą zostali nie niewolnicy, lecz panowie feudalni. Kiedy społeczeństwo
feudalne wyczerpało swe możliwości, ich miejsce zajęła burżuazja, a nie chłopi.
Po upadku każdej formacji wyłaniały się zawsze dwie nowe klasy. Zatem właściwe
pytanie brzmiałoby: jakie dwie nowe siły społeczne przejmą schedę po burżuazji i
proletariacie?
Metafizyka towaru
Karol Marks – niemiecki filozof – nie potrafi widzieć społeczeństwa inaczej niż
globalnie. „Całość” ta będzie jednak pełna, gdyż zafunkcjonuje bez konfliktów i
zgrzytów. Wolność według tradycyjnego filozofa niemieckiego – to niezależność od
wszystkiego, czego człowiek nie postrzega jako potrzeby własnej. Obca jest mu
myśl, że mogłaby się ona przejawić w absurdalnym zamęcie realnego świata. Dla
niego wolny jest tylko „autonomiczny” człowiek, a ten nie toleruje żadnej
obcości, osobliwości, wyobcowania. Zatem historia, jeśli w ogóle ma sens – a to
dla niemieckiego filozofa nie ulega wątpliwości – musi ewoluować w kierunku
harmonijnej jedni.
Wiara w eschatologię historyczną niekorzystnie wpływa na wartość prognoz Marksa.
Jako analityk pozostaje jednak pryncypialny. W pierwszym tomie „Kapitału”
opisuje podwójną funkcję towaru: jako „wartość użytkową” (użyteczność) i
„wartość wymienną” (wyrażoną w pieniądzu). Marks – jak wiemy człowiek
niewybredny kulinarnie – podziwia bogactwo kapitalistycznej wytwórczości, ten
„niesamowity ogrom towarów”. Ma słabość do srebrnych sztućców, nawet jeśli co
rusz musi je zanosić do lombardu. Nie ma nawet nic przeciwko temu, aby wymienić
srebrne noże na solidny stół lub tuzin mniej trwałych książek. Jego nieufność
zaczyna się wtedy, gdy posiadacz kapitału zaczyna produkować noże, stoły i
książki w oderwaniu od wszelkiej potrzeby społecznej tylko po to, aby zarobić na
tym jeszcze więcej pieniędzy.
Ta kapitalistyczna produkcja towarowa funkcjonuje tylko dlatego, że na rynku
jest dostępny towar wytwarzający wartość. Jest to siła robocza. Korzystanie z
niej jest warunkiem tworzenia kapitału. Atrakcją tego towaru jest, że kosztuje
mniej niż wynosi wartość, którą tworzy. Gdyby cena siły roboczej pokrywała się z
dochodem, jaki przynosi, nie powstałaby wartość dodana. A to ona stanowi
podstawę kapitału, dzięki niej możliwe są inwestycje, innowacje, cały proces
produkcyjny.
Marks nie tyle krytykuje wartość dodaną samą w sobie, co odhumanizowanie procesu
produkcji, „alienację” siły roboczej i to w podwójnym sensie. Po pierwsze chodzi
o stosunek robotnika do produktu pracy („Pan stworzenia zostaje zdegradowany do
sługi swego wytworu”), po drugie – o stosunek do samej pracy („Robotnik dopiero
po pracy czuje się u siebie, w pracy jest wyobcowany; jest na swoim miejscu, gdy
nie pracuje, a kiedy pracuje nie jest u siebie”).
Pieniądz uszlachetnia
Czy kogoś to jeszcze obchodzi? Tyle co nic. Staliśmy się bardziej realistyczni.
Nie ma już nędzy, która w czasach Marksa panowała w rodzinach robotniczych.
„Alienację” wynagradza się nam w coraz bardziej wyrafinowany sposób. Właśnie tu
tkwi sedno Marksowskiej krytyki kapitalistycznego systemu produkcji: pod presją
kapitału ludzie tracą podmiotowość, tak jak świat przedmiotów traci wymiar
konkretu.
Młody Marks odkrywa tę myśl podczas lektury „Fausta” Goethego. Rzecz dzieje się
w gabinecie, mówi Mefisto: „Kiedy mogę zapłacić za sześć ogierów, to czy ich
siła nie jest już moją siłą? Pędzę, jakbym miał 24 nogi”. Marks komentuje: „Ja
sam, właściciel pieniędzy jestem tym, za co mogę zapłacić, tzn. co może zakupić
mój pieniądz. Właściwości pieniądza są moimi właściwościami i cechami. (...) Ja
jako ja jestem wątły, ale pieniądz daje mi 24 nogi, nie jestem więc już słaby.
Mogę być człowiekiem złym, podłym, bez sumienia i duszy, ale pieniądz jest
szanowany i uznanie to rozciąga się także na jego posiadacza. (...) Pieniądz
jest prawdziwą duszą wszystkich rzeczy, jakże więc mógłby być bezduszny jego
właściciel?”
Czyżby zawiść człowieka ubogiego? Raczej lęk przed zatraceniem się ludzkiej
wrażliwości, przed człowiekiem, który byłby workiem wypchanym pieniędzmi.
Ponieważ Marks nigdy taki nie był, jego optyka jest szczególnie wyostrzona.
