Tekst pochodzi ze strony o Proletariacie http://www.geocities.com/kunicki1886/


Tekst pochodzi z książki: "Pamiętnik X Pawilonu" zebrali i do druku przygotowali Aleksander Kozłowski i Henryk J. Mościcki, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1958, strony 140 -230. Tytuł oryginału Feliks Kon: Za piat'diesjat let, Moskwa 1936. Przekład R. Gerbera.


Feliks Kon

Wspomnienia z cytadeli

Aresztowanie i śledztwo

PIERWSZE DNI W WIEZIENIU

— Czy panicz już dziś nigdzie nie wychodzi? — Tym pytaniem zatrzymał mnie dozorca, kiedy wchodziłem do bramy kierując się do swego mieszkania.
Było to po dziesiątej wieczór. Zdarzało mi się nieraz wracać o tej porze do domu i już nie wychodzić, nigdy jednak dozorca nie zapytywał mnie o to. Nadstawiłem uszu.
— A co takiego? Czemu się pytacie?
— Rewirowy kazał dać znać do komisariatu, jak tylko panicz wróci — z epickim spokojem odparł dozorca. — Więc nie wiem, czy mam zaraz tam iść, czy poczekać? Może pan jeszcze wyjdzie, a znów rewirowy przyjdzie i nie zastanie.
Spojrzałem na dozorcę. Ani jeden mięsień nie drgnął w jego twarzy. I tylko z oczu lekko zmrużonych i jakby drwiąco uśmiechniętych widać było, że dozorca informuje się nie wskutek naiwności.
Próba zaszczepienia w Warszawie petersburskich metod śledzenia i przekształcenia warszawskiego stróża w dozorcę-szpicla stanowczo nie udała się żandarmom. Polskie Macki i Bartki nie nadawały się do tej roli.
— Nie, Janie. Wychodzę jeszcze i wrócę dopiero za godzinę, półtorej.
— Dobrze.
Wbiegłem szybko po schodach do swego studenckiego pokoju.
Ależ pożywiliby się żandarmi, gdyby nie Jan! Czego też w tym pokoju nie było. Numery „Proletariatu" i „Narodnej Woli", broszury, rozpoczęte artykuły do następnego numeru „Proletariatu" i czcionki tego właśnie dnia otrzymane od jednego zecera dla powiększenia naszych skąpych zasobów. Część tych skarbów trzeba było spalić, inną znów napchać kieszenie i ukryć pod ubraniem.
Dopiero po upływie godziny, uporawszy się z mieszkaniem, objuczony niby wielbłąd zeszedłem na dół.
Jan oczekiwał mnie w bramie, szybko otworzył drzwi, wyjrzał na ulicę i przepuściwszy mnie obok siebie rzucił na pożegnanie:
— Z Bogiem, paniczu! z Bogiem!
Był widocznie pewny, że już nie wrócę do domu.
Ale dla mnie sprawa ta nie była jeszcze zdecydowana. Zaabsorbowany wyłącznie jak najszybszym i najbardziej starannym „oczyszczeniem" mieszkania, nie myślałem jeszcze o wnioskach, które należało wyciągnąć z „ciekawości" rewirowego. A kiedy zatrzasnęła się za mną brama i znalazłem się na ulicy, jedno tylko miałem w głowie: jak przejść niepostrzeżenie przez najbliższe ulice, gdzie mnie znali i gdzie mogłem być śledzony, a nawet zatrzymany przez szpiclów. Następnie zaś — komu i w jaki sposób spławić nielegalne brzemię, które mi ciążyło.
Stosunkowo niedaleko ode mnie mieszkała nauczycielka Rozalia Felsenhardt, która potem, gdy nas aresztowano, odegrała w partii wraz z Marią Bohuszewicz i Konstantym Strzemińskim wybitną rolę. Podobnie jak i tamtych dwoje, zginęła później w drodze na wschodnią Syberię. Wówczas zaczynała dopiero swą działalność rewolucyjną. Jeszcze jej wtedy nie śledzono. Postanowiłem więc udać się do niej, tym bardziej że stróż domu, wielki amator otrzymywanych ode mnie przy każdej okazji „dziesiątek", był doskonale usposobiony dla mnie.
Zacierając za sobą ślady, klucząc i nakładając drogi po opustoszałych ulicach, dobrnąłem pomyślnie do mieszkania Rozalii. Wyjaśniwszy jej, co mnie tu sprowadziło, rozładowałem się szybko i już bardzo lekko podążyłem do restauracji Biedrzyckiej, zwykłego miejsca naszych spotkań partyjnych. W knajpce tej, mieszczącej się w najludniejszym punkcie Warszawy, na Krakowskim Przedmieściu w pobliżu Zamku Królewskiego, czuliśmy się o wiele bezpieczniej niż gdzie indziej.
Jako stałym bywalcom, według zdania kelnerów „niefrasobliwym hulakom", dawano nam zawsze osobny gabinet, gdzie mogliśmy bez przeszkód omawiać swoje sprawy. Było to nasze ulubione miejsce spotkań i codziennie między dziesiątą a jedenastą wieczór zbieraliśmy się tam wszyscy, aby usłyszeć, co się zrobiło w ciągu dnia i co się projektuje na najbliższą przyszłość. A jednocześnie mieliśmy swoją obecnością stwierdzić, że człowiek jeszcze „żyje" i nie wpadł w ręce żandarmów.
U Biedrzyckiej wszyscy już byli w komplecie: ówcześni członkowie Centralnego Komitetu — Stanisław Kunicki i Ludwik Janowicz oraz jego agenci  — Stanisław Pacanowski i Bronisław Sławiński. Ponieważ mocno się spóźniłem, co budziło niepokój, zostałem powitany wesołymi okrzykami i wyrzutami.
Objaśniłem pokrótce powody mego spóźnienia i zastanowiliśmy się od razu, co należy czynić: czy dać się aresztować, czy też przejść na nielegalną stopę i opuścić, przynajmniej na pewien czas, Warszawę. Zdania były podzielone.
Ludzie, którzy doznali całej udręki nielegalnej egzystencji, gdy się nie ma własnego kąta, dziś tu, jutro tam, z dala od rodziny i bliskich, gdy człowiek jest ścigany i szczuty jak zwierzę — nie byli skłonni doradzać komukolwiek zerwania z życiem legalnym.
Mnie przejście na nielegalność wydawało się nieuniknione, nie mogę jednak powiedzieć, bym się na to decydował z lekkim sercem. Pomijając sprawy osobiste, dla których rad byłbym pozostać „sobą" niezależnie od mojej niechęci do nielegalnego życia, znajdowałem się pod wpływem pewnego wydarzenia, którego byłem świadkiem.
Parę tygodni przed moim aresztowaniem szedłem razem z Kunickim przez Ogród Saski na jakieś zebranie. Nagle Kunicki, blady jak płótno, rzucił się w bok, a starsza pani idąca naprzeciw upadła zemdlona na ziemię.
Podbiegłem do niej z pomocą.
— Co się pani stało? — pytali współczująco, otoczywszy ją, przechodnie.
— Nie, nic... Jakiś zawrót głowy... — odparła zmieszana niewiasta i wolno powlokła się dalej, oglądając się niespokojnie.
Zacząłem szukać Kunickiego, ale znikł bez śladu. Dopiero po kilku minutach, kiedy poszedłem dalej, nagle wynurzył się skądś. Zmieniony był nie do poznania.
Blady, zdenerwowany, zdyszany zapytał:
— No, co się z nią stało?
— Już dobrze... Poszła...
— To moja matka — rzekł, jakby usprawiedliwiając się.
Okazało się, że matka Kunickiego, która wiedziała, jakie synowi grozi niebezpieczeństwo, była pewna, że wyjechał za granicę ulegając jej prośbom i łzom. Nie podejrzewała zupełnie, że narażając swe życie jest on w dalszym ciągu w kraju, tak blisko żandarmów. Dopiero niespodziane spotkanie otworzyło jej oczy na rzeczywistość. Serce matczyne nie wytrzymało — zemdlała... A on nie mógł nawet zbliżyć się do niej. I tylko spoza krzaków musiał patrzeć, jak ludzie obcy krzątają się koło jego matki.
Zdarzenie to nie wychodziło mi z głowy i wyrzeczenie się legalności nie mogło mnie pociągać.
Młodziki: Pacanowski i Sławiński denerwowali się. Uważali za coś dzikiego, że można w ogóle mówić o dobrowolnym oddaniu się w ręce żandarmów. Janowicz przysłuchiwał się uważnie wszystkiemu i dopiero pod koniec przyłączył się do zdania Kunickiego.
A Kunicki? Wszyscy byli przekonani, że on właśnie będzie nalegał energicznie na bezzwłoczne przejście na nielegalność. Stało się jednak inaczej.
— Nie ma ku temu żadnych podstaw — zaczął. — Gdyby sprawa była poważna, żandarmi nie działaliby tak lekkomyślnie, pozwalając mądremu rewirowemu robić głupstwa. Przeciwnie, zwaliliby się nagle w nocy. Zresztą, co może grozić „Fisowi"? (był to mój ówczesny pseudonim). Wszyscy aresztowani — ludzie pewni. Nie ma obawy, żeby ktoś z nich mógł go „zasypać". Wszystko więc sprowadza się prawdopodobnie do jakiegoś przejętego listu lub też przypadkowo znalezionego adresu. Jeżeli go nawet aresztują — a może tylko będzie rewizja — posiedzi najwyżej dwa, trzy tygodnie. Ale jest jeszcze inny powód. Po aresztowaniu „Długiego" (Waryński) i „Małego" (Dulęba) została zerwana łączność z niektórymi robotnikami. „Fis" może skontaktować się z nimi w cytadeli, nawiązując łączność, i po zwolnieniu podjąć przerwaną robotę.
Był to bodaj że jedyny wypadek, kiedy Kunicki mówił rzeczowo, spokojnie, „rozsądnie", nie wpadając we właściwy mu ton agitatorski.
Jako świadek sceny spotkania Kunickiego z matką w Ogrodzie Saskim czułem niejasno, że kieruje się on nie tylko argumentami partyjno-rzeczowymi, lecz że pragnie oszczędzić innym ciężkich przeżyć, jakie stały się jego udziałem. Ale pozostali towarzysze nie podejrzewali nawet, że Kunicki, zawsze gorejący ogniem rewolucji, zawsze radosny i gotowy rzucić się w ogień i wodę, może się męczyć i cierpieć dlatego, że nie ma nigdy dachu nad głową ani własnego kąta, że dzieli go od krewnych i bliskich, od ojca i matki, cała chmara szpicli. Tego wszystkiego nie wiedzieli inni towarzysze i dla nich bardzo ważkim argumentem było już samo to, że nawet Kunicki wypowiedział się przeciwko mojemu przejściu na stopę nielegalną.
Janowicz pierwszy zgodził się z Kunickim, a następnie przyłączyli się i inni. Podjęta została fatalna decyzja, z powodu której wszyscyśmy potem czynili sobie gorzkie wyrzuty.
Na chwilę zapanował ponury i przygnębiający nastrój w naszym zwykle gwarnym i wesołym kółku.
Wstałem pierwszy.
— Idziesz już? — zapytał ze smutnym uśmiechem Kunicki.
— Czas na mnie.
Pocałowawszy się ze wszystkimi na pożegnanie, wyruszyłem powoli na spotkanie swego — niestety — długoletniego więziennego życia.
Było już dobrze po północy, kiedy się zbliżałem do swego domu, gdzie — nie wątpiłem już wcale — czekała mnie utrata wolności.
Przykre uczucie oddawać się dobrowolnie w ręce wroga.
Przez cały czas nurtowała mnie myśl, aby nie wracać do domu, ukryć się, postąpić wbrew decyzji partyjnej. Ale poczucie dyscypliny partyjnej brało górę nad instynktem samozachowawczym i z każdym krokiem zbliżałem się do fatalnego miejsca. Wypadało tylko jeszcze skręcić za róg i — nie ja już będę decydował o swoim losie. Jeszcze tylko pięć minut wahania i mąk duchowych... Ale miłosierni żandarmi ulitowali się nade mną i skrócili moje męczarnie. Jeszcze nie doszedłem do rogu, kiedy zostałem pochwycony za ręce przez wyrosłych nie wiadomo skąd żandarmów, policję i szpicli. Przeszukawszy błyskawicznie moje kieszenie, zameldowali zbliżającemu się komisarzowi: „Broni nie ma!"
Władza zaś, uśmiechnąwszy się i rozkazawszy uwolnić moje ręce, rzekła salutując:
— Jest pan aresztowany.
— Na jakiej podstawie? Oto moja legitymacja studencka.
Możecie ją wziąć dla sprawdzenia, ale nie wolno aresztować.
W owym czasie matrykuła stanowiła swojego rodzaju Habeas corpus act — dowód nietykalności i wnioski moje nie były tak pozbawione podstaw, jak to może się wydawać obecnie. Ale komisarza to nie wzruszyło.
— Ależ my pana aresztujemy w sprawie politycznej — odparł uśmiechając się pobłażliwie. — Zresztą odprowadzimy pana do domu, a potem — nie nasza już sprawa.
Rzekłszy to komisarz stanął obok mnie, niższe szarże cofnęły się kilka kroków w tył i ruszyliśmy w stronę mojego mieszkania. Przy bramie stał Jan. Nie widziałem dobrze jego twarzy, ale wątpię, czy w owej chwili wyrażała pochlebne o mnie zdanie. Komisarz zadowolony, że odstawia mnie cało „na miejsce przeznaczenia", zniknął, aby złożyć gdzie należy meldunek, żandarmi zaś i agenci policyjni weszli wraz ze mną do pokoju. Dopiero w owej chwili zwróciłem uwagę na malowniczy a zarazem zdradliwy nieład, jaki panował w moim pokoju po przeprowadzeniu w nim „czystki". Było już oczywiście za późno, a zresztą nie miało to już celu. Ale natychmiast spostrzegłem coś gorszego od tego nieładu — coś stanowiącego bezpośredni dowód mego udziału w sprawach konspiracyjnych. Były to dwie niewielkie buteleczki. W jednej z nich znajdował się roztwór soli, którym pisaliśmy między wierszami normalnego listu, w drugiej zaś — roztwór chlorku żelaza, służący do ujawnienia konspiracyjnych wierszy napisanych ową nie zostawiającą widocznego śladu solą. Po nasyceniu papieru roztworem występowały między wierszami niebieskie litery. Żandarmi znali ten sposób tajnej korespondencji i te dwie fatalne buteleczki, o których w pośpiechu zupełnie zapomniałem, mogły stać się oskarżającym dowodem rzeczowym. Na szczęście nie straciłem głowy.
— Ma pan atrament do spisania protokołu? — zapytałem rewirowego z najniewinniejszą miną.
— A czy pan nie ma? — zaniepokoił się rewirowy. — Sądziłem, że u studenta znajdzie się atrament.
— Nie mam atramentu... Ale to nic... Zrobię zaraz.
— I zanim rewirowy zorientował się, o co chodzi, szybko wlałem do szklanki zawartość obu butelek, a następnie, jakby pod wpływem natchnienia, wrzuciłem jeszcze kawałek cukru. Zamieszawszy umoczyłem pióro i na próbę napisałem na papierze kilka słów.
— Ujdzie? — zapytałem rewirowego.
— Ujdzie — uspokoił mnie.
Atrament tak szybko sfabrykowany zainteresował żandarmów. Oni również uznali go za dobry. A kiedy po dwóch godzinach władza sporządzała protokół rewizji, nikomu nie przyszło do głowy, jakim pisze się atramentem.
Władza ta nie dała na siebie długo czekać. Nie zdążyłem jeszcze nacieszyć się wyprowadzeniem policji w pole, jak zjawił się mój „stary znajomy" Siekierzyński (który wraz z Plehwem robił u nas rewizję jeszcze w r. 1878, przed aresztowaniem mojej matki i siostry) oraz nie znany mi podprokurator Petersburskiego Sądu Okręgowego Arsienjew.
Siekierzyński, wszedłszy do pokoju, ogarnął go szybkim spojrzeniem i zwracając się do Arsienjewa rzekł głośno:
— Tu już była rewizja.
Prokurator kiwnięciem głowy potwierdził słuszność tej obserwacji.
Puściwszy mimo uszu tę uwagę Siekierzyńskiego, obliczoną na pewien efekt, zwróciłem się doń z zapytaniem, na jakiej podstawie odbywa się rewizja.
— Z rozkazu prokuratora Petersburskiej Izby Sądowej —padła sucha odpowiedź podpułkownika żandarmerii.
Spadł mi kamień z serca. Kunicki miał słuszność. W „Naródnej Woli" brałem tak niewielki udział, że w rękach żandarmów nie mogło być nic poważnego przeciwko mnie. Zdawało mi się, jak zającowi Szczedryna, że może — ha! ha! ha! — zostanę „ułaskawiony" i skończy się tylko na rewizji. Nie przyszło mi nawet do głowy, że żandarmi mogą wiedzieć o mojej działalności w „Proletariacie" i z powodów im tylko znanych do czasu nie poruszają tej sprawy.
Siekierzyński, usiadłszy przy stole i zarządziwszy dokonanie rewizji, uśmiechnął się uprzejmie, pytając:
— A jak się ma siostrzyczka? Wróciła już z Syberii?
— Przecież pan wie, że wróciła — odparłem wyzywająco.
— Wiem, oczywiście... Cała rodzina taka — rzekł do Arsienjewa. Ale prokurator nie podtrzymał rozmowy w tym tonie i ziewającemu z nudów Siekierzyńskiemu nie pozostało nic innego jak sporządzić protokół, a milczący dotychczas Arsienjew pozwolił sobie na bardzo liberalny żart.
Pytającemu Siekierzyńskiemu, czy nie byłem sądzony, odparłem:
— Przecież jestem studentem. Gdybym miał sprawę sądową, zostałbym wydalony.
--A przecież mogła być sprawa o czynną obrazę? — z chytrym uśmiechem rzucił nagle Arsienjew.
Na krótko przedtem sądzono w Warszawie studenta Żukowi-cza za spoliczkowanie kuratora Warszawskiego Okręgu Naukowego Apuchtina. Prześcignął on działalność rusyfikatorską wszystkich swych poprzedników. Nienawidzono go w Polsce więcej niż generał-gubernatora Hurkę. Wiadomość o tym fakcie rozniosła się błyskawicznie po całej Polsce, budząc wszędzie entuzjazm. I chociaż Żukowicz porachował się z Apuchtinem za jakieś sprawy osobiste, w różnych kołach polskich wydarzenie to wykorzystano, aby gorącemu rusyfikatorowi wymierzyć policzek moralny.
W uniwersytecie zaczęły się poważne rozruchy, pierwsze od czasu powstania. Wojsko otoczyło audytorium, w którym byli zebrani studenci. Obecnych na wiecu zapisano, potem wielu z nich aresztowano i wydalono. Jednocześnie w dziennikach zaczęły się ukazywać wzmianki o składaniu ofiar na różne cele dobroczynne z dopiskiem „dla uczczenia radosnej i upragnionej wiadomości". Jeden z tych ofiarodawców, syn znanego bankiera warszawskiego, został z rozkazu generał-gubernatora Hurki zesłany w ciągu dwudziestu czterech godzin do północnych guberni cesarstwa. Ale represje nie odnosiły skutku. Warszawa tryumfowała. Wszyscy byli pewni, że Polska uwolni się wreszcie od Apuchtina. Stało się inaczej: dany mu policzek wzmocnił jego pozycję. Aleksander III trzymał się ściśle zasady, że „za bitego dają dwóch nie bitych". I dowiedziawszy się o stosunku Polski do obelgi, jaka spotkała kuratora okręgu, obdarzył gorliwego wykonawcę swych zarządzeń Orderem Aleksandra Newskięgo wraz z odpowiednim reskryptem.
To tylko dolało oliwy do ognia. Krążyło wiele dowcipów. Któregoś wieczora w cyrku Cinisellego zjawiło się na arenie trzech clownów. Jeden z nich trzepnął drugiego w twarz. Ten trzymając się za policzek zaczął głośno zawodzić. Wówczas trzeci clown zbliżył się do niego poważnie i dostojnie i przypiął mu na piersi order. Cały cyrk zawył z zachwytu. A nazajutrz wszystkich trzech clownów — cudzoziemców wysłano za granicę.
Do tego właśnie zrobił aluzję Arsienjew.
— Pan wiedziałby o tym — odparłem.
Siekierzyńskiemu rozmowa ta była nie w smak. Przerwał ją pytaniem skierowanym do żandarmów.
— Nic nie znaleziono oczywiście?
— Tak jest, nic.
Zapisawszy to do protokołu, Siekierzyński spojrzał na zegarek i rzekł do mnie:
— Już późno. Nie będę mógł pana już dzisiaj zbadać. Musi pan przenocować w X Pawilonie.
Runęła nadzieja, że skończy się tylko na rewizji.
— Dorożka gotowa? — zapytał Siekierzyński starszego żandarma.
— Tak jest.
Dwóch żandarmów zbliżyło się do mnie.
— Proszę iść.
Zeszedłem na dół do dorożki. W uszach zadźwięczało mi smutno: „Do widzenia, paniczu" — rzucone przez zupełnie oszołomionego tym wszystkim Jana. Jeden z żandarmów siadł obok mnie, drugi na ławeczce naprzeciw i dorożka ruszyła szybko w kierunku cytadeli — miejsca odosobnienia, cierpień fizycznych i męczarni duchowych całych pokoleń marzycieli, całej ogromnej plejady bojowników.
Przed aresztowaniem bywałem niejednokrotnie na widzeniach z krewnymi w Cytadeli Warszawskiej, słynnym X Pawilonie, przeznaczonym wyłącznie dla politycznych. Ale odbywało się to w dzień. Nie można powiedzieć, żeby i za dnia twierdza oraz martwa cisza sprawiały „dobre wrażenie". A cóż dopiero w nocy?
Kiedyśmy podjechali do cytadeli, most był podniesiony. Odezwał się wartownik. Starszy żandarm wyskoczył z dorożki' i widocznie powiedział hasło. Wartownik gwizdnął i skądś tam wynurzył się zaspany dozorca, a po chwili zaczęto powoli spuszczać most. Brama cytadeli otwarła się gościnnie.
Po trzydziestu latach asystowałem w Zurichu przy paleniu w miejscowym krematorium ciała profesora Erysmana. Ostatnia chwila obrzędu pogrzebowego sprawia wstrząsające wrażenie. Przy dźwiękach żałobnych trumna z ciałem bezszelestnie toczy się po szynach ku drzwiczkom krematorium. Otwierają się one, trumna przesuwa się powoli w głąb pieca, coraz dalej i dalej — drzwiczki zamykają się. Wszystko skończone.
I otóż ta chwila pogrzebu żywo mi przypomina otwierającą się wówczas bramę więzienną, która mnie pochłonęła. Wartownicy pilnujący wewnątrz twierdzy różnych budynków nie zwracali na nas żadnej uwagi. Dla nich dorożki z żandarmami przywożącymi aresztowanych były zjawiskiem normalnym, codziennym. Wątpliwe, czy bodaj jeden na tysiąc z nich pomyślał, za co aresztowano przywiezionych tu studentów. A jeśli nawet tak było, odpowiadał na to po żołniersku: „Rozkaz".
Świtało już, kiedyśmy podjechali do X Pawilonu. Dyżurny żandarm zameldował starszemu — ten wprowadził nas do olbrzymiej, słabo oświetlonej kancelarii, sam zaś pobiegł budzić zarządzającego.
Minęło jeszcze kilka chwil i do kancelarii wszedł kapitan Aleksandrowicz, typowy szczur więzienny. Mały, szczupły, na krzywych nóżkach, był istną karykaturą człowieka. Wyglądowi zewnętrznemu odpowiadała całkowicie treść wewnętrzna. I pod tym względem stanowił coś karykaturalnego. Kłamał artystycznie, nie mrugnąwszy okiem, płaszczył się przed władzą, udawał liberalnego wobec więźniów — oszczędzał na aresztanckich żołądkach, dbając tylko o jedno: żeby wszystko było „szyto-kryto".
Reszta nie obchodziła go wcale. Jeżeli nie brał łapówek, to jedynie ze strachu, żeby nie wpaść. Żandarmów nienawidził z całej duszy, wiedząc, że oni to właśnie śledzą go stale. Ale nie żywił też sympatii do więźniów, którzy nie dawali mu spokoju bądź stukaniem, wewnętrzną korespondencją z sobą, bądź też zewnętrznym komunikowaniem się ze światem.
Przy każdej sposobności z oburzeniem i gniewem opowiadał więźniom i ich rodzinom, które przychodziły na widzenia, jak to okrutnie wyprowadzono go w pole jeszcze w roku 1878. Więźniowie nie tylko wydawali w X Pawilonie pisemko „Głos Więźnia", ale nawet potrafili jakoś wysyłać je na wolność. W rezultacie przychwycono je za granicą, w Krakowie, w czasie rewizji u osób aresztowanych w związku ze sprawą pierwszych polskich socjalistów w Galicji.
Aleksandrowicz patrzył na to jedynie pod kątem nieprzyjemności, jakie mu zgotowali więźniowie. Inne szczegóły interesujące i istotne wcale go nie obchodziły. A tymczasem ów wychodzący w X Pawilonie tylko w dwóch egzemplarzach „Głos Więźnia" stanowi jeden z najciekawszych dokumentów ruchu socjalistycznego. Wychodził on pod redakcją Józefa Pławińskiego, zmarłego w roku następnym, oraz Maksymiliana Heilperna — obecnie znanego w Warszawie pedagoga. Obok sentymentalnego nacjonalizmu, który znalazł jaskrawy wyraz w wierszu podpisanym „Maciek", ukazał się w pisemku tym słynny, do dziś bardzo popularny w środowisku polskiej klasy robotniczej wiersz wówczas jeszcze socjalisty Wacława Sieroszewskiego „Czego chcą oni?", przeciwstawiający ideały i dążenia burżuazji ideałom i dążeniom klasy robotniczej kroczącej pod czerwonym sztandarem. Tu zaczął pisać po raz pierwszy Wacław Swięcicki, przyszły autor znakomitej „Warszawianki", chłoszcząc biczem satyry liberałów błagających cara o konstytucję. Jego pióra był również wiersz humorystyczny „Papa Petro" na wzór „Madame Angot", w którym opisuje groteskowo Aleksandrowicza.
Pisemko wykryto rzeczywiście po raz pierwszy w więzieniu krakowskim. A że już i wtedy wcielano w życie hasło: „Żandarmi wszystkich krajów łączcie się!", więc prokurator, Polak, doniósł uprzejmie o rezultatach rewizji carskiemu prokuratorowi w Warszawie. Ten ostatni, prokurator Warszawskiej Izby Sądowej, znany liberał Trochimowski, drukujący swe artykuły w piśmie „Wiestnik Jewropy" — dotknięty w swej ambicji policyjno-prokuratorskiej, przeprowadził skrupulatną rewizję we wszystkich celach. Podczas gdy żandarmi zrywali podłogi, grzebali w piecach i krajali sienniki, prokurator liberał skarżył się właśnie inicjatorowi i redaktorowi pasemka Józefowi Pławińskiemu.
— Zrozumcie moją sytuację. Co powiedzą o mnie za granicą?
W moim więzieniu wydaje się pismo, a ja o tym nic nie wiem. Dopiero dostaję o tym wiadomość zza granicy...
— Jeśli tylko o to idzie — oświadczył z zimną krwią Pławiński — to nietrudno temu zaradzić. Ma pan tu wychodzący w więzieniu krakowskim „Zgrzyt Więźnia". Może go pan przesłać do prokuratora krakowskiego — i rewanż gotowy...
Pławiński wiedział, że po skończonej rewizji w celach odbędzie się rewizja osobista. Miał nabite kieszenie pisemkiem krakowskim, redagowanym w tamtejszym więzieniu przez Ludwika Waryńskiego, Stanisława Mendelsona i in. Nie miał nic do stracenia i uprzejmie doręczył zapisane kartki Trochimowskiemu. Prokurator zarżał z radości chwytając numer pisemka. "— Dziękuję. Serdecznie dziękuję.
— Nie ma za co — nie wytrzymał Pławinski.
Uradowany prokurator nie zrozumiał, że „rewanż" otrzyma, ale istota sprawy nie zmieni się. Fakt pozostał faktem, że aresztowani utrzymywali w twierdzy kontakt z zagranicą, dostając stamtąd pisma i posyłając swoje.
Aleksandrowiez dobrze za to oberwał i aż do opuszczenia stanowiska zarządzającego ciągle o tym wspominał. Ale fakt ten nie wpłynął bynajmniej na tryb postępowania przy przyjmowaniu nowych więźniów. Zrewidowano mnie dosyć niedbale i odprowadzono do celi. Byłem diabelnie zmęczony. Pamiętam tylko, że starszy żandarm Fomin wprowadzając mnie do celi wsunął do ręki regulamin więzienny ułożony w stylu Dantego: „Kto się tu dostał — brzmiał jeden z punktów — winien zapomnieć, kim był, a jedynie mieć w pamięci, że jest więźniem".
Przeczytałem naprędce regulamin i jak tylko żandarmii wyszli z celi, rzuciłem się nie rozbierając na pryczę i zasnąłem snem kamiennym.