Pieniądz nie ma dla niego wartości. Nie tylko dlatego, że z reguły go i tak nie
posiada. Nawet jeśli akurat ma jakieś pieniądze, szasta nimi jak dziecko, które
nie wyrobiło sobie jeszcze zrozumienia dla mistycznego charakteru mamony.
Wiosną 1849 r. udaje się do Hamburga, aby zbierać środki na „Nową Gazetę
Reńską”. „Miałem akurat tyle forsy w kieszeni, by pojechać do Hamburga, ale
mieszkałem tam 14 dni w pierwszorzędnym hotelu”. Godna pozazdroszczenia fantazja
życiowa – dopóki nie pomyśli się o jego żonie Jenny, która w tym samym czasie,
będąc w siódmym miesiącu ciąży, przebywa w Paryżu z córkami Jenny i Laurą oraz
synem Edgarem i zastanawia się, co włożyć do garnka.
Sybaryta odkrywa pustkę
Londyńskie domowe piekło pięcioosobowej rodziny Marksów poznajemy z raportu
szpicla: „Mieszka on w jednej z najgorszych i najtańszych dzielnic Londynu,
gdzie zajmuje dwa pokoje. W żadnej izbie nie ma przyzwoitego i czystego mebla,
wszystko połamane, wytarte, podarte, pokryte grubą jak palec warstwą kurzu.
(...) Rękopisy, książki i gazety leżą w nieładzie przemieszane z zabawkami i
przyborami do szycia jego żony. Ale wszystko to nie przeszkadza Marksowi ani
jego żonie. Gościa przyjmują z największą serdecznością, proponują mu tytoń,
fajkę i wszystko, czym chata bogata. Szybko rozwija się ciekawa, inspirująca
rozmowa, która rekompensuje wszelkie niedogodności lokalowe”.
Tylko pozazdrościć takich szpicli. Nade wszystko jednak – było to życie
prawdziwe, całkiem obojętne na sprawy materialne. Dowcip z brodą, że Marks
powinien raczej postarać się o kapitał zamiast o nim pisać, opowiadała już jego
matka. Ciekawsze jest, jak Marks wydawał pieniądze, gdy jakimś cudem miał je do
dyspozycji. Córka Jenny wspominała, jak matka wkrótce po ślubie otrzymała
niewielki spadek. Nowożeńcy kazali sobie wypłacić sumę w gotówce, wsadzili
banknoty do przenośnej kasetki i udali się z nią w podróż poślubną. Kiedy
zjawiali się przyjaciele w potrzebie, kasetka stała otwarta na stole i każdy
mógł do niej sięgać, dopóki nie została opróżniona, co nastąpiło zresztą bardzo
szybko.
Kiedy umiera jego matka i zostawia 50 tysięcy talarów (podróż na pogrzeb musiał
opłacić Engels), cała rodzina wprowadza się natychmiast do eleganckiego
apartamentu na Maitland Park Road, tak obszernego, że córki Marksa mogą
swobodnie urządzać bale na 50 osób. „Murzyn” szacuje koszty swego rocznego
utrzymania na 500 funtów. W porównaniu z zarobkiem robotnika tekstylnego w
Manchesterze można to nazwać książęcą egzystencją.
Czy Marks jest nietypowym niemieckim filozofem? Zbyt wrażliwy, zbyt hojny, zbyt
materialistyczny? Już w „Tezach o Feuerbachu” szkicuje on w 1846 r. wizję
człowieka, która abstrahuje od idealizmu i materializmu.
O naturze człowieka nie stanowi myślenie, ani siły zewnętrzne, lecz aktywność
skierowana na zewnątrz, czyli praca. Do tego potrzebny jest ludziom świat, który
preferuje indywidualne działanie, a nie owczy pęd; preferuje konkrety i
wartości, a nie notowania giełdowe. Marks krytykuje w kapitalizmie nie samo
bogactwo, lecz atrofię relacji międzyludzkich w wyniku ich komercjalizacji.
Według niego nie tylko proletariusze zamieniają się w żałosną siłę roboczą,
karleje także człowieczeństwo kapitalistów. Wszechobecny pieniądz niszczy życie
jednostek i powab przedmiotów.
Marks stał się widmem. Może również dlatego, że napisał tak upiorną historię
kapitalizmu. Ten zmysłowy sybaryta odkrywa w kapitale to, co niezmysłowe,
martwe, nierzeczywiste, przerażające. Filozof Peter Sloterdijk nazywa go
mistrzem sztuki obcowania ze zmarłymi. „Jako heros, który schodzi do świata
zmarłych, by walczyć z cieniami, Marks pozostaje w niesamowity sposób aktualny
także w naszych czasach”. Ale to nie Marks jest niesamowity, lecz anonimowy
kapitał, który wdziera się z pieniądzem – miarą wszechrzeczy – pośród ludzi i
zabiera im czas i dusze. A czyni to tak sprytnie, że uważamy się z tego powodu
za szczęśliwych.
Na tym moglibyśmy właściwie poprzestać. Karol Marks jest dla nas upiorem
minionego stulecia, my dla niego upiorem kapitału. Może powinniśmy jednak
porozmawiać owocnie jak „upiór z upiorem”. A zatem
www.karlmarx.de – odezwij się!