W WARSZAWSKIEJ CYTADELI

— Proszę się ubrać!
Otworzywszy oczy ujrzałem przed sobą starszego podoficera żandarmerii Fomina, który poprzedniego dnia przyjął mnie gościnnie w poczet mieszkańców X Pawilonu i skierował na aresztancką drogę, teraz zaś, nie wiadomo dlaczego, nie dawał spać.
— Proszę się ubrać! Pojedzie pan na badanie.
— Zaraz.
Fomin zadowolił się tym. Ale obiecane przeze mnie „zaraz" przemieniło się w coś zupełnie przeciwnego. Przespałem wszystko. I wodę do mycia, którą zwykle przynoszono do celi o dziesiątej rano, i sprzątanie celi, i wrzątek na herbatę. Tylko dzięki temu, że miałem jechać na badanie, udało mi się wymóc, by mi przyniesiono już choćby tylko wodę do mycia, ale pertraktacje trwały dosyć długo. Fomin krzątał się, przybiegł i zarządzający. Dla nich obu „tam czekają", wymawiane z drżeniem, było jak gdyby dostatecznym argumentem, abym nie myjąc się jechał na badanie.
Muszę przyznać, że i ja się śpieszyłem. W głębi duszy wierzyłem jednak, że po badaniu wypuszczą mnie. Nadzieja ta sprawiła, że wyruszyłem na badanie na czczo.
O samym badaniu zacząłem myśleć dopiero wtedy, kiedyśmy już wyjechali z twierdzy, kierując się przez znajome ulice do tego samego urzędu prokuratorskiego, który mieliśmy wysadzić w powietrze. Przebiegłszy w myśli nazwiska wszystkich aresztowanych, dochodziłem raz po raz do wniosku, że nikt z nich nie mógł mnie wydać, ale jednak nie byłem spokojny. Coś się jednak za tym kryło, że żandarmi mnie aresztowali, ale co mianowicie — nie wiedziałem.
Spokój i opanowanie za wszelką cenę! — postanowiłem idąc po schodach do fatalnego pokoju badań.
Już mnie tam oczekiwano.' I Siekierzyński, i Arsienjew byli jacyś mdło uprzejmi, jak gdybym przyszedł do nich w gości.
Poproszono, abym usiadł, poczęstowano papierosami. I zaczęło się badanie.
Mickiewicz charakteryzuje takie badanie, jak coś gorszego od uderzeń kijem. I ma bezwarunkowo słuszność. Nie ma i nie może być nic gorszego od tego pojedynku, w którym jedna strona, zbrojna w cały państwowy aparat śledczy, posługuje się już posiadanymi danymi po to, by wydobyć nowe wiadomości, oskarżające zarówno badanego, jak i jego towarzyszy, druga zaś — nie wiedząc nawet, o co jest oskarżona, musi parować ciosy, ryzykując w razie najmniejszej nieostrożności utratę nie tylko życia, lecz i honoru.
Okropny pojedynek, w którym stroną atakującą są szczwani i kuci w prowadzeniu śledztwa inkwizytorzy, a broniącymi się — młodziki, gorący i zapaleni, bardzo łatwo wytrącani z równowagi.
Na szczęście wiedziałem, z kim mam do czynienia. Siekierzyński w ciągu sześciu lat od aresztowania pierwszych socjalistów zdążył zyskać sobie haniebną sławę. Miałem się więc na baczności.
Zaczął z daleka, pytając, czy byłem w Rosji, czy nie zdarzyło mi się spotkać z młodzieżą rosyjską. Na moją odmowną odpowiedź rzucił nowe pytanie.
— I nie należał pan do socjalno-rewolucyjnej partii „Narodnej Woli"?
— Nie!
— I nic pan o niej nie słyszał?
Nie słyszeć wówczas o „Narodnej Woli" niepodobna było. Wiadomości o niej spotykało się ciągle nawet w legalnej prasie: bądź o popełnionych przez nią aktach terrorystycznych, bądź też o rozprawieniu się rządu z członkami partii. Pytanie Siekierzyńskiego miało widocznie jedynie na celu sprawdzenie, czy zamierzam na wszystko odpowiadać przecząco, czy też gotów jestem cośkolwiek powiedzieć.
— Owszem, słyszałem.
— Od kogo?
— Czytałem niejednokrotnie sprawozdania z procesów.
— Więc wie pan o tym z gazet... Tak. A z członkami partii nie stykał się pan nigdy?
— Nie.
— Na pewno?
Wziąwszy ze stołu paczkę nawleczonych na drut fotografii zapytał:
— Proszę popatrzeć. Może jednak pozna pan kogoś?
Przejrzałem uważnie całą kolekcję. Nie znalazłem w niej osób, których zdrady można było się obawiać. Janczewskiego uważałem za zupełnie pewnego.
— Nie.
— Nie? — ze zdziwieniem w głosie powtórzył Siekierzyński. — Zadziwiające. A tego też pan nie zna? — wsunął mi do ręki fotografię Ludwika Waryńskiego.
— Nie,
— Nawet ze słyszenia?
Siekierzyński nie wymienił nazwiska Waryńskiego. Nie sposób było nie znać ze słyszenia człowieka cieszącego się wówczas legendarną popularnością nie tylko w środowisku rewolucyjnym. Siekierzyński liczył, że wpadnę tu w zastawione sidła,, gdyż zarówno zaprzeczenie, jak i potwierdzenie świadczyłoby
O świadomym kłamstwie. Jak mogłem wiedzieć, czy znam lub nie znam ze słyszenia człowieka, którego nazwisko nie było mi wiadome? Ale nie dałem się złapać na ten haczyk.
— A jak się nazywa ten pan? — spokojnie odparowałem i ten cios.
Siekierzyński nie raczył nawet odpowiedzieć.
— A Janczewskiego też pan nie zna? — rzucił nowe pytanie, po którym posypały się szybko następne. — A Janczewskiego, który u pana nocował i namawiał do wstąpienia do „Narodnej Woli"; taki suchotnik?
— Nie.
— Jak to? Nie widział go pan i nie słyszał o nim? I listów od niego pan nie otrzymywał? I adresu swego mu pan nie dawał?
I nie umawiał się pan z nim w sprawie klucza do korespondencji? — nie przestawał zasypywać mnie pytaniami, jakby nie chcąc dać mi się zastanowić.
Każde z tych pytań oparte było na faktach. Byłem rzeczywiście winien tych „okropnych występków"... A jednak wszystkie ataki Siekierzyńskiego trafiały w próżnię. Dopóki oskarżano mnie o udział w „Narodnej Woli" i nie dotykano mego udziału w „Proletariacie", nie miałem potrzeby niepokoić się o siebie ani o innych.
— Co pan mówi? — odparłem spokojnie. — Jaki klucz?
Jakie adresy? To jest jakieś nieporozumienie. Zapewne bierze mnie pan za kogoś innego?
Siekierzyński umilkł, może rozmyślając, czym by mnie jeszcze oszołomić. Do badania wtrącił się Arsienjew.
— Dlaczego pan wszystkiemu przeczy? Wszak Janczewski przyznał się do wszystkiego i wymienił pana. Przecież inaczej nie czepialibyśmy się pana ni stąd ni zowąd.
— Jaki Janczewski? Nie znam żadnego Janczewskiego...
— Ale on pana zna. Powtarzam, on wymienił pana.
Arsienjew nie kłamał, jak się potem okazało. Janczewski należał do rozpowszechnionego wówczas typu rewolucjonistów — krzykaczy mydlących oczy ludziom, podających siebie niemal za przywódców rewolucji, krytykujących wszystko i ze wszystkiego niezadowolonych. Ale ci bohaterzy, dostawszy się w ręce żandarmów, przemieniali się od razu w „pokutujące Magdaleny". Taki był Janczewski, tym samym wyróżniał się i jego współpracownik Wacław Handelsman oraz wielu innych. Janczewski zaczął zdradzać od pierwszej chwili, dokładnie wskazując osoby i rolę ich w partii. Wśród wymienionych przez niego znajdowałem się również i ja. Ale ja trzymałem się z dala od niego, tak że mógł powiedzieć o mnie bardzo mało.
— To niemożliwe — odparłem Arsienjewowi. — Ja nawet nie słyszałem nazwiska Janczewski.
— Dajmy pokój — więc on by raptem wszystko to zmyślił?...
— Widocznie...
— Sam się pan gubi — wtrącił Siekierzyński. — Pan jest chory. Podczas rewizji u pańskiej matki znaleźliśmy zaświadczenie o chorobie. Miał pan niedawno zapalenie płuc. Powinien pan się leczyć, a tymczasem przecząc wszystkiemu zmusza pan nas do trzymania pana w więzieniu.
— Trudno mi dlatego tylko kłamać.
— Ot co — znowu zaczął Arsienjew. — Nie ukrywam... Nie mamy przeciwko panu poważnych oskarżeń... Ale pan sam komplikuje sprawę...
Nic na to nie odpowiedziałem.
Arsienjew i Siekierzyński wyszli na kilka minut do drugiego pokoju, widocznie naradzić się. A potem oświadczono mi, że jako podejrzany o udział w „Narodnej Woli" podlegam karze pozbawienia praw i muszę być pod strażą. Ale biorąc pod uwagę stan chorobowy, skierują wniosek do prokuratora Petersburskiej Izby Sądowej o zwolnienie mnie za kaucją.
— Kiedy więc mogę być zwolniony?
— Za jakieś dwa — trzy tygodnie. Jak tylko nadejdzie odpowiedź z Petersburga.
Domniemania Kunickiego okazały się słuszne. Wracałem do X Pawilonu w różowym nastroju.
Ledwie tylko żandarmi zdążyli zamknąć za mną zasuwy u drzwi, jak w mojej celi ożyły ściany i sufit. Zewsząd rozlegał się stukot przypominający telegraf.
Znany mi był. klucz do wystukiwania, jednak wskutek szybkiego stukania nie mogłem nic zrozumieć. Odstukałem sygnał niezrozumienia i systematycznie, powoli, z pauzami wystukałem 2—5—4—4—3—4 krótkie, lecz dla mnie niezmiernie ważne słówko: Kto? Po chwilowej przerwie znów zastukano. Przysłu¬chiwałem się uważnie: 3 — 5 znaczy O, 4 — 3: S. Razem OS.
W tej chwili otworzyły się z trzaskiem drzwi mojej celi i na progu stanął przypominający gnoma kapitan Aleksandrowicz.
— Co pan robi? Do mnie pan stuka?
— Spojrzałem na niego osłupiały.
— Idę po schodach, a tu raptem ktoś wali do mnie —drwił w dalszym ciągu Aleksandrowicz. — No więc przyszedłem.
Okazało się, że jedna ze ścian mojej celi wychodziła na schody. Cóż, pierwsze koty za płoty. Ale nie straciłem głowy.
— Dziękuję za wskazówkę. Nie omieszkam z niej skorzystać.
— A czy pan wie, że nie wolno stukać?
— Wiem.
— No więc...
Z tymi słowy Aleksandrowicz wyszedł, ja zaś przesunąłem się do innej ściany i powtórzyłem lakonicznie: Kto?
Po długich mękach zrozumiałem odpowiedź: Ostrejko.
Nie mogłem pragnąć lepszego sąsiada.
Ostrejko, stary partyjniak, który przeszedł szkołę rosyjską, ostrożny, cichy, zrównoważony i flegmatyczny Litwin był już nie pierwszy raz w więzieniu. Mógł mi okazać bardzo skuteczną pomoc w mojej misji odnalezienia i nawiązania kontaktu z Waryńskim i Dulębą. Słabą stroną Ostrejki na wolności był brak inicjatywy. Ale wyróżniał się niezwykłą dokładnością i sumiennością. W więzieniu daleko większe znaczenie od inicjatywy miała konspiracyjność, ostrożność i doświadczenie, o lepszym więc sąsiedzie niż Ostrejko trudno było marzyć.
Dowiedziawszy się, kim jestem, i wypytawszy, w jakich okolicznościach zostałem aresztowany — Ostrejko przed udzieleniem odpowiedzi na moje pytanie sprawdził, czy to ja rzeczywiście, czy też tylko udaję. Zażądał też wiadomości, gdzie go widziałem po raz ostatni, żeby zaś przekonać mnie, że jest autentycznym, nie fałszywym Ostrejką, wystukał długą opowieść o tym, gdzie i kiedy poznaliśmy się z nim.
Te środki ostrożności były konieczne. Żandarmi często umieszczali w sąsiedniej celi szpicla po to, aby wyłudzić potrzebne wiadomości. Na tym tle zdarzały się i ciekawe nieporozumienia.
Aresztowany w związku z naszą sprawą Popławski, zesłany potem na Sachalin, jak tylko przewieziono go z Łodzi i osadzono w X Pawilonie, wystukał do sąsiada zwykłe:
— Kto?
— Popławski — nastąpiła odpowiedź.
Przypuszczając, że sąsiad wie już, kim on jest, Popławski potwierdził.
— Tak, a ty kto?
— Popławski.
— Ja jestem Popławski, a ty?
— Popławski — brzmi powtórnie odpowiedź.
Nie podejrzewając nawet istnienia drugiego Popławskiego i upatrując w tym jakiś podstęp ze strony żandarmów, obrażony Popławski stuka:
— Nie rozmawiam ze szpiclami — i już więcej nie odpowiadał na stukanie sąsiada.
A tymczasem obok niego siedział drugi, również autentyczny Popławski, sympatyk „Proletariatu", późniejszy inicjator i organizator czasopisma, socjalistyczno-ludowego organu „Głos", w którym zgrupowali się wszyscy niezadowoleni wtedy z „Pro¬letariatu": Potocki, Więckowski, Hłasko-Siemieniecki, Heryng, Heilpern i inni. Z biegiem czasu organ ten stawał się coraz bardziej nacjonalistyczny i antysemicki, następnie zaś jego główne filary — Popławski, Siemieniecki, Balicki — stali się założycielami osławionej niebawem dzięki swej reakcyjności partii narodowo-demokratycznej.
Sprawdziwszy — jak to później żartowaliśmy sobie — że „ja to ja, a on to on", umówiliśmy się z Ostrejką co do specjalnego klucza do wystukiwania!, którego żandarmi nie znali, nie mogli więc podsłuchiwać naszej rozmowy. Dalszy ciąg odłożyliśmy do zmierzchu.
Byłem przyjemnie podniecony. Wszystko układało się pomyślnie. Oczekiwałem niecierpliwie zmierzchu i zaraz zastukałem. Ostrejko odezwał się natychmiast.
— Z lewej strony pieca, na łokieć pod podłogą... tunel — były jego pierwsze słowa.
Nie oczekiwałem tak przyjemnej niespodzianki.
Zbliżyłem się ostrożnie do wskazanego miejsca, pomacałem ścianę, ale — niestety — bezskutecznie.
Nie znalazłem tunelu i — przyznaję — nie znalazłbym, gdyby Ostrejko nie wskazał mi go dokładnie, stukając tam, gdzie był on zamaskowany. Zamykał go mocno korek z chleba, pobielony z zewnątrz wapnem. .Wyjąłem go i usłyszałem nieco stłumiony głos Ostrejki.
— Witaj.
Tunel nie był przebity na wylot, lecz dochodził przez sztukaterkę z obu stron do trzciny. Ale głos dochodził i mogliśmy się rozmówić.
Okazało się, że Waryński z Dulębą siedzą w jednej celi i można im przesłać list przez „oddział pocztowy" — miejsce z natury swej mało nadające się na pocztę, lecz takie, dokąd żandarmi nie mogli nie prowadzić więźniów. W tym niezbyt wonnym „oddziale pocztowym" każdy miał swoją „skrzynkę", tj. miejsce, gdzie składano, a raczej przyklejano adresowaną do niego korespondencję. Ostrejko poinformował mnie, jak należy przygotować „paczkę pocztową", jak ją umocować i w którym miejscu, aby dotarła do Waryńskiego i Dulęby.
Sprawa nie była bynajmniej łatwa. Tego dnia nic już nie można było zrobić.
O zmierzchu i wieczorem nie wypuszczano już więźniów z cel. Nazajutrz rano Ostrejko miał uprzedzić Waryńskiego, że napiszę doń kluczem, którego używali obaj z Ostrejką. Dopiero wtedy i ja mogłem przystąpić do wykonania zleconych mi przez towarzyszy obowiązków.
Spieszyłem się nie opuszczając ani jednej możliwości, „legalnej" czy „nielegalnej", i zebrałem już niektóre wiadomości, ale cała robota uległa przerwie... Nie było celu podejmować jej znów.
W ciągu kilku dni nastąpiła zupełna zmiana i drzwi mojej celi więziennej zostały zabite na wiele lat.
Od chwili badania mnie przez Siekierzyńskiego minęło jedenaście dni. Codziennie oczekiwałem przyrzeczonego mi zwolnienia z więzienia. Toteż nic dziwnego, że ucieszyłem się niewypowiedzianie widząc Siekierzyńskiego wchodzącego do mojej celi. Ale dość było spojrzeć nań, aby przestać się łudzić jakąkolwiek nadzieją.
Siekierzyński ogarnął mnie wrogim spojrzeniem, a przybyły wraz z nim jego wspólnik we wszystkich łajdactwach, pódprokurator Jankulio, wlepił we mnie swe skośne mongolskie oczy. Domyśliłem się, że stało się coś fatalnego, ale nie dając poznać po sobie, udałem naiwnego i zapytałem jak gdyby nigdy nic:
— Nadeszła widocznie wiadomość z Petersburga?
Oczy Siekierzyńskiego zamigotały złym blaskiem.
— Tak — zasyczał w odpowiedzi — trzeba tylko jeszcze wyjaśnić niektóre sprawy.
— Proszę bardzo.
— Czy przyznaje się pan do winy należenia do socjalno-rewolucyjnej partii „Proletariat" w charakterze agenta Centralnego Komitetu? — było pierwsze pytanie. Następnie zaś, zgodnie ze swym systemem oszołamiania, zaczął terkotać jak karabin maszynowy: czy prowadził pan agitację wśród robotników Warszawy i Łodzi, drukował gazetę „Proletariat", czy brał pan udział w przygotowywanym zamachu na urząd prokuratorski, czy przychodził na zebrania do restauracji Biedrzyckiej?
System Siekierzyńskiego okazał się bardzo kiepski. Pierwsze pytanie rzeczywiście oszołomiło mnie, ale następne pytania, sypiące się w takiej obfitości, trwały zbyt długo... Zdążyłem się opanować i przy końcu uśmiechnąłem się tylko ironicznie... Patrząc na mnie, mądrzejszy i bardziej chytry od Siekierzyńskiego Jankulio, od razu zrozumiał, że pytania nie wywarły na mnie wrażenia. Wsunąwszy mi oficjalnie do ręki arkusz papieru, rzekł sucho i chłodno:
— Proszę napisać wszystko, co pan ma do powiedzenia.
Wziąwszy papier usiadłem do pisania. Obaj inkwizytorzy śledzili poprzez moje ramię każdą kaligrafowaną przeze mnie literę.
Z postawionych mi pytań zrozumiałem, że los mój jest przesądzony i dlatego skreśliłem pięknym pismem:
„Mam honor być członkiem socjalno-rewolucyjnej partii „Proletariat" i dlatego żadnych zeznań składać nie będę..."
Inkwizytorzy rozsrożyli się.
— Więc tak? — zasyczał Jankulio.
— To jest moje prawo jako oskarżonego — przypomniałem stróżom sprawiedliwości — i korzystam z niego...
— Tak, tak, to pańskie prawo. Ale i my też mamy pewne prawa, z których z kolei skorzystamy — odparł Jankulio rzucając na mnie wściekłe spojrzenie. I zaraz zwrócił się do towarzyszącego im nowego komendanta X Pawilonu, porucznika żandarmerii Fursy, następcy Aleksandrowicza. — Odebrać wszystkie książki, zabronić korespondencji z rodziną, ściśle odizolować od innych więźniów.
— Rozkaz!
Siekierzyński przez cały czas milczał. Przywykły zawsze działać z nagła, nie spodziewał się wcale takiego skutku swej metody i stracił się. Zostawiając pole walki prokuratorowi Jankulio, wydał rozporządzenie, wziął ze stołu protokół z moimi „zeznaniami", włożył go do teczki i odwróciwszy się majestatycznie, wyszedł z celi. Za nim podążyła cała jego świta.
Dopiero po ich wyjściu owładnęło mną przerażenie graniczące z rozpaczą. Z pytań rzuconych przez Siekierzyńskiego wynikało jasno, że wszystko stracone. Żandarmi wiedzieli jeśli nie wszystko, to prawie wszystko.
Skąd? — Pytanie to nie dawało mi spokoju. Miotałem się po celi dosłownie jak zwierzę w klatce. Widoczne było, że ktoś zdradza, ktoś bardzo wtajemniczony w sprawy, w przeciwnym razie żandarmi mogliby wiedzieć to lub owo, ale nie wszystko.
Przebiegałem w pamięci imiona wszystkich odpowiedzialnych towarzyszy i przy każdym nazwisku odrzucałem z oburzeniem podejrzenie. Jakkolwiek było to dziwne, dopiero po upływie kilku godzin zatrzymałem się na pytaniu: Kto jest aresztowany? Kto ocalał? Przywarłem do ściany więziennej celi.
Ostrejko miał już niektóre, chociaż niekompletne wiadomości. Aresztowani zostali: Kunicki, Bardowski, Pol, Krzywobłocki, Pacanowski, Ostrejko, Heryng, Heilpern i wielu innych.
Dwaj ostatni nie mieli nic wspólnego z „Proletariatem" i bez trudu wywnioskowałem, że aresztowano ich jako moich krewnych.
— A „Olek" (Dębski), „Konrad" (Janowicz), „Facecik" (Sławiński), „Matula" (Dziankowska)?
— Dziankowska aresztowano w mieszkaniu Bardowskiego. Tamci, jak się zdaje, ukryli się.
— To znaczy, że nie wszystko stracone.
Zacząłem komunikować Ostrejce o swym zeznaniu, lecz nasza rozmowa została przerwana. Wszedł żandarm „zapraszając" mnie na przechadzkę.
Nic nie podejrzewając wyszedłem. Okazało się jednak, że był to podstęp. W czasie gdy byłem na dworze, w mojej celi przeszukano wszystkie rzeczy, zabrano książki, mnie zaś przeniesiono na jeden z odległych korytarzy, gdzie nikogo więcej nie było.
Fursa wykonał dokładnie rozkaz Jankulia.
Zastukałem do jednej ściany, potem do drugiej. Grobowa cisza. Kazałem się zaprowadzić do „oddziału pocztowego" i skrzętnie zbadałem wszystkie miejsca nadające się do „korespondencji". Nic. Wróciłem do celi. Nie mogłem się niczym zająć. Nie miałem książek. Nie wątpiłem, że wypadnie mi pozostać w takich warunkach do końca sprawy, ale z właściwym sobie optymizmem zaraz określiłem, że to nie potrwa dłużej nad półtora roku, „tylko" jakieś" pięćset dni, i zacząłem natychmiast odliczać dni spędzone już w tych warunkach.
Ale, jak się okazało, żandarmi nie zostawili mnie w spokoju. Prawdopodobnie Jankulio, który był wówczas podprokuratorem Warszawskiego Sądu Okręgowego, doniósł swej władzy o nieudolnym postępowaniu Siekierzyńskiego. Istotnie błąd jego postanowił naprawić słynny później na, całą Rosję ówczesny pod-prokurator Warszawskiej Izby Sądowej Turau.
— Pozwoli pan wejść? — skłoniwszy się uprzejmie, zapytał stając na progu celi w oczekiwaniu „pozwolenia".
— Proszę.
Przedstawiwszy się uprzejmie, zapytał, czy może usiąść, potem tak zaczął:
— Ja właściwie do pana nie urzędowo, raczej zupełnie prywatnie. Chociaż jestem prokuratorem, ale rozumiem, że nie można żądać od człowieka, żeby dlatego tylko, że aresztowany, zdradził sprawę, dla której wczoraj jeszcze poświęcał wszystko: karierę i majątek, nawet życie. Nie przerywałem mu ani jednym słowem. — I rozumiem doskonale, dlaczego odmówił pan zeznań. Przestałbym pana szanować, gdyby stało się inaczej, choć zupełnie nie podzielam pańskich poglądów. I jeśliby sprawa dotyczyła tylko pana, nawet bym pana nie niepokoił swoją wizytą, przekonania — rzecz święta. Ale sprawa dotyczy nie tylko pana. Ciężko mi to uczynić, ale muszę. Nie jako prokurator, lecz — jako człowiek. Wiadomo panu, że niedawno wrócił wuj (Heilpern), siostra pańska i szwagier (Heryngowie). Pada na nich podejrzenie. I zostali aresztowani. Musze też zakomunikować panu gorszą jeszcze wiadomość. Na pańską matkę padło podejrzenie, że była kasjerem partii. I będzie siedziała tak długo, dopóki pan nie wyjaśni jej roli w „Proletariacie".
Trudno mi oddać to, co wówczas przeżyłem. Nawet nie rozumiem dokładnie, co nastąpiło potem. Wiem tylko, że stołek więzienny znalazł się w mojej ręce, a czcigodny prokurator rzucił się jak szalony ku drzwiom krzycząc:
— Wariat!
Drzwi zatrzasnęły się głośno za nim, a po chwili wpadła do celi cała sfora żandarmów, chwyciła mnie i zawlokła do ciemnicy.
W ciemnicy spędziłem tylko jedną dobę, a potem zaczęły się wlec dni nudną, monotonne, szare jak więzienie. Bez życia, bez wrażeń. Wszystkie myśli ześrodkowały się wyłącznie na jednym: co przepadło, a co ocalało? Rozważając wszystko, co się na mnie zwaliło w ciągu ostatnich dni, doszedłem ostatecz¬nie do pocieszających raczej wniosków: nie wszystko przepadło. Ocaleli niektórzy czołowi działacze, zachowana została w całości rezerwa robotnicza (Adam Sieroszewski, Formiński, Kmiecik, Słowik i inni) oraz inteligencka (Maria Bohuszewicz, Rozalia Felsenhardt, Strzemiński, Razumiejczyk...). Ale najważniejsze było to, że ocalał Dębski. Miał on stosunki z Rosją, ze znajdującymi się tam proletariatczykami, byłymi członkami Sekretnej Rady. Przyjadą stamtąd nowi kierownicy i robota znów ruszy.
Nabrałem otuchy.
W rzeczywistości okazało się, że miałem słuszność tylko częściowo. Dębski (a propos — stał się on obecnie, na schyłku życia, hura-patriotą typu Piłsudskiego) musiał się ukrywać. Janowicz dostał się w ręce żandarmów, Sławiński zmuszony był uciekać za granicę. Pozostały tylko rezerwy: robotnicza i inteligencka. Ale nie miały one ze sobą kontaktu i organizacja robotnicza, która cała prawie ocalała, musiała szukać inteligenta, który by ułożył proklamację w związku z wykonaniem wyroku na jakimś szpiegu. Z biegiem czasu nawiązano przy pomocy Dębskiego kontakt między robotnikami i inteligentami i robotę wznowiono. Ale po aresztowaniach lipcowych sytuacja była na razie rozpaczliwa.
Nie wiedziałem wówczas o tym i dodawała mi otuchy myśl, że na wolności trwa praca. A otucha ta była potrzebna. Czułem się jak gdyby zamurowany w grobowcu, dokąd nie dochodził inny dźwięk, prócz odgłosu zasuw w mojej własnej celi. Nuda nie do pomyślenia. Kiedyś, o zmierzchu, nie wytrzymałem. Wdrapawszy się na okno, spojrzałem przez górną, nie matową szybę. Okno wychodziło na podwóreczko, dokąd nas prowadzono codziennie na dziesięciominutową przechadzkę. Nie dawała mi spokoju myśl, że tam na dole chodzą bliscy mi ludzie, może równie tęskniący za mną jak i ja za nimi. Już zamierzałem, mimo całego szaleństwa tej myśli, wejść na okno za dnia i krzyknąć do przechadzających się, że jestem tu. Nazajutrz dokładnie obejrzałem okno i nagle odbijające się w wewnętrznym, otwartym lufciku słońce jak gdyby mnie olśniło. Miałem niewielkie lusterko. Chwyciwszy je, wdrapałem się na okno i umocowałem lusterko u góry między dwiema ramami okiennymi. Po chwili siedziałem już zamyślony na łóżku, patrząc w górę, w zawieszone lusterko. Byłem szczęśliwy. Ujrzałem odbicie chodzących po ścieżce ogródka Waryńskiego i Dulęby... Nudę jakby ręką odjęło. Co dziesięć minut ukazywali się w lusterku inni ludzie, i znajomi, i obcy. Zacząłem już marzyć o ułożeniu pełnej listy więźniów, ale niestety, już nazajutrz wyśledził mnie żandarm przez judasza, zabrano mi lusterko i znów wtrącono do ciemnicy.
Ale to krótkie adwertissement podziałało na mnie bardzo dodatnio — przechadzający się byli ożywieni. Siedzący po dwóch, wesoło rozmawiali z sobą. Przekonałem się, że to więzienie nie jest tak martwe, jak mogło się wydawać mnie, izolowanemu z rozkazu Jankulia.
Po kilku dniach, w czasie przechadzki, podniosłem zupełnie nieoczekiwanie leżący na ziemi kawałek gałązki. Ale natychmiast odrzuciłem go ze wstrętem — był zupełnie lepki i oślizgły... Kiedy jednak wycierałem ręce chustką, zauważyłem, że jest to mokry miąższ chleba, używany przez nas do zaklejania poczty. Po chwili gałązka znajdowała się już w mojej kieszeni i po skończonej przechadzce, już w celi, zacząłem ją badać. Okazało się, że to nie gałązka, lecz owinięta w cienką korę karteczka napisana kluczem. Końce kory były zaklejone miąższem. Zabrałem cudzą korespondencję i już nazajutrz ustaliłem, że napisano ją kluczem „Darwin". Po odczytaniu napisałem tymże kluczem kartkę wyjaśniającą, w jakich okolicznościach i gdzie siedzę, dlaczego wziąłem cudzy list i prosiłem o odpowiedź. Nie mając w co zawinąć korespondencji, musiałem zerwać nazajutrz w czasie przechadzki gałąź i dopiero po dwudziestu czterech godzinach udało mi się niepostrzeżenie rzucić kartkę mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie znalazłem poprzednią.
Upłynęły dwa dni i nadeszła odpowiedź... z podpisem „Grzegorz" (Kunicki). Pisał mi o wielkich, masowych aresztowaniach i uprzedzał, że ktoś wydaje, wyrażając przy tym przekonanie, iż niedługo będę izolowany, gdyż aresztowanych wciąż przybywa, a miejsca w X Pawilonie brak.
Czytając słowa Kunickiego, dosłownie wracałem do życia. Znowu nawiązywał się kontakt z ludźmi. Nie byłem już sam.
Nazajutrz sprawdziła się przepowiednia Kunickiego. Usłyszałem kroki w celi nade mną. Był to członek partii „Solidarność", Paszkę, ten sam, który niegdyś oszołomił mnie swym uświadomieniem i oczytaniem. W więzieniu poznałem go zupełnie z innej strony. Dowiedziawszy się, że odebrano mi książki i obijam się przez cały dzień po celi, postanowił mnie rozerwać. I chodząc po celi zaczął wystukiwać wszelkiego rodzaju anegdoty, nieraz bardzo pieprzne. Leżąc na tapczanie słuchałem śmiejąc się nieraz na głos, a żandarmi zachodzili w głowę, czemu ja nagle stałem się wesoły.
Przez Paszkego nawiązałem łączność z innymi towarzyszami i pobyt w więzieniu stawał się coraz bardziej interesujący. Stopniowo dowiadywałem się, nie tylko kto i jak się wsypał, ale też co było tego główną przyczyną: obłąkanie Zagórskiego. Jednakże nie wszystko było jasne, a to i owo podejrzane. W Łodzi i Zgierzu aresztowano wiele osób związanych z zabójstwem prowokatora Franciszka Helszera: jego brata Jana, Popławskiego, Degórskiego, Blocha, Pietrusińskiego. Zagórski ich nie znał. Żandarmi wiedzieli o doświadczeniach z panklastytem na Nowej Pradze i o ich uczestnikach. Tego również nie mógł podać Zagórski. Byli więc inni jeszcze prowokatorzy, szpiedzy i zdrajcy. Ale kto? I te wątpliwości rozwiały się niebawem.
— Proszę się ubrać, przyjechano po pana. Pojedzie pan na przesłuchanie — oświadczył mi promieniejący jak zwykle Fursa.
Był to żandarm świeżej formacji. Służył przedtem w ułanach, ale tam, jak nam powiedział, kariery się nie robi, w żandarmerii zaś został od razu porucznikiem. Kariera zastępowała mu sumienie, zasady i stanowiła dla niego wszystko.
— Nie mam po co jechać — rzekłem. — Nie składam zeznań. Fursa nie wierzył swym uszom. Jak można nie jechać, skoro władza każe!
— Nie pojadę, ot i wszystko.
— Jakże to? Weźmiemy pana siłą.
— Bierzcie.
Była to bzdura, która mogła tylko Fursie przyjść do głowy. Nie można było związanego wieźć przez ulice Warszawy.
Fursa, zorientowawszy się w sytuacji, zmienił ton, zaczął prosić, ale było już za późno — kategorycznie odmówiłem. Udał się ze skargą na mnie do komendanta cytadeli Unkowskiego.
Ów generał Unkowski był jedynym wśród dzierżących władzę — człowiekiem. Wysoki, zgrabny, siwy jak gołąb, zdumiewał nas wszystkich swym humanitaryzmem, troskliwością i rozumieniem psychiki oraz potrzeb więźniów. Niezależny dzięki swemu stanowisku, nie krępował się w dokuczaniu żandarmom wszelkich szarż i rang i zawsze występował w obronie więzionych.
Niemądry Fursa, ściśle zapamiętawszy wszystkie regulaminy dla więźniów, zabronił żandarmom i żołnierzom oddawania ho¬norów uwięzionym oficerom na tej podstawie, że każdy przywieziony do X Pawilonu musi zapomnieć, czym był. Kapitan inżynier Mikołaj Adolfowicz Lurie, aresztowany w związku z naszą sprawą, nie przyznający się w badaniach do przynależności partyjnej, zrobił z tego powodu awanturę i podniósł głos na Fursę.
Ten pobiegł do komendanta.
— Ja nie byłem oficerem, ja wciąż nim jestem — udawał zirytowanego Lurie. — I mnie, kapitanowi, porucznik ośmiela się robić uwagi. Na jakiej podstawie? Sądu jeszcze nie było. Nie zostałem jeszcze pozbawiony oficerskiej szarży, stopnia i orderów. Ja na to nie pozwolę.
Unkowski przyznał słuszność Luriemu. Fursa dostał naganę.
Innym razem oberwał za późne wezwanie lekarza do chorego więźnia, za złe jedzenie, za nie dość czysto utrzymane cele. Unkowski po prostu nie lubił żandarmów i traktował z wielką sympatią więźniów w ogóle, a w szczególności uczącą się młodzież.
Dla jego charakterystyki warto wspomnieć, że w odpowiedzi na zarządzenie generał-gubernatora Hurki, aby był obecny przy egzekucji proletariatczyków, oświadczył jakoby, że odmawia, i podał się do dymisji.
W godzinę po mojej rozmowie z Fursą do mojej celi wszedł Unkowski.
— Dlaczego pan odmawia udania się na przesłuchanie? — zapytał łagodnie.
Odparłem, że nie będę zeznawał, a z ludźmi, którzy używają takich sposobów, jak Jankulio i Turau, nie chcę się spotykać.
Zapytany, jakie to sposoby, wyjaśniłem wszystko. Wezwano Fursę.
— Dlaczego mi pan nie doniósł, że pana Kona pozbawiono książek i zabroniono mu korespondować z rodziną?
— Taki był rozkaz urzędu prokuratorskiego za odmowę zeznania — odparł naiwnie Fursa.
— Jeszcze dzisiaj wezwać go do kancelarii i dać możność napisania listu, a książki ja sam mu przyślę. Może pan iść — rzekł do Fursy.
Ten szczęknął ostrogami i wyszedł. Unkowski, jakby rozmyśliwszy się, zawołał go znowu. -— A teraz już nie on, ale ja pana proszę o pójście na przesłuchanie, niech pan to zrobi dla mnie.
— Dla pana? Dobrze. Pojadę.
Starzec rozpromienił się.
— A jeśli pana krzywdzą, należy zwrócić się do mnie — dodał. Wyszliśmy z celi jednocześnie. Unkowski odprowadził mnie do dorożki, gdzie już czekali żandarmi.
Przez całą drogę biedziłem się, dlaczego wzywają mnie na badanie, skoro odmówiłem zeznań.
Ostatecznie zadecydowałem, że jest mi to obojętne. Okazało się jednak, że to wcale nie było dla mnie obojętne.
Wprowadzono mnie do znanej mi już olbrzymiej kancelarii. Cały stół zapełniały różne papiery, ale nie było tu żywej duszy. Obejrzałem się raz, drugi. Siadłszy więc niedbale na pierwszym z brzegu krześle, przysunąłem do siebie papier ze stołu i zacząłem czytać.
W tej samej chwili drzwi się otworzyły z trzaskiem, do pokoju wszedł Jankulio i ordynarnie wyrwał mi z rąk papier.
— Jak pan śmie czytać?
— A dlaczego zostawiono mnie samego?
Nic mi na to nie odpowiedział, zza jego pleców wysunął się niepostrzeżenie Pacanowski.
Ze Stanisławem Pacanowskim uczyłem się razem od piątej klasy gimnazjalnej. Był to człowiek nie cieszący się w gimnazjum sympatią kolegów, jakkolwiek w stosunkach z kolegami i z personelem pedagogicznym był zawsze poprawny. Zawsze gotów był uczynić wiele dla kolegi i wiele też czynił. W tym, co robił, nie czuło się serca, przeciwnie, wyczuwało się to, co nosi nazwę zmanierowania. Jednakże w ciągu pięciu lat nie zauważyłem w nim żadnego rozdźwięku między słowem a czynem. Uważał się za poetę. Pisał wiersze, częstokroć niezłe, ale wiersze te nikogo nie wzruszały: nie było w nich serca. W pewnym okresie uznawał się za patriotę i nie można było mu nic zarzucić: postępował zawsze tak, jak przystoi patriocie. Będąc w klasie ósmej oświadczył nagle, tak jakoś zupełnie nieoczekiwanie, że jest socjalistą.
Ja odnosiłem się do niego bodaj że lepiej od innych. Żal mi go było. Widząc jego postępowanie uważałem, że jest niedoceniany. Jednakże ten nagły przeskok zdumiał mnie i kiedy zwrócił się do mnie o wprowadzenie go do naszego kółka, którego istnienia domyślał się niejako, odmówiłem. To go nie speszyło. Zwrócił się do Sawickiego. Nie było danych, żeby mu nie wierzyć, dostał się więc do kółka. Równie bezboleśnie dokonał przejścia z „Solidarności" do „Proletariatu", nie przejmując się bynajmniej sprawą terroru. Ale i przy tym nie uczynił nic niepoprawnego. W „Proletariacie" wykonywał poprawnie wszystkie polecenia, czasem broniąc planów najbardziej zdecydowanych aktów terrorystycznych, chociaż z natury nie należał do mężnych. Ale nie czuło się w nim szczerego zapału. Bądź co bądź był on zawsze poza wszelkimi podejrzeniami i po objęciu kierownictwa przez Kunickiego został „agentem drugiego stopnia" Komitetu Centralnego.
— Dlaczego pan siedzi w więzieniu? — zwrócił się do mnie Jankulio. — Przecież pan jest chory?
Pytanie to wyrwało mnie ze stanu odrętwienia, w jakim się znajdowałem od chwili zjawienia się w kancelarii Pacanowskiego.
— Proszę siebie o to spytać. Wyście mnie posadzili, nie ja.
— Tak, ale niepotrzebnie gubi się pan. Wszak my i tak wszystko wiemy.
— Wiedzą wszystko — potwierdził głośno po polsku Pacanowski.
Byłem tak jeszcze daleki od przypuszczenia, że mógł nas zdradzić, iż zupełnie mimo woli zawołałem:
— Stasiu! Co mówisz?!
— Ja mówię wszystko — padła odpowiedź.
— Widzi pan — tryumfował Jankulio — czas i panu pomyśleć o sobie.
— Nie jestem łajdakiem! — krzyknąłem wyzywająco, patrząc mu w oczy. — Jeżeli wezwano mnie tu po to, możecie mnie odesłać z powrotem.
— Nie. Będzie pan obecny przy zeznaniu Pacanowskiego, aby się przekonać, że wcale nie potrzebujemy pańskich zeznań.
I Jankulio wraz z podpułkownikiem żandarmerii Szmakowem przystąpili natychmiast do przesłuchania.
Pacanowski mówił rzeczywiście wszystko — i co wiedział, i czego nawet nie wiedział, lecz tylko się domyślał. Mówił szczegółowo, nie pomijając nawet takich szczegółów jak kolor sukni kobiet biorących udział w składaniu pisma „Proletariat", mówił o osobistych stosunkach towarzyszy itd., itd.
Słuchałem w milczeniu. Gdy skończył, wyprowadzono go, a do mnie przysiadł się Szmakow, człowiek głupi, ograniczony, którego bardzo szybko usunięto z powodu jego nieudolności.
— Myśli pan, że nie rozumiemy tego i nie współczujemy...
Ale to wszystko jeszcze przedwczesne... Naród jest ciemny...
Jak dawno zniesiono pańszczyznę?
Byłem wściekły po tym wszystkim, co zaszło, bynajmniej nie czułem się usposobiony do słuchania żandarmskich bzdur.
— Proszę pomówić o tym z Pacanowskim, a mnie zostawić w spokoju.
Wyprowadzono mnie z pokoju, a potem odesłano do pawilonu.
O zdradzie Pacanowskiego nikt jeszcze nie wiedział.. Należało jak najprędzej zawiadomić wszystkich. Natychmiast po powrocie udało mi się pójść do „oddziału pocztowego" i napisać na ścianie „Pacanowski zdradza". Następnie zaś wystukałem do Paszkego, aby podał to dalej.
Ale nie uwierzono mojemu doniesieniu i po kilku godzinach przeczytałem w „oddziale pocztowym": „Kto śmie szkalować Pacanowskiego?"
Powtórzyłem doniesienie i podpisałem się. Dopiero wówczas znalazło ono wiarę. Fursa, poinformowany przez żandarmów, potem przyznał, że chciano mnie za to wsadzić do ciemnicy. Ale stanęły temu na przeszkodzie nie przewidziane ani przez żandarmów, ani przeze mnie okoliczności.
Przez cały ten czas czułem, że mam gorączkę i ledwie trzymam się na nogach, ale przypisywałem to wstrząsowi, jakiego doznałem z powodu zdrady Pacanowskiego. Okazało się, że sprawa jest poważna. Trzymałem się dopóty, dopóki nie przekazałem fatalnej wiadomości o zdradzie. Ale jak tylko to się stało, rozchorowałem się nie na żarty. Co było potem, nie wiem. Jak się wydaje, wieczorem krew rzuciła mi się gardłem, tak że rano żandarmi znaleźli mnie nieprzytomnego w kałuży krwi.

ZDRAJCY

Z górą rok minął od chwili mego spotkania z Pacanowskim u prokuratora, zanim zobaczyłem go ponownie. Było to już w czasie rozprawy sądowej. My wszyscy, dwadzieścia osiem osób przekazanych sądowi wojennemu, patrzyliśmy na proces jak na moment starcia z wrogiem, byliśmy ożywieni, podnieceni. On jeden siedział przygnębiony, spuściwszy wzrok ku ziemi, blady, wystraszony. Przyjęliśmy okrutny wyrok, powiedziałbym, nawet z radością, wtedy już mając świadomość, że tym wyrokiem rząd carski podnosi przeciwko sobie masy robotnicze. On zaś jakby bardziej jeszcze zgarbił się... Żandarmi obeszli się z nim okrutnie. Wycisnęli zeń wszystko i rzucili jak łachman. Skazany na katorgę, wniósł podanie o łaskę i zamieniono mu katorgę na osiedlenie. Wyprawiono go na obszary stepowe, nie będące miejscem zesłania więźniów politycznych. Tam pozostał, jak słyszałem, do rewolucji 1917, sam jeden, oderwany od świata, z którym był związany w dniach młodości.
Wskutek tej izolacji pozostanie nie rozstrzygnięte na zawsze pytanie, co go popchnęło na drogę zdrady. Czy był to wpływ rodziny, jak twierdzili jedni, znający ją bliżej jeszcze przed aresztowaniem Pacanowskiego i wyrażający zdziwienie, jak mógł on przystąpić do ruchu rewolucyjnego? Czy też przekonali go żandarmi, że przy jego zdolnościach i talencie może być pożyteczny na innym polu, odmawiając zaś szczerego przyznania się, gubi siebie, a bynajmniej nie pomaga innym? Czy wreszcie stchórzył przed szubienicą?
Na wszystkie te pytania nie ma i nigdy nie będzie odpowiedzi. Pozostaje tylko fakt najnędzniejszej zdrady, której rezultatem była śmierć na szubienicy młodego i dzielnego robotnika Jana Pietrusińskiego, o którym przed aresztowaniem Pacanowskiego żandarmi nic nie wiedzieli. Aresztowali go bowiem dopiero na skutek zeznań Pacanowskiego.
Zatrzymałem się nieco dłużej może, niż należało, na kwestii zdrady Pacanowskiego, ale problem psychologii zdrajców wcale nie był dotychczas badany. A tymczasem typy zdrajców są różnorodne, jak metody, które ich skłoniły do zdrady, i należałoby zająć się poważnie tą sprawą.
Nie mówię o tych, którzy ogarnięci masowym porywem wzięli udział w ruchu, a potem, aresztowani, ratując swą skórę, zdradzali. Ale nawet w naszym procesie było kilku ludzi innego zupełnie rodzaju.
Wspominałem już o Janczewskim i Pacanowskim. Trzeba zatrzymać się jeszcze nad jednym. Jest nim Wacław Handelsman. W gimnazjum był to pechowiec, choć nie można nazwać go niezdolnym. Nie będąc warchołem ani awanturnikiem, nie mógł jednak skończyć gimnazjum i ciągle zamierzał zdawać maturę jako ekstern, ale wskutek słabego charakteru i braku wytrwałości nie dokonał tego. Na drogę rewolucyjną wszedł dosyć wcześnie, bez szczególnych wahań, jak Pacanowski, jakoś nagle i niespodziewanie. Jednakże udział w partii nie był dla nikogo sekretem: zdradzała go pewna sztuczna tajemniczość, jaką od razu się otoczył. Miało się wrażenie, że sam lubuje się w tej tajemniczości i popisuje się nią wobec innych. Oznajmiając komuś o czymś, uprzedzał niezmiennie, żeby tego nie powtarzał nikomu. Często opowiadał fantastyczne historie, a jeszcze częściej czynił aluzje do swej olbrzymiej i odpowiedzialnej roli w partii. Cała jego ambicja sprowadzała się do chęci uchodzenia wśród swoich za wielkiego rewolucjonistę. W rzeczywistości zaś był to sobie drobny pionek, umiejący doskonale wciskać się w środowisko rzetelnych i poważnych działaczy.
Spotkania z wybitnymi rewolucjonistami były mu potrzebne po to, żeby móc imponować ludziom niewtajemniczonym. Pociągała go nie sprawa, lecz właśnie te zewnętrzne pozory.
Po aresztowaniu zaczął od pierwszej chwili zadawać tonu żandarmom, postępując wobec nich tak, jak to czynił na wolności. Jankulio rozgryzł go od razu, dając mu możność rozwinięcia całej fantazji. W zeznaniach Pacanowskiego można spotkać takie oto zdania: „Nie wiem, ale sądzę" itp. Z Handelsmanem było zupełnie inaczej. On wszystko wiedział. Któż mógł wiedzieć, jeżeli nie on? On „znał" klucze służące do komunikowania się i przytaczał na dowód cały system kluczy, on „znał" strukturę organizacyjną partii i kreślił jej schemat, on „znał" ludzi i wymieniał ich. Do czasu żandarmi udawali, że są przytłoczeni jego wielkością, ale kiedy wyciśnięto z niego tę odrobinę, którą rzeczywiście znał, kiedy żandarmi wydobyli potwierdzenie danych potrzebnych im do wysłania ludzi na katorgę, Handelsman zaś, dla utrzymania jak najdłużej swego prestiżu,, rzucił się w dziedzinę całkowitej fantazji — odgrywanie dalej komedii stało się zbyteczne. Nastąpiło gwałtowne zerwanie. Trudno powiedzieć, jak to wyglądało, ale pewnego pięknego poranka Handelsman znalazł się w więzieniu i stamtąd oznajmiał wszystkim, stukaniem i przesyłanymi kartkami, że żandarmi sfałszowali jego protokół, a on, oburzony tym, podarł go na kawałki.
Znając metody Jankulia wszyscy w to wierzyli i dopiero po powrocie Tadeusza Rechniewskiego z więzienia kijowskiego zwątpiono o uczciwości Handelsmana, gdyż od niego jedynie żandarmi mogli się dowiedzieć — według oświadczenia Rechniewskiego — o pewnych sprawach. W owym czasie Handelsmana wysłano już administracyjnie na Sybir. W X Pawilonie pozostali jedynie ludzie przekazani sądowi wojennemu. Wkrótce rozwiały się wszelkie wątpliwości. Przed rozprawą otrzymaliśmy możność zaznajomienia się z aktami. Okazało się, że wszystkie protokoły, nie wyłączając podartego, Handelsman napisał własnoręcznie, a w swej zdradzie stosował ściśle określony sy¬stem: wydawał towarzyszy zamiejscowych, sprowadzając do minimum zeznania o znajdujących się w X Pawilonie. Tym się tłumaczy okoliczność, że do ostatniej chwili cieszył się zaufaniem, każdy z nas bowiem mógł przytoczyć dane, które znał Handelsman, a które pozostały nie znane żandarmom. Cała ta chytra mechanika runęła, kiedyśmy przeczytali jego zeznania. Nędznik ten nie przewidział tylko jednego, że my sami odczytamy je. Podarty przez niego protokół, rzekomo sfałszowany, a który w istocie napisał sam, miał posłużyć i niestety służył mu przez czas dłuższy jako usprawiedliwienie. W ten sposób zdezorientował on nawet żonę Tadeusza Rechniewskiego, Witoldę, zesłaną administracyjnie z Kijowa na Sybir. W Moskwie spotkała się z partią warszawiaków i nawet ona wierzyła mu. Dzięki tym wszystkim okolicznościom przybył on na Syberię z nie zbrukaną reputacją. I tam, znów zadając tonu i chełpiąc się, próbował się wśliznąć do miejscowych organizacji konspiracyjnych, pomagających zesłańcom w ucieczce. Wiadomość tę otrzymaliśmy już po rozprawie, w Moskwie, w drodze na Sybir. Trzeba było uprzedzić towarzyszy i nasza piątka — Rechniewski, Dulęba, Mańkowski, Lurie i ja (Waryński i Janowicz dostali się do Szlisselburga, reszta zaś — na Sachalin) — wysłała do różnych punktów zesłania listy ostrzegawcze. Handelsman musiał z konieczności przycichnąć. Ale trwało to niedługo, tylko kilka lat. Zdemaskowany, nie mogąc po terminie zesłania pozostawać w Polsce, wyjechał do Paryża. Tu znowu wkręcił się do miejscowych kółek i jako doświadczony intrygant bardzo umiejętnie wykorzystał nieporozumienia panujące na emigracji. Kiedy w Paryżu znalazł się Ludwik Sawicki, członek partii „Solidarność", będący przedtem na zesłaniu w Iszy-mie wraz z Rechniewską (wspomniałem o niej wyżej), zaczął on mając wszystkie szczegóły zdrady Handelsmana demaskować go. Ale zdrajca potrafił i to zaliczyć na rachunek nieporozumień emigranckich i znalazł naiwnych stronników, którzy go poparli. Jednakże Sawicki, człowiek kryształowej uczciwości, nie mógł pogodzić się z tym, żeby zdrajca znowu odgrywał kierowniczą rolę — uważał to za świętokradztwo. Walcząc z Handelsmanem na zebraniach i w prasie, piętnował go na każdym kroku. Wówczas tamten, dopadłszy Sawickiego w którymś z zaułków paryskich, znieważył go czynnie. Sawicki nie przeżył tego. Wróciwszy do domu napisał ostatni list piętnujący Handelsmana, błagając wszystkich, aby uwierzyli zmarłemu, skoro nie chcieli wierzyć żywemu. I otruł się.
Wtedy dopiero kolonia emigrantów paryskich zrozumiała, kim był naprawdę Handelsman. Odtąd zniknął on z widowni politycznej.
Przed wybuchem wojny imperialistycznej zgłosił się do mnie we Lwowie brat Handelsmana, lekarz Bronisław Handelsman, prosząc o ogłoszenie listu otwartego, że Wacław Handelsman nie był złośliwym zdrajcą, że jego postępek był wynikiem lekkomyślności.
Wskrzeszając obecnie w pamięci po latach czterdziestu sześciu wszystko, co on popełnił, nie mogę i dzisiaj widzieć w tym jedynie skutków lekkomyślności. A śmierć Sawickiego, człowieka uczciwego, ideowego i czystego, tylko pogłębia występek Handelsmana. Brat jego wskazywał mi na to, że on się męczy... Niechże się męczy.

INKWIZYTORZY

Wiadomość o ciężkiej chorobie, na którą zapadłem, dostała się zapewne dzięki lekarzowi na zewnątrz. Z ust do ust wieść uległa wypaczeniu i po mieście rozeszła się pogłoska o mojej śmierci, docierając do mojej matki, która zresztą wcale nie była aresztowana. Za kordonem, w Poznaniu, ukazały się moje nekrologi w prasie polskiej.
Matka moja, zaalarmowana tą pogłoską, ubiegała się o widzenie ze mną, ale odmówiono jej. Wówczas zwróciła się do warszawskiego generał-gubernatora Hurki już nie z prośbą, lecz z żądaniem, twierdząc, że ma prawo wiedzieć prawdę o swym synu.
— Zapewniam panią, że żyje.
— Nie wierzę. Jeśliby żył, to byście mi go pokazali. Hurko zmieszał się.
— Dobrze, proszę zjawić się jutro w X Pawilonie. Zobaczy pani syna...
I rzeczywiście matka mnie „zobaczyła".
Jak łatwo się domyślić, nie miałem pojęcia o tych wszystkich pogłoskach dręczących moją matkę.
Nazajutrz wezwano mnie do kancelarii. Byłem już rekonwalescentem i nawet wychodziłem na przechadzkę. Nic nie podejrzewając poszedłem do kancelarii, skąd zaprowadzono mnie do pokoju o podwójnych kratach i drewnianych drzwiach wewnętrznych, dzielących kraty od reszty pokoju. Umieszczono mnie w towarzystwie dwóch żandarmów za drugą kratą, zamykając drewniane drzwi.
Zachodziłem w głowę, co to może znaczyć.
Zapewne pokażą mnie szpiclom — przemknęło mi przez myśl.
To się praktykowało. Po aresztowaniu Waryńskiego pokazywano go na ratuszu wszystkim szpiclom i stróżom, w celu ustalenia, gdzie mieszkał i gdzie bywał.
Nieświadomość moja trwała niedługo. Wkrótce za drzwiami rozległy się kroki i ujrzałem nagle na progu matkę w otoczeniu całej sfory — wszelkiej „władzy"...
— Otóż i pani syn, żywy i zdrowy - zasyczał Jankulio.
Drzwi zatrzaśnięto, widzenie było skończone. Po chwili od.-prowadzono mnie z powrotem do celi.
Długo nie mogłem pojąć, co to oznaczało. I dopiero kiedy zezwolono na otrzymywanie paczek z domu, dowiedziałem się o wszystkim z listu napisanego atramentem chemicznym.
Potem miałem już regularnie co tydzień widzenie, co prawda poprzez duże kraty, ale już bez takich szopek, jak pierwsza.
Stało się to nieprędko. Jankulio i Białanowski, następca Siekierzyńskiego, długo jeszcze nie dawali mi spokoju. Dwa badania były szczególnie oryginalne i o nich warto wspomnieć.
Pierwsze odbyło się w kancelarii X Pawilonu. Zebrała się tu cała „generalicja": znany ze swego okrucieństwa szef żandarmerii okręgu warszawskiego generał Brok, prokurator Warszawskiej Izby Sądowej Butowski, jakaś ważna figura z Petersburga, Jankulio, Białanowski i jeszcze kilku żandarmów i cywilów. Polecono mi usiąść przy dużym stole. Badanie prowadził Butowski. Zaznaczył on od razu, zechcieliby ustalić jedną tylko rzecz; co skłania młodzież uniwersytecką, a w szczególności mnie, do udziału w ruchu rewolucyjnym.
— Jest pan zamożny, przed panem stało otworem całe życie, i to życie dobre... Co pana pchnęło do wyrzeczenia się tego wszystkiego?...
Słowa te były wypowiedziane głosem smutnym, serdecznym, wnikliwym.
Pytania takie dokuczyły mi już śmiertelnie, a słodziutki głos Butowskiego drażnił mnie coraz bardziej.
— Co mnie skłoniło? — powtórzyłem. I zaraz z odpowiednim gestem palnąłem: — Otaczające łajdactwo.
Siedzący obok mnie Jankulio odsunął hałaśliwie swoje krzesło, jak gdyby tym dosadniej podkreślił, o jakim „łajdactwie" mówiłem...
Władza wpadła w wściekłość i w rezultacie poszedłem do ciemnicy.
I drugie przesłuchanie skończyło się dla mnie tak samo. Odbyło się ono w mojej celi. W chwili wejścia badających rozmawiałem poprzez tunel z Warpechowskim.
Ja siedziałem na pierwszym piętrze, on na drugim, ale nie nade mną, lecz nad celą sąsiadującą z moją. Tunel był bardzo dowcipnie przebity do mojej celi nad piecem koło sufitu. Kiedy klucz szczęknął w zamku, uderzyłem mocno pięścią w ścianę, co było u nas zwykłym sygnałem alarmowym.
Tym razem żandarmi chcieli dowiedzieć się czegoś o Aleksandrze Dębskim. Miałem dokładne wiadomości, że uciekł i znajduje się „poza obrębem ich dosięgalności". Dlatego też w odpowiedzi tylko podkpiwałem sobie z nich.
— Czego się mnie czepiacie? I gdyby to jeszcze był on u was, ale człowiek uciekł, a wy się czepiacie...
— Nie, on jest...
— Opowiadajcie sobie.
Na dowód pokazano mi dwie fotografie Dębskiego, które oglądałem jeszcze na wolności. Jedna była odbitką grupy, na której Dębski znajdował się w postawie półleżącej.
— Czemu to on się tak rozparł? — zapytałem zjadliwie.
— Nie chciał się fotografować i musieliśmy siłą...
— Ach, tak. A któż to mu kazał na wolności w taki sposób się fotografować? Ja widziałem przecież to zdjęcie dawniej...
Ale to nie zmieszało gorliwych sędziów śledczych. Upierali się przy tym, że Dębski jest aresztowany.
— Co wy tam opowiadacie — nie wytrzymałem. — Gdyby tak było, już bym o tym dawno wiedział.
— Tak było przedtem, przy Aleksandrowiczu — z pewnością siebie oświadczył Jankulio. — Ale odkąd jest tu porucznik Fursa, skończyło się.
— Szczęśliwy, kto wierzy.
Badanie ciągnęło się jeszcze przez jakiś czas. Widząc, że nic z tego nie wyjdzie, Jankulio kazał starszemu żandarmowi przynieść pióro, atrament i papier celem spisania protokołu.
Drzwi otwarły się i z trzaskiem zamknęły.
Słuchający przez cały czas w tunelu Warpechowski uznał, że moi „goście" już poszli sobie... i nagle, niespodzianie dla wszystkich, rozległ się w celi jego głos:
— Feliks, czy te małpy już poszły?
Mimo woli roześmiałem się głośno, a Jankulio, Białanowski i Fursa skoczyli jak oparzeni z krzykiem:
— Gdzie tunel?!
— Szukajcie.
Głos zabrzmiał z góry i wszystka władza rzuciła się do celi nad moją.
Siedziało tam dwóch robotników, ludzi starych, aresztowanych w Zgierzu w związku ze sprawą o zabójstwo prowokatora Helszera, a następnie zesłanych po naszym procesie na Sachalin. Byli to: Degórski i Bloch. Nie utrzymywali z nikim korespondencji — jeden z nich był analfabetą — i nie znali alfabetu więziennego. Żandarmi przewrócili u nich wszystko do góry nogami, żądali wskazania tunelu, a ci biedacy nie podejrzewali nawet możliwości jego istnienia. Wówczas cała sfora żandarmska rzuciła się ponownie do mojej celi.
— Proszę wskazać, gdzie tunel?
— Nie jestem obowiązany. Szukajcie.
— Odpowie pan za to. ,.
— Słyszeliście przecie.
— A pan nie słyszał?
Żandarmi nie znaleźli jednak tunelu i' całą swoją złość wywarli na mnie: spędziłem o chlebie i wodzie trzy doby w ciemnicy.

KONIEC ŚLEDZTWA

Badania żandarmskie ciągnęły się nieskończenie długo. Komplikowało je każde aresztowanie, przy czym coraz to żandarmi byli przekonani, że bunt „wyrwano już z korzeniami", a po kilku dniach widzieli, że jest zupełnie inaczej. Pierwsze aresztowania nastąpiły w połowie 1883 r., ostatnie zaś — w końcu 1884 r. Żandarmi już zupełnie się uspokoili, kiedy w r. 1885 nastąpiła nowa fala aresztowań, przy czym uwięziono tak wybitnych działaczy jak: Maria Bohuszewicz, Rozalia Felsenhardt, Konstanty Strzemiński, Razumiejczyk i in. Wbrew woli trzeba było kończyć „jedną sprawę" i zacząć inną, gdyż badanie mogło .trwać do nieskończoności. Żandarmi musieli z bólem serca przyjąć tę decyzję i przystąpić do zakończenia śledztwa.
W tym okresie badanie miało inny charakter. Stosunki w X Pawilonie zmieniły się nie do poznania. Stukanie i komunikowanie się głośne z celi do celi było już ulegalizowane, korespondencja odbywała się bez przeszkód, najmniejsza próba zmiany tych stosunków przez żandarmów budziła protesty: głodówkę, wybijanie szyb w oknach oraz w judaszu itp. Nieraz dochodziło do curiosum. Pamiętam taki fakt, że w jednej z sąsiednich cel ktoś z całych sił tłukł obcasami w drzwi. Na moje pytanie, co się stało, padła odpowiedź:
— Nie mam tytoniu. Dwukrotnie już wołałem zarządzającego, ale on się nie zjawia, chociaż już przeszło pół godziny.
Zarządzający mógł wyjechać do miasta i tym tłumaczyła się zwłoka. Biorąc to pod uwagę, zaproponowałem stukającemu, że przyślę mu zaraz tytoniu.
Na co usłyszałem replikę:
— Nie o tytoń tu idzie, lecz o zasadę...
Stukanie to mogło wywołać ze względu na osobę więźnia zbiorowy protest, to zaś — postawi nas w śmiesznej sytuacji. Odpowiedziałem więc:
— Niestety, nie mogę przysłać zasady.
To otrzeźwiło stukającego, który się uspokoił.
Przez cały ten czas podprokurator Jankulio i podpułkownik żandarmerii Białanowski, z uwagi na panującą wówczas w więzieniu swobodę, unikali odwiedzania nas w celach. Nasyłali jednak, może dla wprawy, drobne płotki w rodzaju porucznika żandarmerii Fursy, zarządzającego X Pawilonem. Fursa nie miał prawa zgodnie z przepisami brać udziału w przesłuchaniach, ale prawo nie jest pisane dla żandarmów i Fursa starał się jak mógł. Dowiedziawszy się, że jedna z więźniarek, Zofia Płoska z domu Onufrowicz, zachorowała, leży nieprzytomna i bredzi w gorączce, Fursa wszedł do jej celi i przedstawiwszy się jako kolega jej męża, technolog Bronisław, zaczął z nią rozmawiać, zapisując wszystkie odpowiedzi. Kiedy stan Płoskiej poprawił się, Fursa wezwał ją na badanie i dopytywał się .uporczywie, kto to taki Dumas i Ahaswer, których imiona wymieniła w. gorączce...
Mądry Fursa usiłował mnie również badać. Rozpytywał mnie nieustannie, co bym robił znalazłszy się na wolności. Znaczyło to wówczas tyle, co dostać się do raju. Szansę były jednakowe. Odparłem ku wielkiemu-zadowoleniu Fursy, skrzętnie zapisującego wszystko, że znów wziąłbym się do pracy. „A co by pan zrobił, gdyby już nie było partii?" — padło pytanie. „Stworzyłbym nową." Fursa był zachwycony. Potem, kiedy prokurator wojskowy przytoczył w akcie oskarżenia ten urywek z moich zeznań, Fursa nabrał przekonania, że jest doskonałym sędzią śledczym.
Takich epizodów było wiele. Wszystkich nikt nie zdoła wyliczyć.
Wreszcie wyczerpała się pomysłowość żandarmów, zarówno mądrych, jak i tępych, i -— śledztwo zakończyło się. Spośród aresztowanych siedmiu deportowano administracyjnie na pięć lat pobytu w Syberii północno-wschodniej, ośmiu skazano na taką samą karę w Syberii zachodniej, dziewięciu na cztery lata w Syberii zachodniej, jednego jako obcokrajowca wysiedlono poza granice Rosji, dwóch — na szesnaście miesięcy twierdzy, dwóch na szesnaście miesięcy więzienia, trzech na jeden rok twierdzy, sześciu na jeden rok więzienia, dwóch na dziesięć miesięcy twierdzy, pięciu na dziesięć miesięcy więzienia, pięciu na dziewięć miesięcy więzienia, dwóch na osiem miesięcy więzienia, jednego na siedem miesięcy więzienia, jednego na pół roku twierdzy, dwóch na sześć miesięcy więzienia, pięciu na cztery miesiące więzienia, jednego na trzy miesiące twierdzy, dziewięciu na trzy miesiące więzienia, trzech na dwa miesiące więzienia, sześciu aresztowanych oddano pod nadzór policji, dwunastu skazano na areszt od piętnastu dni do trzech miesięcy, dziewiętnastu zaliczono więzienie prewencyjne i zwolniono. Jednej (zdrajczyni) uczyniono surową wymówkę.
W dwóch przypadkach sprawę umorzono na skutek śmierci, w dwudziestu trzech — wskutek braku cech przestępstwa. Sprawę szesnastu oskarżonych odroczono „aż do zbadania", wreszcie dwudziestu dziewięciu oddano pod sąd wojenny.
Nie można jednak na podstawie tych danych wytworzyć sobie pojęcia o liczbie oskarżonych w sprawie „Proletariatu". Sprawa wymienionych stu dziewięćdziesięciu była rozstrzygana w Petersburgu. Ale prócz nich było jeszcze kilkaset ludzi, których miejscowa żandarmeria zwolniła z więzienia na mocy własnej kompetencji.

SĄD NAD PARTIĄ „PROLETARIAT"
Plan ucieczek

Podział mieszkańców X Pawilonu na dwie kategorie: administracyjnych i oddanych pod sąd, stawiał przed ostatnimi sprawę ucieczki, która nieraz była wysuwana, ale nie przybierała dotychczas realnych form.
Artykuł 249 Ustawy Karnej, na której podstawie oddano nas pod sąd wojenny, groził śmiercią, jeśli nie wszystkim, to w każdym razie wielu z nas. W szczególności żaden z nas nie miał żadnej wątpliwości, że Stanisław Kunicki nie uniknie śmierci. Nie można było pogodzić się z tym i oczekiwać wydarzeń, to¬też jeszcze przed wysyłką administracyjnych na Syberię zaczęliśmy rozważać różne plany, w większości swej zupełnie fantastyczne. Prawdę mówiąc, musiały być fantastyczne. X Pawilon znajdował się w twierdzy — w osławionej Cytadeli Warszawskiej, zbudowanej specjalnie do walki z Warszawą budzącą zawsze niepokój władz carskich. Wyjście z twierdzy ogradzało tysiące przeszkód. Podnoszono na noc mosty i bez hasła nikt nie mógł wejść do cytadeli ani też wyjść. Również i w dzień nikogo nie wpuszczano bez przepustki. Muru fortecznego dzień i noc bronili wartownicy... Było niesłychanie trudno wydostać się z X Pawilonu, strzeżonego wewnątrz przez żandarmów, na zewnątrz przez żołnierzy. Trudniej było niż z jakiegokolwiek innego więzienia, gdyż wszystkie gmachy sąsiednie, należące do zarządu wojskowego, również ochraniano. Ale gdyby nawet udało się przezwyciężyć wszystkie trudności, pozostałaby sprawa najtrudniejsza — jak wyjść z twierdzy?
W takich warunkach każdy plan musiał być fantastyczny. Pomimo to świadomość koniecznego przetworzenia fantazji w rzeczywistość działała — i w rezultacie powzięliśmy plan. W owym czasie przebywałem wraz z Kunickim we wspólnej celi na drugim piętrze. Okna jej wychodziły na mur forteczny od strony Wisły, obok bramy strzeżonej przez dosyć liczny posterunek. Ucieczka z tej celi wydawała się niemożliwa, okno bowiem było, można by rzec, na oczach wartowników. Należało za wszelką cenę przedostać się do innej celi, a najwłaściwszą pod tym względem była cela numer 1 na pierwszym piętrze. Według zebranych przez nas danych wartownik zaczynając tu obchód swego rewiru tracił przeszło pół minuty, zanim powrócił na miejsce. Cela ta miała jedną dobrą stronę: okno wychodziło na drogę, po drugiej stronie której znajdował się gęsty ogród szpitala oficerskiego, gdzie przebiegłszy przez drogę, można było się ukryć. Aby uzyskać przeniesienie do tej celi, wykorzystałem to, że miałem opuchliznę na nodze. Godzinę przed przyjściem lekarza obandażowałem nogę w kolanie, a potem bandaż zdjąłem. Opuchlizna powiększyła się i nabrzmiała krwią. Lekarz, nieuk, obmacywał z wielkim skupieniem opuchliznę nie wiedząc, co przedsięwziąć, wypytywał ostrożnie, czy podlegałem już takim przypadłościom i co wówczas stosowałem. Ja nalegałem przede wszystkim na to, że choroba jest przewlekła, a znajdując się na drugim piętrze tracę możliwość korzystania nawet z tej półgodzinnej przechadzki w ogródku, jakiej nam udzielano. Lekarz przychylając się do moich argumentów zalecił smarować opuchliznę jodyną, a zarządzającemu podkreślił konieczność przeniesienia mnie o piętro niżej. Początek był zrobiony... Tak nam się przynajmniej wydawało. W rzeczywistości zaś i tu na samym początku natrafiliśmy na trudności. Fursa zgadzał się na zmianę celi, ale bez Kunickiego.
— Co? — oburzył się mój towarzysz. — Kiedy był zdrów, siedziałem z nim razem, a teraz, kiedy jest chory, chcecie, żebym się z nim rozstał? Za kogo mnie macie? Za nic się nie zgodzę.
— Bez Kunickiego nie przejdę do innej celi — oświadczyłem ze swej strony. — Wiecie o tym dobrze. Powiedzcie wprost, że odmawiacie przeniesienia mnie niżej. Będzie to prościej i uczciwiej. Na co te wszystkie wykręty żandarmskie?
Fursa zmieszał się.
— Co znowu? Co znowu? Nie protestuję... Nie myślałem tylko, że pan Kunicki zechce opuścić korytarz, gdzie jest wasza cała kompania.
— Pan Kunicki zechce — uśmiechając się ironicznie oświadczył tenże — jeżeli choroba pana Kona tego wymaga... — Fursa wyszedł.
Czekaliśmy cierpliwie następnego dnia, kiedy to miało się odbyć przeniesienie na niższe piętro. Obawialiśmy się, że przez noc Fursa się rozmyśli i wszystko weźmie w łeb. Nie rozmyślił się jednak, ale wymyślił bardzo jadowitą kombinację... Nazajutrz oświadczył, że przenosi nas do celi ósmej. Tam się znajdowała budka wartownika i odbywało się spotkanie szyldwachów. Od okna do drogi było nie mniej niż pięćdziesiąt kroków, a po drugiej stronie był pusty plac.
Obraziłem się i odmówiłem kategorycznie.
— Nie chcę. Niczego innego nie spodziewałem się od pana...
— Dlaczego?
— Dlaczego? Pan wie, że mi trudno się poruszać i nie zawsze mogę korzystać z przechadzki. A tymczasem dostaję celę, której okna wychodzą na zakurzoną zawsze drogę — i to wtedy, kiedy są cele na ogród szpitalny... Żałuję bardzo, że znając pana zgodziłem się w ogóle na propozycję lekarza. Ale teraz koniec. Nie chcę więcej mówić o tym i zostaję tu. Fursa, były ułan i niezbyt dobrze czujący się w mundurze żandarma, wychodził ze skóry, żeby dowieść, iż nie jest bynajmniej żandarmem, spoglądał zmieszany na mnie i na Kunickiego, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Obecny przy tej rozmowie starszy żandarm Fomin tylko uśmiechał się jadowicie.
— Dobrze, pomyślę o tym — oświadczył Fursa wychodząc.
Nazajutrz przeniesiono nas do celi pierwszej.
Nie od razu przystąpiliśmy do dzieła. Jadowity uśmiech Fomina nakazywał nam ostrożność. Ja w dalszym ciągu „niedomagałem", nic nie zaczynaliśmy, chociaż mieliśmy już cienką piłkę angielską. Poprzestaliśmy na zawiadomieniu o tym Marii Bohuszewiczówny i Rozalii Felsenhardt, będących na wolności, aby znalazły jakiegoś pewnego człowieka spośród byłych wojskowych, który by znał dobrze wszystkie tutejsze warunki i mógł przy pomyślnych okolicznościach wyprowadzić Kunickiego, a następnie i mnie — z cytadeli. Po pewnym czasie powiadomiono nas, że znalazł się taki człowiek i nie trzeba się niepokoić w związku z ucieczką.
Ta zapowiedź dodała nam otuchy i przystąpiliśmy do dzieła. Jak tylko wartownik zaczynał swój obchód, jeden z nas podejmował pracę przy rozpiłowaniu kraty, drugi zaś zasłaniał swoją osobą judasza. Praca była męcząca, wypadało przerywać ją często, jednakże posuwała się naprzód. Przerywając pracę, zalepialiśmy ciemnym woskiem przepiłowany otwór. Idąc na przechadzkę zabieraliśmy z sobą piłkę.
Ta ostrożność nie była zbyteczna. Któregoś dnia, po przechadzce, zastaliśmy celę przewróconą do góry nogami. Ogarnął nas oczywiście niepokój. Rewizję przeprowadzono tylko w naszej celi, ale że nie budziliśmy swym postępowaniem żadnych podejrzeń — w dalszym ciągu „chorowałem" i nawet „dla pewności" wzywałem od czasu do czasu lekarza — więc rewizję musieliśmy przypisywać wpływom starego żandarma Fomina, zmyślniejszego od Fursy.
— Odłożyć całą imprezę na pewien czas — radzili towarzysze.                                                                                                                                  — Głupstwo — replikował Kunicki. — Teraz właśnie należy pracować. Po rewizji przekonali się ostatecznie, że podejrzenia ich są niesłuszne...
My zaś kontynuowaliśmy pracę... Ale bardzo niedługo... Minęło zaledwie trzy dni, jak pod naszym oknem rozległo się stukanie. Zaniepokojeni tym, znaleźliśmy się w jednej chwili przy oknie i zrozumieliśmy, że wszystkie nasze plany runęły. Na wprost naszego okna stawiano budkę dla specjalnego wartownika. Po upływie pół godziny sterczał nad naszym oknem, niby pień, żołnierz nie spuszczając nas z oczu. Nie można już było na nic liczyć, ale my nie chcieliśmy od razu dać za wygraną. Powstały nowe plany: uśpić wartownika, częstując go odpowiednio spreparowanymi papierosami. Ale to już była najczystsza fantazja...
Runął plan naszej ucieczki. Przyczyny tego były dla nas przez czas dłuższy niezrozumiałe. A żandarmi w dalszym ciągu działali tak, jak gdyby nie wiedzieli o przygotowywanej przez nas dwóch ucieczce. Kiedy po tygodniu przeniesiono mnie i Kunickiego z powrotem na drugie piętro, specjalny wartownik przesiedlił się również wraz ze swą budką.
Dopiero 29 września 1886 r. po aresztowaniu Bohuszewiczówny i Rozalii Felsenhardt ujawniła się tajemnica przenikliwości żandarmskiej. Wspomnianą pomoc z zewnątrz, zwłaszcza zaś przy przekroczeniu muru fortecznego, miał zorganizować niejaki Piński — pseudonim „Pierzyna" — który okazał się prowokatorem i rozbił niemal całą z takim trudem tworzoną organizację. W r. 1886 dokonano na tego prowokatora zamachu, ale został on tylko lekko ranny. Kowalewski, oskarżony o zorganizowanie zamachu, otrzymał wyrok śmierci, który wykonano, drugi współoskarżony Hubszer — czternaście lat katorgi na Sachalinie.
Ruina planu ucieczki zmusiła nas do zaniechania dalszych projektów na jakiś czas, aż do chwili ukończenia procesu „Proletariatu". Również zbliżający się termin rozprawy skierował myśl wszystkich w inną stronę.

Administracyjni

Ogłoszenie wyroku na administracyjnych zapowiadało szybkie ich wysłanie i — jak wówczas sądziliśmy — rozłąkę na zawsze z towarzyszami, z którymi łączyła nas wspólna praca i więzienie. Rozłąka ta odbijała się szczególnie ciężko na małżeństwach, których związku nie uświęcił ślub. „Legalnej żonie" Edmunda Płoskiego, Zofii Płoskiej, z domu Onufrowicz, skazanej administracyjnie na cztery lata zesłania do Syberii zachodniej, pozwolono nawet pozostać z mężem w tej samej celi aż do rozstrzygnięcia jego losu, a następnie — podążyć za nim na Sachalin. Jednocześnie zaś żonie Tadeusza Rechniewskiego, Witoldzie, z domu Karpowicz, nie udzielono zezwolenia — wysłano ją na wyznaczone jej miejsce zesłania, skąd dopiero mogła po kilku latach udać się za mężem na Karę. Co się tyczy innych kobiet, tzw. „żon nielegalnych" — Aleksandry Jentysówny, żony Waryńskiego, Zofii Dziankowskiej, żony Janowi-cza, i Natalii Poi, żony Bardowskiego, to o pozostawieniu ich z mężami nie było nawet mowy... Kobietom tym pozwolono jedynie pożegnać się z mężami i... zesłano je.
Najwybitniejsza z tych żon, Aleksandra Jentysówna, była członkiem Komitetu Centralnego i brała bardzo czynny udział w robocie. Nie oddano jej pod sąd, jak głosiła fama, tylko dlatego, że generał-gubernator Hurko nie uznał za wskazane sądzić w Warszawie kobiety nie uczestniczącej bezpośrednio w aktach terrorystycznych. Na zesłaniu Jentysówna wyszła za mąż za Bułhakowa, z którym potem wróciła do Rosji. Tam wstąpiła do partii socjalistów-rewolucjonistów, W r. 1917 spotkałem ją w Charkowie.. Z dawnej Jentysówny nic nie pozostało — apatyczna, niemrawa staruszka zrządziła, na wszystkich i wszystko... Uważając się nadal za socjalistkę-rewolucjonistkę, nie różniła się w istocie rzeczy od „kadetów", i to nawet prawych. A w czasie wojny domowej udała się za granicę, gdzie też zmarła.
Zofia Płaskowicka — z pierwszego małżeństwa Dziankowska — już w r. 1878 była po raz pierwszy oskarżona wraz ze swą siostrą Filipiną. W „Proletariacie" brała czynny udział dopiero od lipca 1884 r. i jako stary, doświadczony towarzysz partyjny była później dokooptowana do Komitetu Centralnego, ale już w miesiąc później aresztowano ją w mieszkaniu Bardowskiego. Dziankowska odznaczała się wytrwałością i zimną krwią, ale z braku inicjatywy nie mogła pretendować i nie pretendowała do roli kierowniczej. Po zesłaniu udała się do swego brata, lekarza w Kiachcie, i więcej nie brała udziału w ruchu.
O Natalii Poi wspominałem już poprzednio. Wiadomość o egzekucji Bardowskiego podcięła ją ostatecznie. Zmarniała od razu i wkrótce, jeszcze przed powrotem z zesłania, zmarła.
Jentysówna i Dziankowska należały bądź co bądź do liczby wybitnych, a jednak starczyło im hartu nie na długo, o innych zaś „administracyjnych" niemal nie warto mówić. Pod tym względem żandarmi mieli niezwykły węch. Ze stu sześćdziesięciu ludzi, których sprawę rozstrzygnięto w trybie administracyjnym, włączając tu i tych, których proces umorzono wskutek braku dowodów, do pracy powróciło tylko sześciu: Jan Wyga-nowski, Bolesław Jędrzejowski, Jan Popławski, Aleksander Dębski, Bronisław Sławiński i Witold Jodko. Ale i z nich żaden nie poszedł po linii nakreślonej przez „Proletariat", mimo iż Aleksander Dębski był przecież jednym z kierowników partii.
Jan Wyganowski po powrocie z zesłania brał udział w pracach partii „Prawo Ludu", która faktycznie zwinęła sztandar socjalizmu. Aresztowany, po niedługim czasie umarł w więzieniu. Bolesław Jędrzejowski emigrował, był jednym z założycieli PPS, w którym przez cały czas reprezentował prawe, nacjonalistyczne skrzydło. Do 1905 roku mieszkał przeważnie za granicą. Na IX zjeździe PPS został wraz z Piłsudskim usunięty z partii i brał czynny udział w tworzeniu PPS Frakcja Rewolucyjna. Aresztowany listopadzie 1906 roku i zwolniony za kaucją, uciekł za granicę. Odrzuciwszy „lewicowy balast" rozwinął swój program nacjonalistyczny w głośnym artykule „Koordynacja w domu", w którym na długo przed wybuchem wojny w przeciwstawieniu do „lewicy" wysuwającej hasło współpracy z rosyjskim ruchem rewolucyjnym, propagował koordynację działań wszystkich partii polskich, nie wyłączając Narodowej Demokracji.
Głosił on hasła „Burgfrieden" — jeszcze długo przed pierwszą wojną imperialistyczną.
Jędrzejowski nie dożył pełnej realizacji swych haseł: wstąpienia socjalistów galicyjskich z Daszyńskim na czele do „Koła Polskiego" — zjednoczenia wszystkich partii polskich w parlamencie wiedeńskim, organizacji związanej dyscypliną, zobowiązującą wszystkich jej członków do wykonywania uchwał przyjętych większością, przy czym gwarantowaną większość miały właśnie partie burżuazyjno-szlacheckie. Umarł w roku 1913.
Jeszcze bardziej wyrazistą jest postać Jana Popławskiego. W rzeczywistości brał on nikły, i to pośredni, udział w pracy „Proletariatu". Był raczej sympatykiem, a nie aktywnym jej członkiem, ale sympatyzował jednak z „Proletariatem" ostro zwalczającym nastroje nacjonalistyczne.
W śledztwie nie zachował się najpoprawniej. Zapytany, skąd wziął znalezione u niego książki, wskazał na Sąsiedzkiego, ale przy konfrontacji z Sąsiedzkim oświadczył, że to nie ten. Żandarmeria nie omieszkała jednak wykorzystać jego zeznania.
Po wyjściu z więzienia Popławski zmienił natychmiast front, a raczej wrócił na stare pozycje — nacjonalisty; w czasie wojny rosyjsko-tureckiej 1877—1878 przygotowywał bowiem wraz z Adamem Szymańskim powstanie w Polsce.
Działalność „Proletariatu" wskazywała innym partiom tę siłę, która jedynie jest w stanie walczyć z caratem — proletariat i chłopstwo. Dawne hasła nacjonalistyczne nie mogły już poruszyć mas, a bez mas — to już rozumieli wtedy nacjonaliści — o poważnym ruchu nie można było nawet myśleć. Z tego zdawał sobie sprawę Popławski. Połączenie demokratyzmu i nacjonalizmu — oto sztandar rozwinięty przezeń po wyjściu z więzienia.
W 1886 roku założył tygodnik „Głos", w którym pod jednym dachem potrafili pracować: marksista Ludwik Krzywicki, narodowiec Aleksander Więckowski i demokrata — antysemita Hłasko-Siemieniecki. W piśmie tym, z którego szybko wycofał się Krzywicki, grał Popławski główną rolę.
Chociaż Narodowa Demokracja widzi w nim swego ojca duchowego, to jednak każdy tylko trochę obznajmiony z rosyjskim ruchem rewolucyjnym musi stwierdzić we wszystkich artykułach Popławskiego, drukowanych w „Głosie", kolosalny wpływ „narodniczestwa", początkowo typu N. K. Michajłowskiego, a następnie Jusowa.
Dalsza ewolucja Popławskiego doprowadziła go do obozu zwierzęcego nacjonalizmu — Narodowej Demokracji. Popławski jednak nie grał w „Proletariacie", jak już wspominaliśmy, poważnej roli. Na krótki tylko czas wśliznął się, do partii i jego przejście do obozu nacjonalizmu nie wywołało w nikim zdziwienia.

W przeddzień sądu

Żandarmi nie dopuścili do długich pożegnań. Administracyjnych szybko wyprawiono w drogę koleją włodzimiersko-syberyjską, nas zaś, dwudziestu ośmiu — zdrajcę Pacanowskie-go przez cały czas trzymaliśmy z dala od nas — przeniesiono do odosobnionego korytarza X Pawilonu. Trudno powiedzieć, jaki był tego powód: czy ceremoniał doręczenia aktu oskarżenia, czy też przygotowanie lokalu dla nowych mieszkańców twierdzy. Może jedno i drugie.
W pierwszych dniach po wysłaniu administracyjnych było nudno i tęsknie... X Pawilon jak gdyby zamarł. Ale troskliwa władza nie zaniedbała dostarczyć nam wkrótce nowej i dosyć oryginalnej rozrywki. Nie pamiętam już kiedy, w jednej z cel X Pawilonu rozległ się śpiew „Marsylianki" po francusku, następnie „Karmanioli" i innych...
— Kto śpiewa? — pytaliśmy przez podwórze.
— Aleksander Bańkowicz — padła odpowiedź.
Nazwisko to nic nam nie mówiło. Na następne pytania Bańkowicz już nie odpowiadał. Jak widać, żandarmi ściągnęli go gwałtem z okna i przenieśli do innej celi. Jakim cudem udało mu się po dwóch tygodniach znaleźć w jednej z cel wychodzących na podwórze więzienne — nie wiem. Ale zaśpiewał on ponownie i wtedy już udało nam się stwierdzić, że aresztowano go za udział w demonstracji robotników przed pałacem generał-gubernatora Hurki. W pierwszej chwili nie uwierzono mu, próbowano wydostać jakieś szczegóły, ale gdzież tam. Bańkowicz rozumiał po polsku piąte przez dziesiąte... Zagadano doń po francusku, potem po rosyjsku — to samo, okazało się potem, że to Serb, anarchista, który już przebywał w więzieniach Rosji i Francją
W Warszawie zatrzymał się przejazdem za granicę i przypadkowo natrafił na pierwszą manifestację w Polsce, organizowaną przez „Proletariat" w związku z panującym wtedy kryzysem. Ujrzawszy na placu przed pałacem generał-gubernatora tłum podniecony robotników, Bańkowicz zwrócił się do nich z mową w jakimś narzeczu polsko-rosyjsko-serbsko-francuskim. A kiedy na żądanie robotników wyszedł Hurko, Bańkowicz w imieniu robotników przemówił doń łamaną francuszczyzną.
Na placu nie zdecydowano się go aresztować, ale po rozejściu się manifestantów Bańkowicza bez ceremonii zaciągnięto naprzód do komisariatu, a następnie do "X Pawilonu. Nie pamiętam, ile czasu spędził w Cytadeli Warszawskiej, w każdym razie wysłano go administracyjnie za granicę przed nowymi masowymi aresztowaniami i zanim się zaczął proces „Proletariatu".
Wiadomość o pierwszej w Polsce manifestacji robotniczej wywarła na nas olbrzymie wrażenie. Ziarno socjalizmu rzucone w glebę proletariacką zaczęło kiełkować i „Proletariat" pomimo wszystkich ciosów twardo i stanowczo prowadził klasę robotniczą do walki. Twardo i stanowczo, ale czy umiejętnie? Na ten temat toczyła się w X Pawilonie dyskusja. Wszyscy chylili głowy wobec energii Komitetu Centralnego, który umiał zorganizować manifestację i dwa dni później wydał odezwę do robotników, co w ówczesnych warunkach graniczyło z bohaterstwem. Ale nie mogła przemówić do szerokich mas treść odezwy, że mianowicie tylko rewolucja socjalna uwolni klasę robotniczą od kryzysu i dlatego należy zburzyć ustrój kapitalistyczny.
— Należało formułować konkretne żądania, zrozumiałe dla robotników i osiągalne — gorączkował się Waryński. — Odmowa zadośćuczynienia im pchnęłaby robotników do walki.
Ale ta krytyka nie osłabiała wrażenia, jakie sprawiła manifestacja... Wysłaliśmy zbiorowe powinszowanie do Bohuszewiczówny, pozdrawiając całą organizację.
O ile pamiętam, nie otrzymaliśmy odpowiedzi, a może też nie zdążyliśmy już (trudno po tylu latach ustalić ścisłe daty), gdyż Maria Bohuszewiczówna, Rozalia Felsenhardt, Konstanty Strzemiński oraz wielu innych, około sześćdziesięciu osób, znalazło się pod jednym dachem z nami. Nowo aresztowanych izolowano od nas i dopiero z wielkim trudem udało nam się nawiązać z nimi łączność.
Aresztowania te zrobiły na nas wrażenie odmienne od uwięzienia Bańkowicza. Mieliśmy świadomość, że jest to zupełny pogrom organizacji i że będzie trzeba wiele sił i pracy, zanim się ją odbuduje. Przed aresztowaniem Bohuszewiczówny i innych można było spodziewać się, że partia potrafi zużytkować nasz proces dla popularyzacji idei socjalistycznej wśród klasy robotniczej — obecnie takiej nadziei już nie było.
Tymczasem zbliżał się dzień procesu. Któregoś poranka odwiedził nas prezes Warszawskiego Okręgowego Sądu Wojennego generał Fryderyks w towarzystwie prokuratora tego sądu, pułkownika Morawskiego, tego samego, co oskarżał w Moskwie Iwana Starynkiewicza. Wręczono nam drukowany egzemplarz aktu oskarżenia uprzedzając, że potem będzie nam odebrany — i to jeszcze przed rozprawą sądową. To niesłychane żądanie, które nas ogromnie oburzyło, odrzuciliśmy kategorycznie. Tęgi i leciwy generał, nawykły do posłuchu dla swych rozkazów, spoglądał nie bez zdziwienia na nas, niepewny, co też począć z tymi „buntownikami" nie znającymi żadnej dyscypliny. Chętnie rozprawiłby się z nami „po generalsku", ale wszak działo się to w Warszawie. Nazajutrz wiadomość o tym mogłaby dotrzeć za granicę, a nie wiadomo jeszcze, jak na to spojrzy Petersburg uznający bezprawia, lecz pod warunkiem, żeby wszystko odbyło się po cichu.
Zamieniwszy z Morawskim wieloznaczące spojrzenie Fryderyks. próbował nas przekonać, że wszelkie niewykonanie żądań może odbić się na naszym losie, czego on by oczywiście nie chciał. I to tym bardziej, że nie jest wszak wyłączona możliwość uniewinnienia kogoś spośród oskarżonych...
Otrzymawszy kilka uszczypliwych odpowiedzi Fryderyks oświadczył wymijająco:
— No, o tym jeszcze pomówimy później.
Nie mając pewności, czy nie odbiorą nam siłą aktu oskarżenia, przystąpiliśmy niezwłocznie do pracy i w ciągu doby przepisaliśmy akt oskarżenia i wysłaliśmy kopię na zewnątrz.
Prezes sądu, dokonawszy obrzędu wręczenia aktu oskarżenia, wyszedł, ale prokurator nie podążył za nim. Jak widać, interesował się on szczególnie Kunickim i pozostał, aby go bliżej poznać. Pierwsze wrażenie, jakie sprawił Morawski w porównaniu z żandarmami i prokuratorem Jankulio, było dobre. Przypominał raczej rozpustnika oficera niż prokuratora. Ograniczony, ale pewny siebie, gbur, lecz nie bez zewnętrznego blichtru, wdał się w polemikę głównie z Kunickim, na temat tego, czy można, walczyć o obalenie istniejącego ustroju nie znając go dokładnie...
Kunicki twierdził uporczywie, że można. Wystarczy znać ogólne podstawy tego ustroju...
— Na czymże polegają według pana te ogólne podstawy? — zapytał wyzywająco prokurator.
— Na tym, żeby „ciągnąć i nie puszczać" — rąbnął Kunicki.
Morawski był oszołomiony.
— Pana się nie przegada — oświadczył wychodząc.
Pierwsze wrażenie, jakie sprawił Morawski, było o wiele lepsze, niż na to zasługiwał. Nie był to beztroski rozpustnik. Był to człowiek, który dla kariery gotów był wyrzec się wszystkiego... i sumienia, i honoru, jeżeli kiedykolwiek sumienie i honor gościły w tej nędznej kreaturze. W czasie procesu Starynkiewicza nalegał on na zastosowanie 249 art. Ustawy Karnej, ilustrując to żądanie gestem kata zarzucającego namydlony postronek na szyję swej ofiary. W czasie procesu „Proletariatu", uzyskawszy zastosowanie tegoż artykułu do wszystkich oskarżonych o przynależność do partii, wbiegł do bufetu z okrzykiem: „Nareszcie" — i z radości golnął kieliszek wódki.

Akt oskarżenia

Ledwie zamknęły się drzwi za Morawskim, rzuciliśmy się na pokaźny akt oskarżenia, z góry już przeczuwając, jakie też znajdziemy w nim perły wolnej twórczości prokuratorskiej. Rzeczywistość przeszła wszelkie oczekiwania. Akt oskarżenia składał się z dwóch części: ogólnej, tyczącej się całej organizacji, i szczegółowej, formułującej konkretne zarzuty pod adresem każdego z oskarżonych z osobna.
W początkach 1886 roku w Moskwie w drodze na Karę Rechniewski przy współudziale moim oraz M. A. Luriego ułożył sprawozdanie z naszego procesu — po polsku i po rosyjsku. W języku polskim wyszło ono w tym samym roku w Genewie w czasopiśmie „Z pola walki". Jest tam mowa o treści tego utworu Morawskiego. „W części ogólnej — czytamy — przytoczono historię partii » Proletariat", zasady partii i łączność z »Narodną Wolą«, organizację partii i jej działalność. Zwracajmy uwagę czytelników na to, że historia partii w akcie oskarżenia przedstawiona jest nieprawdziwie, a cytaty z wydań partyjnych tendencyjnie sfałszowane."
Autor oskarżenia miał niełatwe zadanie. Musiał on z jednej strony przedstawić ruch robotniczy w jak najmniejszych rozmiarach, gdyż pod skrzydłami opieki carskiej nie mogło być niezadowolenia, a cała ludność była szczęśliwa modląc się za cara jak za ojca i dobrodzieja. Ale z drugiej strony musiał on tez wznieść szubienice, a więc pokazać ten ruch jako coś olbrzymiego i zagrażającego bezpieczeństwu istniejącego ustroju państwowego. Tym tłumaczą się rażące sprzeczności w akcie oskarżenia, które obrona mogłaby wyzyskać w sądzie powszechnym, tak że gdyby oskarżeni się na to zgodzili, z aktu prokuratorskiego nic by dosłownie nie zostało. Ale był to sąd nad politykami, a politycy ci nie pozwalali obronie pomniejszać rozmiarów i znaczenia ruchu. Poza tym jeszcze był to sąd wojenny, sąd, w którym nakaz z góry „tak ma być" stanowi namiastkę sędziowskiego sumienia.

Adwokaci — obrońcy

Od chwili wręczenia nam aktu oskarżenia stanęliśmy wobec bardzo poważnej kwestii — zorganizowania obrony. Waryński oświadczył, że zrzeknie się obrońcy i sam będzie się bronił, ale jednocześnie nalegał, by wszyscy inni zawczasu poczynili kroki w celu oddania swej obrony w ręce najwybitniejszych przedstawicieli palestry.
Boć, jeśli nie brać w rachubę — mówił — krewnych, adwokaci będą jedynymi świadkami tego, co się na sądzie odbywać będzie. Ma to olbrzymie znaczenie. Nam zależy na jak największym rozgłosie. Toteż jeśli chcemy, żeby w galicyjskiej i poznańskiej prasie drukowano sprawozdania z sądu, to bez powołania obrońców tego celu nie osiągniemy. A oni — bądźcie spokojni — dla celów patriotycznych rozgłoszą na cały świat, jak despotyczny rząd cara rozprawia się z polskim robotnikiem i polską młodzieżą za pośrednictwem sądu wojennego.
Był to argument bardzo poważny, ale nie jedyny. Było nas dwudziestu dziewięciu: jeden sędzia pokoju, dwóch prawników, pięciu byłych studentów, jeden urzędnik prywatny, trzech oficerów i siedemnastu robotników. Oskarżenie przeciwko niektórym z posądzonych opierało się na tak chwiejnych podstawach, że zupełnie o nich, np. o posłańcu miejskim Słowiku, na sądzie nie wspomniano. Dowody „winy" były bardzo niewystarczające. W takich warunkach pozostawić robotników bez obrony, gdy jeszcze nie była stracona nadzieja na wydarcie ich ze szponów żandarmerii, byłoby przestępstwem.
Muszę tu dodać, żeśmy wtedy jeszcze niezupełnie wierzyli w to, że cały ten sąd będzie z góry uplanowaną komedią, i na szeregu rad obmyślaliśmy, jak uratować Pietrusińskiego, Blocha, Degórskiego i Helszera, robotników zgierskich, oskarżonych o zabicie prowokatora Helszera tylko na podstawie zeznań zdrajcy Pacanowskiego. Jeden z oskarżonych, Antoni Popławski, przez nieostrożność wpadł w zastawione przez żandarmów sieci i pośrednio potwierdził zeznania Pacanowskiego. To go dręczyło w najokropniejszy sposób i chcąc zmazać swą mimowolną winę nalegał, by mu pozwolono oświadczyć na sądzie, że to on, nie zaś Pietrusiński, zabił Helszera. Wobec tego, że Popławski był bliskim: obłędu i istniała obawa, że popełni samobójstwo, zezwolono mu na to. Ale i tu nie można było się obejść bez pomocy obrońcy — fachowca, który był w stanie przewidzieć, jakie pytania może postawić tak doświadczony inkwizytor, jak Strielnikow, stały członek sądu, rodzony brat prokuratora Strielnikowa zabitego przez rewolucjonistów rosyjskich Chałturina i Żełwakowa.
Sprawa wezwania obrony była wprawdzie przedmiotem dyskusji, ale nikt tego nie kwestionował, aczkolwiek mieliśmy wątpliwości, czy obrońcy nie wykorzystają procesu dla swoich celów politycznych. Ostatecznie postanowiono zażądać od adwokatów ultymatywnego oświadczenia, że żaden z nich nie wyjdzie z tej obrony poza nakreślone przez nas ramy.
Nie przewidzieliśmy jednak jednego. Prócz nas w sprawie wezwania obrony brali też udział nasi najbliżsi krewni zaniepokojeni tym, co nas czekało. Myśmy byli w więzieniu, oni — na wolności. Oni mieli możność wybierania obrońców, my zaś mogliśmy tylko odrzucić wybranych. W tych warunkach do przyzwoitej na ogół rodziny obrońców nie mogły nie przedostać się i potwory. Jednym z nich był sprowadzony skądś tam z Rosji przez ojca Kunickiego adwokat przysięgły Horodecki, osobistość bez zdolności — lecz arogancki, nieuk — ale pewny siebie. W przemówieniu jego znalazł się i „zgniły zachód" i „Europa odmładzająca się, wymalowana i ściśnięta gorsetem, zarażająca jadem socjalizmu młodą i jędrną Rosję" oraz wiele innych rzeczy. Wielu z naszych obrońców kompensowało nieuctwo polityczne głębokim wniknięciem w sprawę i świetną analizą prawniczą. Horodecki zaś był nieukiem jako prawnik, sprawy nie znał i całą swą obronę oparł na omyłce drukarskiej w akcie oskarżenia... Podczas jego mowy Kunicki wprost szalał, dopóki wreszcie groźbą opuszczenia sali sądowej nie zahamował tej fontanny krasomówstwa adwokackiego, zionącej błotem i nieuctwem.
Zupełnie inne niebezpieczeństwo, wówczas nam nie znane, groziło ze strony znakomitego adwokata Włodzimierza Spasowicza. Nie licząc się z żądaniami swych klientów, trzymał się zupełnie określonego systemu: przedstawić cały ruch rewolucyjny jako bańkę mydlaną. W procesie siedemnastu (Graczewskiego, Bogdanowicza, Koboziewa oraz innych), broniąc Pribylewów, tak się wyraził o organizacji partii: „Komitet Wykonawczy »Narodnej Woli« przypomina wielkie imperium rzymskie. Nie było ono ani »wielkim«, ani »rzymskim«, ani »imperium«. Wymieniony zaś Komitet nie był «Wykonawczym, nie był »Komitetem«, a już w żadnym razie nie był rzecznikiem woli ludu."
W naszym procesie, poddając szczegółowej analizie prawnej sławetny artykuł 249, dowodził, że mógł on być zastosowany do Stieńki Razina albo do Pugaczowa. Dla „wielkiego okrętu — wielka droga"... A czy „Proletariat" był choćby małym okręcikiem?...
Ale na tym nie kończyło się niebezpieczeństwo ze strony Spasowicza. Reprezentował on w Polsce zupełnie określony kierunek polityczny i wraz z innymi kolegami tych samych poglądów zużytkował proces dla swych celów politycznych. Horodecki dowodził, że winę szerzenia socjalizmu ponosi „zgniły Zachód", Spasowicz zaś — zwalał winę na Rosję. „Spójrzcie, panowie sędziowie, na ławę oskarżonych! — wołał z patosem. — Waryński, Kunicki, Płoski, Rechniewski, Bardowski, Lurie — wszyscy są wychowańcami rosyjskich zakładów naukowych...
Któż pozostaje? Zdrajca Pacanowski i student pierwszego roku Kon." Po tym patetycznym zwrocie nastąpiła wzmianka o związku z „Narodną Wolą", wyrzeczeniu się wszystkich ideałów narodowych i wniosek: „Do dążeń podsądnych można zastosować znany okrzyk: »Finis Polonia".
Równocześnie Spasowicz bardzo dowcipnie dowodził, że rząd rosyjski żadnej szkody nie doznał wskutek działalności podsądnych, ucierpiało li tylko społeczeństwo polskie, a ono na sądzie nie jest reprezentowane. Przez to dawał on zupełnie wyraźnie do zrozumienia, iż jest to sąd wojenny, że za stołem sędziowskim nie ma przysięgłych, których Królestwo Polskie było w ogóle pozbawione.
Inni obrońcy, popierając na ogół Spasowicza, bardzo zręcznie podkreślali współczucie dla oskarżonych jako ofiar rządu rosyjskiego, dając równocześnie wyraz wrogiemu stosunkowi do wyznawanych przez nich idei. „Ukarzcie nasze dzieci — zawołał jeden z obrońców — ale zwróćcie je nam!", tj. nie posyłajcie ich na stracenie.
To współczucie „ojców-obrońców" dla „dzieci-oskarżonych" wyraziło się szczególnie w mowie byłego powstańca, katorżnika Krajewskiego, siwego jak gołąb starca, może rzeczywiście bolejącego nad tym, że „dzieci" sprzeniewierzyły się tradycji i poszły inną drogą. Pod tym względem różnił się on wybitnie od innego znakomitego adwokata polskiego, Pepłowskiego. Ten kategorycznie odmówił udziału w obronie „zdrajców idei patriotycznej".
Z innych obrońców należy wymienić posła do pierwszej i drugiej Dumy, Franciszka Nowodworskiego, który potem okrył się niesławą, oraz Charitonowa, adwokata z Moskwy. Nowodworski był wtedy jeszcze młodym obrońcą, dopiero co wybijającym się z szarej masy adwokackiej. Bodaj że jedyny z obrony przestudiował on dokładnie program „Proletariatu". Polemizując z prokuratorem, który uporczywie oskarżał nas o to, że „robiliśmy rewolucję" — powiedział, co następuje:
„Na błękitnych falach oceanu płynie samotny okręt. Burza miota nim na wszystkie strony... Okrętowi grozi nieuchronna zagłada. Widzą to ludzie na brzegu... Widzą, iż okręt rozbić się musi, szykują łodzie, sznury, haki i zmawiają się zawczasu, jak zawładnąć tym, co z rozbitego statku jeszcze się uratować uda. Azaliż ludzi tych można oskarżać o to, że oni spowodowali burzę? Tak się rzecz ma i z partią »Proletariat«. Przewiduje ona, że okręt kapitalistyczny się rozbije, i szykuje się do opanowania tego, co przy tym ocaleje. Nic więcej".
Zdawało nam się wówczas, że Nowodworski jedyny nas zrozumiał i współczuje nie tylko jako ofiarom caryzmu, lecz jako przedstawicielom określonej idei. W istocie zaś Nowodworski poszedł zupełnie inną drogą.
Gdy w 1904 r. powróciłem z Syberii, Nowodworski należał do obozu, który organizował bojówki przeciwko socjalistom.
Był on wówczas aktywnym, narodowym demokratą i potrafił zbić kapitał polityczny na walce z ruchem socjalistycznym.
Charitonow odegrał w procesie „Proletariat" rolę bardzo dodatnią. Podczas gdy obrońcy warszawscy, wystraszeni różnymi uwagami przewodniczącego Fryderyksa, byli cisi jak trusie, nie próbowali demaskować żandarmskieh wyczynów, jedynie Charitonow, a częściowo i Spasowicz nie krępowali się bynajmniej. Wydobyli i przedłożyli sądowi publicznie szereg protokołów, na których podpisy badanych znajdowały się nie pod protokołem, lecz... na drugiej stronie. Białanowski i Jankulionie robili żadnych ceregieli. Zmuszali zastraszonych robotników do podpisywania czystego arkusza papieru, potem zaś wypełniali go własną twórczością, przy czym niechlujność ich dochodziła do tego, że tekst protokołu kończył się w znacznej odległości od podpisu. Publiczne zdemaskowanie tych planów miało olbrzymie znaczenie. W tym była niewątpliwa zasługa Charitonowa. Jego obrona była również śmiała i przemyślana. Nie krępując się, rozprawiał się z żandarmami jak należy za wszystkie ich wyczyny. O Charitonowie zachowaliśmy wszyscy jak najlepsze wspomnienia.

PRZEWÓD SĄDOWY

Zatrzymałem się nieco dłużej na charakterystyce obrońców. Ich udział w procesie miał znaczenie w tym sensie, że tu po raz pierwszy zetknęły się twarzą w twarz wszystkie trzy walczące z sobą czynniki: rząd carski reprezentowany przez sędziów i przez prokuraturę rządzącą się po carsku w podbitym kraju, społeczeństwo polskie reprezentowane przez obrońców oraz przedstawiciele klasy robotniczej.
Podczas gdy role rządu i oskarżonych były jasne i proste, rola obrońców była nad wyraz trudna. Musieli bowiem płynąć między tymi dwiema skałami ryzykując, że oberwą od jednej bądź od drugiej strony.
Tego rodzaju trudności nie mieli sędziowie — trzej majorowie, którym jako nadzorcę dano kata Strielnikowa, i wypełniający dokładnie wszystkie zlecone rozkazy prezes generał Fryderyks, nie mówiąc już o prokuratorach. Otrzymali oni rozkaz, który dokładnie wykonywali.
Było to z góry wiadome, chociaż nikt nie przypuszczał, że sąd ten przekształci się aż w taką parodię, jak to się okazało w rzeczywistości... Mimo to my, wszyscy oskarżeni, bez wyjątku, staliśmy na stanowisku konieczności uczestniczenia w rozprawie sądowej. Uważaliśmy, że trzeba wykorzystać sąd dla celów agitacyjnych, by zwrócić się po raz ostatni, ponad głowami sędziów, do mas robotniczych, wzywając je do walki.
To nadało sądowi specyficzny charakter. Podsądni przyznający się do udziału w partii od pierwszej chwili wystąpili faktycznie w roli oskarżycieli. Na zapytanie, czy przyznaje się do winy — Waryński, który nadawał ton całemu procesowi, podkreślił dosadnie, że nie może być mowy w procesie politycznym
O winie. Jeżeli zaś posadzono nas na ławie oskarżonych, to jedynie dlatego, że w Rosji istnieje reżim despotyczno-policyjny i pociąga się ludzi do odpowiedzialności za to, co jest otwarcie głoszone w innych państwach. Z drugiej strony nikt z uczestników partii nie usiłował obalić faktów przypisywanych mu, jeżeli tylko nie pozostawały w sprzeczności z ideami partii.
W wielu wypadkach miało miejsce coś zupełnie odwrotnego. Okolicznością najbardziej obciążającą oskarżonych był sojusz bojowy z partią „Narodna Wola". Wielu było aresztowanych przed zawarciem tej umowy, inni aż do swego aresztowania nie wiedzieli o jej zawarciu ze względów konspiracyjnych. Mimo tego każdy ze stwierdzających w sądzie przynależność do partii oświadczał o swej solidarności z „Narodną Wolą".
— Nawet z zamordowaniem osoby Najjaśniejszego Pana? — chwytał za słowo Strielnikow lub też prokurator.
— Tak — padła odpowiedź.
Inkwizytorzy próbowali zręcznie zbudowanymi pytaniami wydobyć to, co pozostało nie wykryte mimo wszelkich wysiłków żandarmów. Na to otrzymali krótką, lecz stanowczą odpowiedź:
— Na to nie odpowiadam.
W takich warunkach całe śledztwo w naszym ujęciu sprowadzało się do tego, by wyrwać z pazurów żandarmskich tych podsądnych, przeciwko którym poszlaki były niewystarczające, i by obalić zeznania składane w stosunku do nich przez prowokatorów, szpiegów, zdrajców i tych, którzy zwariowali w więzieniu, a z których zeznań żandarmi korzystali, by mordować, zesłać na katorgę lub też skazać na śmierć.
Była to okropna walka — walka o życie towarzyszy, której wynik był do pewnego stopnia przesądzony rozkazami z kancelarii generał-gubernatora Hurki.
Oskarżenie opierało się głównie na zeznaniach prowokatorów, szpiclów, zdrajców i pośrednio na dokumentach znalezionych podczas rewizji. Wchodziły tu w grę również nieostrożne słowa niektórych oskarżonych, na przykład Popławskiego, o którym już wspomniałem.
Jego zeznanie było jednym z najbardziej dramatycznych momentów w całym procesie. Na pytanie, co pan wie o zabójstwie Helszera i o udziale w nim Pietrusińskiego, Popławski odparł: „Pietrusiński jest niewinny. Ja zabiłem Helszera". Pełna zgrozy cisza zapanowała na sali. Wszyscy byli oszołomieni: sędziowie, prokurator, obrona, kilku krewnych obecnych na procesie, żandarmi. Pierwszy ocknął się Strielnikow, który zapytał:
— Z której strony pan strzelał?
Po chwili namysłu Popławski odrzekł:
— Z prawej.
To odpowiadało rzeczywistości, ale sam fakt namysłu pozwolił Strielnikowowi osłabić wrażenie zeznania.
Oprawcy odetchnęli z ulgą. Dzięki tej jednej chwili namysłu można było podać w wątpliwość zeznanie Popławskiego i nie zachwiać wiarogodności zeznań zdrajcy Pacanowskiego.
Niemniej tragicznym było badanie Bardowskiego z powodu znalezionego w jego mieszkaniu rękopisu odezwy do oficerów.
Bardowski nie był socjalistą. Był typowym radykałem rosyjskim z szóstego lat dziesiątka, szestdiesiatnikiem. Człowiek już niemłody, Bardowski sympatyzował z młodzieżą walczącą z caratem. A że zajmował wysokie stanowisko sędziego pokoju, uważaliśmy więc jego mieszkanie za zupełnie bezpieczne i ulokowaliśmy u niego archiwum partyjne. Wszystko to wpadło w ręce żandarmów, a wraz z archiwum wpadła i napisana przezeń wspomniana odezwa.
Byłem obecny przy tym, jak tę odezwę napisał.
Zrzędził i sarkał bardzo często na nas, że nie tak piszemy odezwy, jak by należało. Nie spodobała mu się i napisana przez Kunickiego do oficerów.
— Tak się odezw nie pisze.
— To napiszcie jak trzeba...
Usiadł i napisał...
Było to w jakie dwa — trzy tygodnie przed fatalnym dniem jego aresztowania. Odezwa ta nie była wydrukowana i wraz z innymi papierami leżała w jego biurku. Jedną z przyczyn tego, że nie ujrzała druku, było to, że Bardowski miał tak nieczytelny charakter pisma, iż niezależnie nawet od względów konspiracyjnych trzeba było ją przepisywać przed oddaniem do druku.
Żandarmi, gdy odezwa ta dostała się do ich rąk, z oddzielnych słów zorientowali się co do jej treści, ale odczytać nie byli w stanie, toteż na sądzie figurowała ta odezwa jako dokument o „zbrodniczej treści", ale bez wyszczególnienia w akcie oskarżenia zawartości tego dokumentu.
— Może pan przeczyta, coś pan napisał — zaproponował
Bardowskiemu przewodniczący.
Godność nie pozwalała Bardowskiemu odmówić. Wyszedł na środek sali i przeczytał. Odezwa była znakomita. Bardowski. przeczytał ją, powiedziałbym, z zapałem. Wśród ciszy, jaka zapanowała, rozległy się słowa:
— A jeśli car zechce dźwignąć szubienice na całej przestrzeni ziemi rosyjskiej, to naznacza się trzech majorów, którzy bez słowa sprzeciwu wykonują wolę tego, który ich zamianował...
Trzej majorowie, o których mówiła odezwa, siedzieli właśnie za stołem sędziowskim i nisko, bardzo nisko pospuszczali głowy...
Podmuch śmierci przebiegł po sali. Zapanowała cisza grobowa. Tylko Strielnikow uśmiechał się sarkastycznie, teraz już pewny, że ofiara z jego krwawych rąk się nie wymknie.
Wśród tej grobowej ciszy Bardowski wolnym krokiem powrócił na ławę podsądnych.
Już wtedy nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że los jego jest zdecydowany, że sam, czytając tę odezwę, odczytał sobie wyrok śmierci.
Inne epizody śledztwa sądowego nie były tak dramatyczne, a niektóre były nawet komiczne: wywoływały wybuchy śmiechu na ławie podsądnych.
Najkomiczniejszym było zeznanie jakiegoś oficera staży pogranicznej, który natrafiwszy na ślad kontrabandy literatury nielegalnej bardzo gorliwie się zajął tym, by i kontrabandę przyłapać, i tych przeklętych socjalistów na gorącym uczynku schwycić. Z wielką pewnością siebie opowiadał na sądzie o swych zarządzeniach, jak to rozstawił w różnych punktach strażników, jak pozostawił jedną pakę z książkami na przynętę, jak na adres, który mu się udało od kontrabandzistów dostać, wysłał depeszę z zawiadomieniem, że „towar przybył", że „kupiec czeka", że „natychmiastowy przyjazd jest konieczny" itd., itp. Gorliwy sługa carski chełpił się przed „naczalstwem" swą sprawnością i sprytem. Ale pod koniec już zupełnie innym tonem na odpowiednie zapytania stwierdził, że przynęta w jakiś tajemniczy sposób znikła i nikt na jego wezwanie nie przyjechał.
— A z ilu słów składała się depesza? — z jawną ironią w głosie zapytał Waryński.
— Z sześćdziesięciu.
— Za dużo — zjadliwie zauważył Waryński.
Nawet sędziowie nie mogli powstrzymać się od śmiechu zrozumiawszy, że właśnie ten długi telegram uprzedził nas o wsypie i skłonił do przedsięwzięcia wszelkich środków, by choć część transportu uratować, a ludzi uchronić od aresztu.
Komiczna byli również prowokatorzy improwizujący w sądzie całe odezwy jakoby wydane przez „Proletariat", a które nie wpadły w ręce żandarmów... Zapewniali, iż nauczyli się na pamięć treści i teraz odtwarzają ją przed sądem.
Ale tok badań wykazywał na każdym kroku, że decyzję w tej sprawie powzięto z góry, a całe śledztwo dostosowywano do tego. Dla tego to celu uznano za wiarogodne zeznania Zagórskiego, który w ataku szaleństwa poranił się brzytwą. Żandarmi i prokuratorzy zeznawali pod przysięgą w charakterze świadków na okoliczność normalności osób przez nich badanych, mimo iż badanie nienormalnych karane jest sądownie itp., itp.
I w miarę tego, jak prowadzone w taki sposób śledztwo posuwało się naprzód (a trwało ono około miesiąca), dla wszystkich stawało się jasnym, że wyroki są już dawno przesądzone, że sąd jest tylko komedią.

Przemówienia

Natychmiast po zamknięciu przez przewodniczącego przewodu sądowego rozpoczęły się mowy oskarżycielskie czterech prokuratorów wojskowych. Nadano im niezwykle uroczysty charakter. Sala wypełniła się generałami; pośrodku ustawiono fotel, na którym zasiadł generał-gubernator Hurko, niby sęp wpijając się wzrokiem w oskarżonych.
Przemówienia, prokuratorów były szablonowe... Co chwila podkreślali oni „męczeński zgon cara-oswolbodziciela", „zabójstwo świętej osoby panującego monarchy" dokonane przez partię, z którą „Proletariat" zawarł przymierze... Prokurator Morawski używał wszelkich środków, aby zastosować artykuł 249, przewidujący karę śmierci w stosunku do tych oskarżonych, których aresztowano przed porozumieniem z „Narodną Wolą" i przed dokonaniem jakichkolwiek aktów terrorystycznych, dowodząc, że jako założyciele partii odpowiedzialni są za wszystko, czego ona dokona.
Co się tyczy takich metod oskarżania, powiedział Spasowicz dowcipnie w swej mowie obrończej, że można by w takim razie uczynić odpowiedzialnym Chrystusa za zboczenia „skopeów" — kastratów... Ale dla sądu nie istniały oczywiście żadne argumenty. Zastosował do wszystkich oskarżonych artykuł 249.
Bardziej „oryginalnym" był inny prokurator, ale ta oryginalność drogo go kosztowała. Zaatakowawszy oskarżonych wypalił z patosem:
— Oni występują przeciwko samowładztwu... Ależ oni sami gorsi są od wszelkiego samodzierżawia...
Usłyszawszy to Hurko rzucił się na swym fotelu i przez adiutanta oświadczył niefortunnemu w swej gorliwości obrońcy samodzieirżawia: — Dureń.
Mówiłem już o mowach obrońców. Pod względem analizy prawnej rozbijały one całkowicie oskarżenie, nie zostawiając z niego kamienia na kamieniu. Dowodziły, że nie może być mowy o zastosowaniu artykułu 249.
To jednak nie zdetonowało prokuratury. Morawski powstawszy oświadczył cynicznie, że — o ile mu wiadomo — „wyższe sfery" podzielają jego pogląd,-żądając zastosowania tego właśnie artykułu. Tego było dla sądu dosyć.
Ale obrządek sądowy wymagał, aby udzielono oskarżonym „ostatniego słowa", a Waryńskiemu, nie mającemu obrońcy, możność obrony...
Generał-gubernator Hurko uprzedzony, że będzie przemawiał Waryński, przybył do sądu. Osoba Waryńskiego imponowała nawet jemu.
Ten zaś oświadczywszy, że nie interesuje go faktyczna strona oskarżenia, rozwinął we wspaniałym przemówieniu program partii. Nakreśliwszy sytuację klasy robotniczej w Polsce, dowiódł z cyframi w ręku, że warunki pracy są takie, iż procent robotników rannych w toku produkcji przewyższa procent rannych podczas wojny rosyjsko-tureckiej. Poruszając zagadnienie terroru zaznaczył, że zabójstwa szpiclów i prowokatorów nie mogą być traktowane jako terror. Są to tylko akty samoobrony spowodowane istniejącym reżimem, który, wpędzając partię w podziemie, zmusza do tajnej działalności. Jest to do tego stopnia naturalne, że w statutach sławnego stowarzyszenia tajnego Iluminatów — przypomniał Waryński — do którego należeli królowie, a nawet papieże, znajdował się paragraf karzący śmiercią za zdradę. Z tego jednak nie wynika, że można oskarżyć partię „Proletariat" o dążenie do obalenia przy pomocy zabójstw istniejącego obecnie ustroju. Nie jesteśmy utopistami, nie karmimy się iluzjami. My nie stoimy ponad historią, lecz odwrotnie, podlegamy jej prawom. I dlatego nie dokonujemy rewolucji, lecz jedynie przygotowujemy się do niej, organizujemy masy do rewolucji. W równym stopniu zdajemy sobie sprawę z tego, że nie ma na świecie rządu, który by był niezależny od istniejących w danym państwie klas. Klasa robotnicza, rozdrobniona, nie zorganizowana, pozbawiona jest wpływu na reżim polityczny, podczas gdy eksploatujące klasy wykorzystują w pełni swą sytuację dla obrony swych interesów klasowych. Naszym celem jest organizowanie mas robotniczych i zwiększenie tym samym ich ciężaru gatunkowego w państwie, następnie — zmuszenie rządu, aby liczył się z ich żądaniami, biorąc pod uwagę, że nie może się utrzymać ustrój oparty na eksploatacji i ucisku milionowych mas. Otóż proletariat musi być na tę chwilę decydującą zorganizowany i przeniknięty świadomością klasową, aby wypełnić z honorem misję grabarza kapitalizmu, nakazaną mu przez historię.
Nie przytaczam dosłownie mowy Waryńskiego, ograniczając się jedynie do podania w skrócie jej treści. Nie mogę jednak nie podkreślić, że mowa ta, wysłuchana nie tylko przez wszystkich oskarżycieli, lecz i przez wszystkich obecnych w sądzie dosłownie z zapartym tchem, wywarła wstrząsające wrażenie.
Wzruszony Spasowicz podbiegłszy do Waryńskiego po skończonym przemówieniu długo ściskał mu rękę.
Po swojemu reagował generał-gubernator, który zwracając się do obrońcy Charitonowa rzekł: — Mądra szelma.
„Mądry" — i dlatego zamęczyli go na śmierć w Szlisselburgu.
Mowa, którą Waryński zakończył oświadczeniem, że, nie tylko solidaryzuje się, ale też bierze całkowitą odpowiedzialność za wszystko, co zrobiła partia po jego aresztowaniu, miała dać sądowi do zrozumienia, że z wyjątkiem zdrajcy Pacanowskiego nie należy się spodziewać od oskarżonych skruchy albo prośby o złagodzenie losu.
A jednak sąd oczekiwał tego.
Oskarżonym, każdemu z osobna, udzielano ostatniego słowa. Liczono na to, że w nieobecności towarzyszy sam na sam z tymi, którzy mieli jego los w swoich rękach, ten i ów z podsądnych zechce się ratować przed szubienicą i przyzna się do winy, okaże skruchę, będzie prosił o łagodny wyrok. Ale nikt nawet nie zawahał się.
Oskarżeni, jeden po drugim, wchodzili na salę, aby gromić istniejący reżim ucisku i eksploatacji. A jeżeli wyrażali skruchę, to tylko z tego powodu, że zbyt mało zdołali uczynić dla osiągnięcia celu. Jednocześnie zaś mówili z dumą o swej solidarności z bohaterskimi rewolucjonistami rosyjskimi.
Było to wystąpienie tak imponujące, że sąd nie mógł zdecydować się na przerwanie oskarżonym ani też odebranie głosu. Raz tylko sąd usiłował to uczynić w czasie przemówienia Kunickiego, kiedy zaczął piętnować reżim żandarmsko-policyjny. Ale Kunicki krzyknął wówczas:
— Nie zapominajcie, sędziowie, że to jest w literalnym, nie przenośnym znaczeniu tego słowa, moje ostatnie słów o...
Przewodniczący zmieszał się i rzekł:
— Proszę mówić dalej.
I Kunicki piętnował dalej...

Wyrok

Sąd wyszedł, aby naradzić się nad sprawą zastosowania artykułu 249. Było to zagadnienie główne i zasadnicze. Artykuł ten przewidujący jedną tylko karę — karę śmierci, nie zawiera, żadnych złagodzeń. Zastosowanie go równało się skazaniu na śmierć wszystkich oskarżonych uznanych za winnych. Obrona spodziewała .się naiwnie, że to powstrzyma sąd od zastosowania tego artykułu, wydawało się jej bowiem czymś potwornym wzniesienie dwudziestu dziewięciu szubienic... Nie brano pod uwagę tego, że trzeba było wszak dać carowi możność zastosowania szeroko prawa „łaski"...
Sąd nie usłuchał głosu obrony. Artykuł 249 został zastosowany.
Od tej chwili wionęło w sali sądowej tchnieniem śmierci. Rozstrzygnięto sprawę zasadniczo. Pozostało jedynie oddać należne każdemu z oskarżonych.
Sąd lękał się widocznie demonstracji ze strony oskarżonych i rozbił ich na grupy w chwili ogłoszenia wyroku. '
Obawiając się izolowania nas od siebie umówiliśmy się z góry, że każdy wkraczający na podwórze X Pawilonu cytadeli krzyknie głośno, na co został skazany.
Wytężyliśmy słuch...
I pośród mroku i nocnej ciszy rozległa się jedna po drugiej wieść:
„Kunicki — śmierć".
„Bardowski — śmierć".
„Lurie — śmierć".
Tu nastąpiła, przerwa, myśleliśmy, że ograniczono się do tych trzech wyroków śmierci... Ktoś wyrażał nadzieję, że rozprawią się z inteligentami, ale że robotnicy będą ocaleni. Nadzieje te rozproszyły się bardzo szybko.
Przerwę spowodowało odprowadzenie jednej grupy i wprowadzenie na salę drugiej grupy. I po upływie dziesięciu minut rozległy się znów ponure wieści: „Pietrusiński — śmierć". „Ossowski — śmierć". „Szmaus — śmierć".
I znów zapanowała cisza okrutna, męcząca. Ale sąd poprzestał na tych sześciu ofiarach. Dalszych szesnastu oskarżonych skazano na szesnaście lat katorgi. Byli to wszyscy pozostali oskarżeni z wyjątkiem mnie, będąc bowiem wówczas niepełnoletnim otrzymałem o jeden stopień niżej: dziesięć lat i osiem miesięcy ciężkich robót, i — Bugajskiego, jeszcze młodszego, którego skazano na sześć lat. Zdrajcy Pacanowskiemu dano dziesięć lat i osiem miesięcy, a oficerów Igelstroma i Sokolskiego, wolnych od zarzutu należenia do partii, wysłano na osiedlenie z pozbawieniem praw. Wyroki te ogłoszono bez udziału publiczności. Obecni byli jedynie obrońcy, z których wielu nie mogło się powstrzymać od łez. Skazani przyjęli wyrok „rzeczowo". Postanowili wykorzystać ten wyrok dla sprawy zwracając się z listem do „braci robotników" na wolności (w owym czasie nazwa „towarzysz" zaczynała dopiero wchodzić w życie). W piśmie tym donoszono, że wszyscy oskarżeni przyjęli wyrok spokojnie. Żałowali jedynie, że nie udało się im dokonać więcej i że będą na długo oderwani od pracy.
„Sądzimy, że rząd w tym razie przerachował się, myślał, że nas ^zastraszy, a tymczasem wzbudził we wszystkich uczucie zgrozy, bo nawet ludzie nie rozumiejący wcale, o co walczymy, zrozumieją, że nie może być złą idea, dla której ludzie życie oddają."
„Więc vivat sąd, który naszą sprawę spopularyzował, powinniśmy być wdzięczni Hurce za to, że przez ostatni proces wzmocnił kamień węgielny, przez nas założony."
„Pracujcie, bracia robotnicy, dalej w tym samym kierunku, aby robotnicy wszyscy mogli zrozumieć, że polepszenie losu robotników jest możliwym i zależy od połączonych usiłowań wszystkich pracujących. Wtedy gdy wszyscy to zrozumieją i zechcą kierować się tą zasadą, zabłyśnie dzień pożądany. Żegnajcie, bracia."
Niech żyje sprawa robotnicza!
Niech żyje rewolucja socjalna!
Do tego dołączyli Kunicki i Mańkowski osobiste listy do robotników.
Wyrok ogłoszono dwudziestego grudnia 1885 roku.
Po kilku dniach wezwano nas znowu grupami do sądu dla wysłuchania wyroku w ostatecznej formie. Następnie wysłano go do Petersburga do zatwierdzenia przez cara.

EGZEKUCJA

Dzień dwudziesty siódmy stycznia 1886 r. pozostanie na zawsze pamiętny dla wszystkich oskarżonych w procesie „Proletariatu".
Od chwili ogłoszenia wyroku minęło już czterdzieści jeden dni. Było dla wszystkich rzeczą jasną, że wszystkie knowania prokuratury wojskowej i sądu wojennego do niczego nie doprowadziły. Petersburg, jak widać, nie uległ argumentom, że należy posłać na szubienicę członków polskiej partii socjalistycznej „Proletariat", sprzymierzonej z „Narodną Wolą", tj. partią, która 1 marca 1881 r. dokonała „strasznej zbrodni".
Argumenty takie nie tylko były, ale musiały być przekonywające dla sądu mającego bezpośrednie polecenia od Hurki. Ale egzekucja dwudziestu dziewięciu osób w Warszawie była wówczas nie do pomyślenia. Sąd wojenny musiał więc oddzielić kozły od jagniąt, wynajdując dla nich „okoliczności łagodzące", w niektórych razach tak absurdalne, że budziły śmiech: starcom złagodzono karę „ze względu na młodość" (przypadek z Blochem, Degórskim, Formińskim i in.), organizatorom — inicjatorom, długoletnim bojownikom (Waryński, Dulęba i in.) — wskutek zaślepienia młodości itd.
W rezultacie takiej selekcji wynikło, jak już powiedziano, tylko sześć wyroków śmierci. Miały one określony cel: sterroryzowanie odpowiednich sfer społecznych. Dla zastraszenia młodzieży uniwersyteckiej skazano na śmierć studenta Instytutu Dróg i Komunikacji Stanisława Kunickiego, wyrok śmierci na Piotra Wasiliewicza Bardowskiego, koronnego sędziego pokoju, miał zastraszyć sfery urzędnicze, wyrok śmierci na inżyniera wojskowego, kapitana Luriego — środowisko wojskowe. Wreszcie dla zastraszenia robotników wybrano ofiary w osobie Jana Pietrusińskiego, robotnika, tkacza ze Zgierza, Michała Ossowskiego z Warszawy i Józefa Szmausa z Łodzi. W tych trzech miastach ruch robotniczy był szczególnie silny.
Nie będę opisywał wrażenia, jakie sprawiły te wyroki na nas pozostałych, których ominął „ów kielich". Powiem tylko, że .lękaliśmy się głównie o los Kunickiego: brał czynny udział w „Narodnej Woli", w swoim czasie wywiózł z Petersburga poszukiwanego przez żandarmerię Diegajewa, za którego ujęcie wyznaczono nagrodę, był jednym z naj czynniejszych działaczy „Proletariatu", on to wreszcie odegrał wybitną rolę przy zawarciu przymierza między „Proletariatem" i „Narodną Wolą"... Nie mógł nań nie spaść gniew wszechwładnych żandarmów.
Ale inni? Bardowski, typowy konstytucjonalista z okresu szóstego dziesięciolecia, był głęboko oburzony i zgorszony postępowaniem wojskowych, rozstrzeliwujących w Żyrardowie bezbronnych robotników (w latach 1883—84 praktykowano to w Polsce). Wówczas to ułożył do wojska odezwę znalezioną u niego w rękopisie, ale nigdzie nie drukowaną. Nie należał nigdy do partii, o czym wiedzieli żandarmi i sędziowie. Czy mógł być niebezpieczny ten sędzia przeciążony pracą urzędową od rana do wieczora. Za co go stracono? Za co należało stracić Luriego, w którego postępowaniu nawet sąd wojenny nie mógł się dopatrzeć innej winy prócz tej, że dostarczał środków pomocy dla rodziców aresztowanych robotników. Czyż można było wierzyć w egzekucję obarczonego rodziną Szmausa, oskarżonego o nieudany zamach na szpiega? Lub też niepełnoletniego młodzieńca Ossowskiego, zabójcy prowokatora. Albo w egzekucję młodego Pietrusińskiego, również niepełnoletniego, oskarżonego o zabójstwo prowokatora, mimo że, jak już wspomniałem, towarzysz Popławski wprost oświadczył w sądzie: „Pietrusiński jest niewinny. Helszera ja zabiłem".
Nie. I teraz nawet, po upływie tylu lat, uważam za naturalne, żeśmy niepokoili się głównie o los Kunickiego. Po tym jak wypadło być świadkiem takich bestialstw, na których samo wspomnienie włosy stają dęba, teraz nawet, kiedy wskrzeszam w pamięci obrazy dawno minionej przeszłości.
Pierwsze dni były niewypowiedzianie ciężkie. Nie można było zostawić Skazanych na śmierć samych, i tak się rozmieściliśmy w celach, że na jednego skazańca wypadało dwóch nie skażanych.
Że mną i Adamem Sieroszewskim (brat stryjeczny Wacława Sieroszewskiego) siedział Pietrusiński.
Na całe życie utkwiło mi w pamięci jedno króciutkie zdanie, które wypowiedział nie pamiętam już z jakiego powodu: „Tak bym chciał pokochać. Nigdy jeszcze nie kochałem żadnej kobiety i nie mogę wcale wyobrazić sobie tego uczucia..."
Biedne, zmęczone dziecko. I już nigdy nie było mu to sądzone.
Ale podobne chwile rozrzewnienia i smutku zdarzały się rzadko. Dokładaliśmy wszelkich starań, aby usunąć wszystkie ku temu powody, i świetnie się to nam udawało. Organizowaliśmy odczyty dla robotników, wspólne lektury, zdobyliśmy prawo do wspólnych przechadzek, urządziliśmy chóralne śpiewy*i czas biegł szybko wśród zajęć i rozrywek. Ponadto wszystkich krzepiła świadomość, że rola nasza nie jest do końca spełniona, że słowo ludzi skazanych na śmierć i na katorgę może jeszcze przynieść korzyść sprawie robotniczej. I słowo to musiało być wypowiedziane.
I oto ułożyliśmy wkrótce list — testament do towarzyszy na wolności, o którym już wspomniałem; list wydrukowany potem w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy. Pogrzebani za życia wzywali do walki żywych, i słowo ich pochwycono w locie. Znajdowaliśmy się jeszcze w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej. Towarzysze nasi, skazani na śmierć, jeszcze nie zostali wyrwani spośród nas, a już dotarła do nich za kraty wiadomość o wpływie, jaki miało nasze wezwanie.
O, jakże ułatwiła ona nasz pobyt w dusznych kazamatach!
A czas płynął... Minął tydzień, drugi... Zaczął nas powoli ogarniać spokój, nawet co do Kunickiego. Dawniej, z początku, stosowaliśmy wszelkie środki, ażeby skazanym na śmierć przygotować ucieczkę: zdobyliśmy pilniki, a nawet rewolwer. Cudów pomysłowości dokazywał Mieczysław Mańkowski. Przepiłowawszy w suficie celi otwór, przez który się można było wydostać na strych i stamtąd na dach, sam próbował tej drogi. Ale przekonawszy się, jak bardzo jest to droga ryzykowna z uwagi na rozstawionych wartowników, powziął zamiar przewiercenia przejścia ze strychu na schody frontowe prowadzące do mieszkania zarządzającego. Ale i to było ryzykowne, przy tym powstało pytanie, jak się wydostać z twierdzy, jeśli nawet uda się przejść pomyślnie z cel na schody.
Dopóki groziło niebezpieczeństwo, w pierwszych dniach i w pierwszym tygodniu — robota wrzała, ale z biegiem czasu wszyscyśmy nabrali pewności, że nie będzie egzekucji, nie można bowiem trzymać ludzi pod groźbą śmierci przeszło miesiąc i ostatecznie egzekucji dokonać. Wobec więc takiej pewności ryzyko ucieczki we wspomniany sposób występowało jaskrawiej, a zamiast poprzednich planów zjawiły się nowe, mniej ryzykowne — plany ucieczki w drodze.
A czas płynął... Minął drugi tydzień, czwarty, piąty... Kończył się już szósty... Ciężki koszmar, dławiący nas przez tyle tygodni, rozproszył się. Wszyscy byli weseli, żartowali, stroili figle, jak żaki.
Taki nastrój panował w X Pawilonie i dwudziestego siódmego stycznia. Zawołano nas na przechadzkę. Wybiegliśmy na podwórze z młodzieńczym gwarem, śmiechem i żartami.
Dzień był mroźny i pogodny. Wabił ku sobie zamarznięty, skrzący się w słońcu śnieg. Ktoś chwycił pecynę śnieżną i rzucił ją w sąsiada. Ten odpowiedział tak samo. Przykład działał zaraźliwie na innych i niebawem wszyscy ci skazani na śmierć i katorgę, zapomniawszy jak dzieci o wszystkim, oddali się bez reszty zabawie. Hałas, krzyki i śmiechy zwabiły do okien towarzyszy niedawno aresztowanych i oczekujących jeszcze swego losu. Ponure podwórze więzienne zmieniło się nie do poznania. Nawet poważny Janowicz i stosunkowo niemłody już Bardowski poddali się tej wesołości, przerywając nie skończoną rozmowę o wspólnocie i wzroście kapitalizmu w Rosji.
Półtoragodzinna przechadzka zbiegła jak chwilka. Wróciliśmy do cel tak samo wesoło, jakeśmy wyszli. Wkrótce w izbie Kunickiego zebrało się nas dziesięciu, aby wysłuchać odczytu o elektryczności. Kończył się krótki dzień zimowy. Zmierzchało. Kunicki kończył już wykład, gdy nagle wszedł do celi starszy żandarm, wzywając naszego towarzysza do kancelarii.
Nie było w tym nic podejrzanego. Wzywano nas niejednokrotnie dla dokonania obliczeń z zarządzającym, dla kontroli wydatków, w sprawie listów itp.
Po upływie dziesięciu minut zawołano Bardowskiego. Staliśmy się czujni. Widziało się nam coś niedobrego. Mózg świdrowało jedno tylko... „Szlisselburg". Zjawiono się po Ossowskiego.
To nas zdezorientowało, myliło: do Szlisselburga wysyłano zwykle najbardziej „niebezpiecznych", wpływowych, posiadających autorytet. Osiemnastoletni Ossowski nie był i nie mógł być jednym z nich. Kolej doszła do Pietrusińskiego. Wyszedł z żandarmem, bez czapki i palta, gubiliśmy się w domysłach. Ktoś wypowiedział przypuszczalnie, że prawdopodobnie ogłaszają konfirmację i złagodzenie wyroku i dlatego wzywają do kancelarii.
Tak, tak jest, oczywiście. Inaczej to trudno sobie objaśnić... Denerwowali się wszyscy, zwłaszcza Szmaus i Lurie, również skazani na śmierć.
Chwile wydawały się wiecznością. Nikogo już nie wzywano. Wydawało się to podejrzane.
Czas upływał. Nie wracali towarzysze wezwani poprzednio.
Stukaliśmy do drzwi, zapytując żandarmów, ale nie można było uzyskać innej odpowiedzi prócz mrożącego serce: „Nie wiem".
Minęło pół godziny. Cała wieczność...
We wszystkich celach ucichło, zastygło i zamarło.
Wionął oddech śmierci.
Leżeliśmy bezwładnie na pryczach, nie ważąc się nawet w myślach snuć okropnych przypuszczeń.
Nagle zazgrzytała zardzewiała zasuwa u drzwi, szczęknął zamek i wszedł starszy żandarm.
— Gdzie rzeczy Pietrusińskiego?
Rzuciliśmy się ku niemu pytając. Nie odpowiadał, my zaś odmówiliśmy wydania rzeczy Pietrusińskiego, chcąc żandarma zmusić do mówienia.
— On tu i tak już nie przyjdzie.
— Jak to, dlaczego?
Znów milczenie.
To oświadczenie ścięło nas. Nie sprzeciwiając się, pozwoliliśmy żandarmowi zabrać rzeczy.
To samo powtórzyło się w innych celach.
Dusze nasze opanowało straszne podejrzenie.
Szlisselburg czy śmierć?
O, jakżeśmy pragnęli, żeby to był tylko Szlisselburg.
„Tylko Szlisselburg"... Wiedzieliśmy już wówczas, co to jest takiego, a jednak modliliśmy się jeszcze o to.
Ale nie, ukradziono nam, po prostu ukradziono nam towarzyszy, żeby ich posłać na śmierć. Nie dano nawet czasu pożegnać się z nimi.
Żandarmi to dalekowzroczni psychologowie. Lękając się scysji, woleli po złodziejsku wyrwać spośród nas ofiary przeznaczone na stracenie.
O losie towarzyszy powiadomił nas zarządzający X Pawilonem porucznik żandarmerii Fursa, który dopiero po upływie półtorej godziny zjawił się u nas w celach, zresztą pod osłoną żandarmów i żołnierzy. Ale i w tych warunkach tchórzył i jakby mimochodem wspomniał o tym, że w pawilonie zdwojono warty na wypadek protestu z naszej strony. Sprawdziliśmy potem tę wiadomość. Okazała się prawdziwa. Przygotowano nawet potrzaski, żeby nas związać...
Fursa mówił głosem smutnym, jak gdyby współczując ofiarom i żałując ich. Ale słowa jego brzmiały fałszywie. Nie mogliśmy z nim mówić.
Zupełnie inne wrażenie sprawił komendant twierdzy generał-lejtnant Unkowski. Ten uczciwy i szlachetny starzec nieraz walczył o nas z żandarmami i służącą im po lokajsku prokuraturą. Teraz zjawił się u nas taki smutny, zawstydzony i przygnębiony, że dla wszystkich nas był oczywisty jego stosunek do spełnienia hańbiącego przestępstwa. Nie śmiał podnieść na nas oczu, jakby czując, że jest wspólnikiem tej zbrodni. A kiedy po kilku godzinach kazano temu siwowłosemu starcowi być obecnym przy egzekucji, odmówił kategorycznie. Mówiono nawet, że podał się natychmiast do dymisji, ale jej nie przyjęto.
Wielu żandarmów było również szczerze zmartwionych. Ale Fursa i „starszy" żandarm Fomin tylko tchórzyli, wiedząc dobrze, że nie mamy nic do stracenia. Ale cios ten przeraził nas na chwilę. Nie myśleliśmy ani o buncie, ani o proteście czy sprzeciwie. Nie myśleliśmy o niczym. W głowie mieliśmy pustkę. Mózgi odmówiły pracy. A naszych męczenników odprowadzono (tymczasem na drugi kraniec X Pawilonu i umieszczono w pojedynczych celach. Po¬tem dopiero zezwolono przez chwilę widzieć się z sobą.
Czy te wiadomości były prawdziwe — nie wiem. Tak nam powiedzieli potem niektórzy żandarmi, których inne dane okazały się zgodne z prawdą. Oni też oznajmili nam, że Kunicki miał widzenie z rodzicami, a Pietrusiński z krewnymi.
O świcie stracono ich...
Żandarmski pułkownik Białanowski, kierujący śledztwem w naszej sprawie, nie wytrzymał, aby się nie zjawić na miejscu egzekucji i nie nasycić oczu widowiskiem przez siebie przygotowanym.
Sama egzekucja odbyła się również po barbarzyńsku, aby się oprawcy mogli napaść męką straconych. Pierwszy poszedł na. śmierć Kunicki.
On, rewolucjonista z przekonania, oddany bez zastrzeżeń sprawie, niezachwiany i mężny, zginął pierwszy. Drugi był Bardowski, a dwóch młodzieńców, niemal dzieci, zostawiono na koniec.
Ale nie sprawdziły się rachuby katów: ani nie udało im się wyrwać z piersi mordowanych jęku, ani też ujrzeć w nich trwogi. Wszyscy czterej poszli na śmierć po bohatersku i zanim narzucono im na głowy kaptury, wznieśli głośne okrzyki na cześć wolności i rewolucji.
Ossowski zerwał się z pętli. Obecni przy egzekucji żandarmi, jak mówili, byli pewni, że to go ocali. Ale nie ocaliło go. Kat powtórnie przystąpił do swych czynności.
Po upływie kwadransa lekarz forteczny, obecny przy egzekucji, stwierdzaj zgon wszystkich czterech. Pochowano ich na miejscu, pod murem twierdzy, kilkadziesiąt kroków od fortecznej bramy, na brzegu Wisły.
Było po siódmej rano. Ktoś z nas, nie pamiętam już który, wszedł na okno chcąc otworzyć lufcik. Siedzieliśmy na drugim piętrze, z okien widać było brzeg Wisły.
— Patrzcie! Patrzcie! — krzyknął okropnym głosem.
W jednej chwili byliśmy już obok niego. Pod murem fortecznym krzątali się ludzie zasypując grób i rozbierając szafot. Żandarmi zgotowali nam straszne widowisko. Naszych męczenników stracono przed naszymi oczami. Nie widzieliśmy samej egzekucji, nie z winy oprawców. Oni czynili wszystko, co tylko od nich zależało, ażebyśmy mogli ją zobaczyć. Nie podejrzewając możliwości podobnie bestialskiego naigrawania się, zostaliśmy od tego uratowani.

Wszystko zmieniło się od razu. Pawilon Warszawskiej Cytadeli, gdzie spędziliśmy półtora roku gwarnie i burzliwie, był teraz nie do poznania. Jak gdyby wszystko skończyło się, zamarło. Zda się, przeszło tędy tchnienie śmierci. I tylko od czasu do czasu jedna myśl, jedno pragnienie przeszywa świadomość, niby błyskawica w ciemną noc... . Zemsta!
Zemsta! Bezlitosna, straszna zemsta!
Uczucie to było nam dotąd obce. Odtrącaliśmy myśl o zemście mając świadomość, że może nas zepchnąć ze słusznej drogi. Zawsze przytaczaliśmy setki argumentów przeciwko zemście.
A teraz zniknęły od razu wszystkie argumenty i rozumowania przeciw zemście.
Cztery szubienice... Cztery trupy...
O tym tylko mogliśmy myśleć, a im więcej myśleliśmy, tym mocniej przewiercała mózg decyzja:
Zemsta!
Ale było to uczucie, którego przy całym naszym pragnieniu nie mogliśmy wcielić w czyn.
Przytłoczeni świadomością swej bezsilności, miotaliśmy się bezradnie w celi, nie mając możliwości komukolwiek powiedzieć o dokonanej zbrodni.
Nastrój nasz udzieli! się i wartującym żandarmom.
Oni również czynili wszystko, żeby nie zakłócić panującej ciszy. Szczególnie silne wrażenie wywarła na nich jedna scena, która utkwiła w naszej pamięci.
W X Pawilonie więziono nie tylko socjalistów, ale i księży unitów prowadzących propagandę wśród nawróconego gwałtem na prawosławie ukraińskiego chłopstwa w guberni lubelskiej. W zwykłych okolicznościach nie utrzymywaliśmy z nimi żadnych stosunków. Ale owego pamiętnego dnia, gdy najspokojniej wyszli na przechadzkę, my widząc, że o niczym nie wiedzą, powiadomiliśmy ich o tym, co zaszło.
Księża, oszołomieni i wstrząśnięci tą wiadomością, stanęli jak wryci. A po chwili obnażywszy głowy i przeżegnawszy się zaczęli odmawiać modlitwy. Żandarmi patrzyli na nich w milczeniu, nie przeszkadzając. Potem, zrezygnowawszy z dalszej przechadzki, księża poprosili o odprowadzenie ich z powrotem do cel. A żandarmi wciąż milcząc spełnili bez sprzeciwu ich prośbę.
O scenie tej mówiono potem niejednokrotnie, a żandarmi — . co jest bardzo charakterystyczne — nie mówili o niej władzom. Po odejściu księży powrócił dawny nastrój. Trudno mi teraz  odtworzyć z pamięci, ile dni i, co ważniejsze, ile nocy bezsennych trwało to wszystko. W każdym razie długo, bardzo długo, jak się nam wydawało — całą wieczność.
Z tego stanu odrętwienia wyrwał nas nowy niepokój. Jeżeli władze zdecydowały się stracić czterech, to niewątpliwie nastąpią dalsze ofiary i kilku ludzi zostanie skazanych na zagładę w Szlisselburgu. Kilku... Trudno sobie wyobrazić, do jakiego stopnia gnębił nas ten krótki, nieokreślony wyraz. Pytanie: „Ilu i kto?" Można było spodziewać się wszystkiego od rządu, który przez czterdzieści dwa dni trzymał ludzi pod grozą śmierci. Nie braliśmy oczywiście w rachubę zdrajcy Pacanowskiego oraz dwóch oficerów, Igelstroma i Sokolskiego, jako skazanych na osiedlenie. Zostało jeszcze dwudziestu dwóch. Co do niektórych, jak Waryński, Janowicz, byliśmy przekonani, że rząd nie wypuści ich żywcem ze swych pazurów. Ale co się stanie z takimi jak Rechniewski?
Waryński nie łudził się co do czekającego go losu, ale wierzył w swoje siły żartując, że o ile nie zabronią mu palić — wytrzyma całe szesnaście lat. Janowicz, przeciwnie, był przekonany, że zwariuje, nie wytrzyma nawet roku. Tego obawiał się najwięcej na podstawie ubiegłych doświadczeń. Po aresztowaniu nie mógł znieść kilkutygodniowej samotności: prześladowały go okropne halucynacje. Widział wciąż przed sobą żandarma, który licząc skrupulatnie puls na skroniach i szyi czytał dzięki temu jego myśli. Daremnie zasłaniał przed nim jedną ręką skroń, drugą zaś — szyję. Żandarm wlepiał wzrok w jego drugą skroń, licząc, licząc, licząc... Fakt ten doprowadził Konrada (pseudo Janowicza) do rozpaczy. Dzień i noc myślał tylko o tym, jak położyć kres tej mimowolnej zdradzie. I oto którejś nocy znalazł sposób: stłucze butelkę i kawałkiem szkła przetnie sobie arterię... Nazajutrz przystąpił do urzeczywistnienia tego planu. Na szczęście żandarmi zauważyli to i za Iradą lekarza więziennego umieścili go wraz ze Szmausem. Ale to niewiele pomogło. Janowicz, nie znając przedtem Szmausa, był przekonany, że to szpieg. Również i Szmaus powitał niezbyt przyjaźnie tego podejrzliwie patrzącego współlokatora, który niedwuznacznie oświadczył mu, że go uważa za szpiega. Stan nerwowy Janowicza pogorszył się jeszcze. Wyzdrowiał dopiero wtedy, gdy go umieszczono razem z Kunickim. Ale tamto wspomnienie zawczasu już zatruło mu życie, dając przedsmak tego, co go czeka w Szlisselburgu. A jednak mylił się nie znając siebie samego. Gdy sprawa dotyczyła innych i męczyły go obawy, że ktoś może z jego powodu wpaść w ręce oprawców — nerwy jego nie wytrzymywały napięcia. Kiedy jednak on sam tylko był i mógł być ofiarą carskiej inkwizycji, starczyło mu sił, by znosić w ciągu lat dwunastu okropności Szlisselburga. Znosił mężnie wszystko, żeby potem powiadomić świat, jakimi środkami carat walczy z rewolucją. I dokonał tego. Po latach dwunastu opisał jeden z pierwszych Szlisselburg. Ale potem zabrakło mu już energii i sił do życia. W sześć lat później zastrzelił się na dalekiej, północy, nie mogąc na nowo nauczyć się żyć.
Myśleliśmy wszyscy o niebezpieczeństwie grożącym Janowiczowi i Waryńskiemu, ale nie mówiliśmy z sobą o tym. W celach zapanowała ponura cisza. Marzyliśmy o opuszczeniu jak najprędzej X Pawilonu, gdzie przeżyliśmy tyle czasu. Ale zarazem ogarniało nas drżenie na myśl, że dla kilku z nas oznacza to pogrzebanie żywcem w Szlisselburgu. Nikt z nas nie miał najmniejszego pojęcia o tym, kiedy się to może zdarzyć. Wiadomości tego rodzaju otrzymywaliśmy zwykle w prywatnych rozmowach z przedstawicielami władzy bądź też przez krewnych w czasie widzenia. Ale w danym wypadku władze miały dosyć taktu, by się nam nie pokazywać na oczy, a rozmowy z krewnymi niewiele nam dawały. Krewni drżeli o nasz os, przerażeni myślą o śnieżnych pustyniach Syberii, robotach w kopalniach, kajdanach... Nasze myśli biegły od mogił na stokach cytadeli nad Wisłą, od mogił, które już pochłonęły swe ofiary, do grobów nad Ladogą, dopiero czyhających na nowe... O sobie nikt wtedy nie myślał. Co znaczyła najgorsza katorga w porównaniu ze Szlisselburgiem, gdzie ludzie zapominali mówić.
Wreszcie oznajmiono nam w połowie lutego, że przewiozą nas niezwłocznie do innego więzienia. W pawilonie mieli pozostać tylko trzej oficerowie: Lurie, Igelstrom i Sokolski. Jak nam oświadczył zarządzający, porucznik żandarmerii Fursa, w stosunku do nich miała się jeszcze odbyć ceremonia pozbawienia szarży i orderów. Zebraliśmy się w jednej celi i nie zdając sobie sprawy z tego, co czynimy, zaczęliśmy się żegnać.
Może to się wydać dziwne i niepojęte: wszak mieliśmy jechać wszyscy do jednego więzienia. Gdyby nas kto o to zapytał, nie moglibyśmy wytłumaczyć. A jednak to serdeczne pożegnanie miało głęboki sens. Staliśmy na progu nowego życia ludzi pozbawionych praw, oddanych w ręce oprawców. A jedyną bronią wobec gwałtu była nasza własna egzystencja, którą można będzie każdej chwili rzucić w twarz carskich pachołków. Żegnaliśmy w osobach towarzyszy — wolne życie.
— Prędzej, prędzej, panowie! — coraz to przeszkadzali nam żandarmi.
Prędzej!... Niezbyt pilno nam było wkroczyć w to nowe życie. Wdrapawszy się na okna żegnaliśmy okrzykami „do widzenia" tych, których sprawy nie doprowadzono do końca: mieli oni spędzić jeszcze długie miesiące w X Pawilonie.
— Do widzenia! Do widzenia!
— Prędzej, prędzej — nie dawał nam spokoju dyżurny żandarm.
Spakowawszy rzeczy poszliśmy do kancelarii. Z ciemnej izby spoglądał na nas przez nie domknięte drzwi pułkownik żandarmerii Białanowski — człowiek o sercu szakala. Nie mógł usiedzieć w domu, jeżeli zjawiała się możliwość rozkoszowania się krwią ludzką, i ludzkim cierpieniem.
Wzruszeni, trochę podnieceni, nie zwracając nań uwagi zeszliśmy po chwili z rzeczami w ręku na dół — za poprzedzającym nas żandarmem. Tam już czekały karetki więzienne konwojowane przez konnych żandarmów. Ledwieśmy wsiedli do karetki, eskortująca je kawalkada ruszyła z miejsca, pędząc na łeb na szyję, i ruszyliśmy w kierunku miasta. Patrzyliśmy poprzez małe, okratowane okienka karety na ulice rodzinnego miasta. Przypadkowi przechodnie zatrzymywali się, uderzeni niezwykłym widokiem, nic jednak nie mogli rozeznać. Już po chwili znikaliśmy w szalonym galopie w dali.
Po upływie dziesięciu minut otwarły się gościnnie przed nami bramy Pawiaka. Karetki zatrzymały się, żandarmi zeskoczyli z koni — wprowadzono nas do więzienia. Póki był obecny zarządzający X Pawilonu, naczelnik Pawiaka załatwiał formalności związane z przyjęciem więźniów, nie zwracając się do nas bezpośrednio. Ale po odejściu Fursy naczelnik (nazwiska nie pamiętam) przywitał się z nami uprzejmie, poprosił, ażeby zwracać się doń bezpośrednio w razie jakiejkolwiek potrzeby. Obiecał przy tym, że uczyni wszystko, co jest w jego mocy. Poznaliśmy z pierwszych jego słów i z tonu, jakim je wypowiadał, że mamy do czynienia z człowiekiem dobrym i uczciwym. I to pierwsze wrażenie nie omyliło nas. Starzec ten nie dodał ani jednej kropli goryczy do naszego kielicha. Przeciwnie. Każdy z nas pamięta zapewne, jak w chwili naszego wyjazdu z Pawiaka przeżegnawszy nas żegnał słowami: „Niech was strzeże Bóg. Jedźcie szczęśliwie!"
Po chwili wprowadzono nas do więzienia długim korytarzem, ciemnym i ponurym. Niewielkie cele miały maleńkie, zakratowane okienka prawie pod sufitem. Janowicza umieszczono razem ze mną, Waryńskiego z Dulębą.
Zmiana miejsca dobrze wpłynęła na zmianę naszego nastroju, aczkolwiek nie znikły obawy o naszych towarzyszy, którym groził Szlisselburg.
Nazajutrz z samego rana wszedł do nas naczelnik więzienia mówiąc, iż otrzymał rozkaz zakucia nas w kajdany i ogolenia pół głowy, wąsów i brody. "Ale na ogolenie nie może się zdecydować i każe nas po prostu ostrzyc.
Nieszczęsny. Może w jego pamięci zachował się jeszcze z czasów młodości wiersz Mickiewicza o głowie, „z której gwałt zerwał włosy swą ręką bezwstydną" — i nie chciał brać udziału w tym gwałcie. Przedtem już rozważyliśmy- tę sprawę, postanawiając nie protestować przeciw temu naigrawaniu się. Ostrzyżono nam połowę głowy, wąsów i brody i zakuto w kajdany.
To ostatnie nie wywarło na nas żadnego wrażenia, było jedynie strasznie niewygodne, przeszkadzało w ubieraniu się. Łańcuch łączący okowy na nogach niezmiernie utrudnia wciąganie spodni i ta część tualety sprawiała nam za każdym razem mnóstwo kłopotów. Wciągnąwszy jedną nogawicę trzeba było przeciągnąć przez tenże pierścień drugą i dopiero potem wciągać ją na drugą nogę.
Kiedyśmy ukończywszy tę procedurę wyszli na korytarz w nowym stroju, niepodobna było poznać wielu brodaczy, zwłaszcza Waryńskiego, Formińskiego i Tomaszewskiego. Ja tylko prawie nic się nie zmieniłem; nie miałem brody i wąsów, więc nie można mi było ich zgolić.
Gwałt na nas popełniony nie mógł nie wpłynąć na ogólny nastrój. Waryński, zauważywszy to, chwycił na przechadzce za rękę najbliższego sąsiada i ze śpiewem:

Do mazura stań wesoło,
Buntownicza wiaro!
Suń wesoło, dalej w koło,
Warszawo i Karo!

Wróg ma dla nas kajdan dużo,
Ma też dużo turem,
My weseli, bo kajdany
Dzwonią nam mazurem...

poprowadził wesołego mazura. Za nim ruszyli inni i całe podwórze więzienne zabrzmiało „Mazurem kajdaniarskim", który będzie z czasem śpiewała cała Polska, jak Francja „Karmaniolę". Mieszkańcy sąsiedniej ulicy rzucili się do okien, patrząc ze zdumieniem i ciekawością na zakutych w kajdany pierwszych bojowników za sprawę robotniczą. Ani łańcuchy, ani carskie turmy nie potrafiły skuć ich wolnych dusz...
Z ożywieniem i sercem pełnym odwagi wróciliśmy dó cel, gdzie odwiedził nas wkrótce podprokurator. Nie pytał o nic, o niczym nie mówił. Byliśmy pewni, że powodowany ciekawością przyszedł popatrzeć na ludzi, o których grzmiały na cały świat dzienniki polskie, rosyjskie i zagraniczne. Myliliśmy
się bardzo. Wytrawnego biurokraty nigdy nie interesują ludzie, interesujący dlań jest tylko „papier". On, młody, ale utalentowany uczeń Plehwego chciał sprawdzić, czy występek został ukarany, a „przepis" — dokładnie wykonany. Jego uwagi nie uszła pobłażliwość naczelnika więzienia, który nazajutrz otrzymał groźną „bumagę" z zapytaniem, dlaczego nas tylko ostrzyżono, skoro instrukcja nakazuje golenie skazańców.
Nie wiem, w jaki sposób usprawiedliwiał się poczciwiec naczelnik, znalazłszy się między młotem „papieru" a kowadłem własnego sumienia. Nie ulega jednak wątpliwości, że wykonanie rozkazu kosztowało go niemało udręki. Przyszedł do nas zgnębiony, przybity, ze spuszczoną głową, proponując, abyśmy sami zadecydowali o tym. Uspokoiliśmy go oświadczeniem, że byliśmy na to przygotowani i dlatego nie widzimy potrzeby sprzeciwiania się tej barbarzyńskiej operacji. Naczelnik wahał się jeszcze, ale widać było, że otrzymany rozkaz bierze gór i rzeczywiście wezwano nas nazajutrz do kancelarii, gdzie oczekiwał balwierz.
Oświadczyliśmy naczelnikowi, że jesteśmy gotowi. Tak się nam rzeczywiście zdawało... Nieprawda. Dopiero kiedy zaczęto nam skrobać głowy, odczuliśmy całą grozę, całą ohydę spełnianego na nas gwałtu. I potrzeba nam było wielkiej siły woli, żeby się nie rzucić na posłusznych wykonawców tych haniebnych rozporządzeń.
Twierdzą, że można się do wszystkiego przyzwyczaić. Nie. Są rzeczy, do których nie można przywyknąć i z którymi niepodobna się pogodzić. Do nich należało to wstrętne golenie głowy. W ciągu pięciu lat dokonywano na mnie co dwa tygodnie tej operacji, ale wszystko we mnie wrzało za ostatnim razem podobnie jak za pierwszym. Całą swą istotą czułem, że naigrawają się z mojej godności ludzkiej.
To samo odczuwali moi współtowarzysze niedoli. Dzień go lenia na Karze był najgorszym dniem. Wielu, chcąc tego uniknąć, zawczasu goliło sobie głowę. Na Pawiaku nie mogliśmy a oczywiście zrobić tego sami i na jakiś czas wszystkich nas znów ogarnął nastrój przygnębienia. Staraliśmy się rozproszyć go wszelkimi sposobami, zwłaszcza stykając się z ludźmi „z wolności". Podczas widzeń z krewnymi było to rzeczą niezbędną. Krewni, widząc nas w aresztanckich ubiorach, z wygolonymi głowami, podzwaniających przy każdym kroku kajdanami, nie posiadali się z rozpaczy. Należało ich podnieść na duchu.
Zbolali i przybici, w lot chwytali wszystkie szerzące się pogłoski o czekającym -nas losie i wierzyli wytrwale i uporczywie w ich prawdziwość. Zgodnie z jedną z takich pogłosek  miano wysłać do Szlisselburga Waryńskiego, Janowicza, Luriego, Mańkowskiego, Rechniewskiego, Dulębę i mnie. Powtórzono nam te wiadomości, ale nikt z nas nie uwierzył. Okazało się jednak, że nie ma dymu bez ognia: omyłka pole¬gała tylko na tym, że w jednej grupie połączono szlisselbur-czyków i karyjczyków. Wreszcie padł oczekiwany cios. Po tygodniowym pobycie naszym na Pawiaku naczelnik więzienia wszedł wieczorem do naszej celi oraz celi Waryńskiego i Dulęby oświadczając, że przyjechano po Waryńskiego i Janowicza.
— Kto przyjechał?
— Żandarmi.
Znikły wątpliwości, ale w głębi duszy tliła się jeszcze nadzier ja, że może tylko wywożą grupami do Moskwy. Pożegnaliśmy się z nimi. I znowu na zawsze. Waryński był ożywiony i żartował, a biorąc z sobą papierosy zapewniał, że żandarmi to najszlachetniejsi ludzie pod słońcem i na pewno pozwolą mu palić w drodze. Rano dowiedzieliśmy się od naczelnika więzienia, że zawiozą ich na Dworzec Petersburski, a więc do Szlisselburga.
Okropne to uczucie żegnać ludzi idących na niechybną śmierć. Tym okropniejsze, jeżeli wiadomo, że agonia będzie trwała całe lata. Chociaż bowiem generał Orżewski nie wypowiedział wtedy jeszcze znakomitego aforyzmu, że ze Szlisselburga ludzi wynoszą, nie byliśmy tak naiwni, żeby żywić ja¬kieś złudzenie. A im lepiej było nam na Pawiaku — a było nam dobrze — tym bardziej czuliśmy jakieś wyrzuty sumienia. I tym dotkliwsza stawała się dla nas różnica między sytuacją naszą a tych, których uważaliśmy w swym środowisku za najlepszych i najszlachetniejszych, najbardziej oddanych sprawie. Znów minął tydzień i znów przyszedł na nasz oddział naczelnik oznajmiając, że przyjechano po Rechniewskiego, Mańkowskiego, Dulębę i po mnie.
— Kto?
— Kozacy.
To znaczy — nie do Szlisselburga.
Poszliśmy do cel, aby się pożegnać, ale nie chciano z nami się żegnać. Wszak zobaczymy się za kilka dni w Moskwie — na co te wzruszające sceny?
Nikogo z nich nie ujrzeliśmy już nigdy. Wszystkich wysłano z początku do centralnego więzienia w Biełgorodzie, potem zaś na Sachalin. Zabrawszy manatki poszliśmy za naczelnikiem kancelarii. Znowu jedna strona nas „doręczyła", druga — „przyjęła", potem wsadzono nas do karetka więziennej i pod eskortą pół setki kozaków odstawiono do arsenału, etapowego więzienia przy ul. Długiej. Tu umieszczono nas wszystkich czterech w jednej ogromnej celi z pryczami pośrodku.
Nazajutrz krewni powiadomili nas w czasie widzenia, że będą przychodzić do każdego pociągu odchodzącego do Moskwy w obawie, aby nas nie wywieziono po kryjomu. Czuli bowiem instynktownie, że żandarmi coś tam knują, i te przeczucia sprawdziły się w zupełności. Po upływie kilku godzin przywieziono oficerów Luriego i Sokolskiego, Igelstrom zaś, na skutek choroby, pozostał w X Pawilonie. Okazało się, że Fursa z własnej inicjatywy wymyślił komedię pozbawienia ich szarży i orderów. Włożywszy mundur galowy uszykował żandarmów uroczyście i zażądał od wezwanych do kancelarii naszych oficerów, aby oddali szlify i odznaczenia.
— Nawet mi się nie śni — odparł Lurie. — Kupiłem za własne pieniądze...
Odpowiedź ta zdenerwowała Fursę. Znikł uroczysty ton, ustępując miejsca pospolitej sprzeczce o odznaczenia. Ale Lurie uparł się i Fursa musiał całkiem nieuroczyście kapitulować.
Nie obeszło się przy tym bez komicznego epizodu. Aż do zatwierdzenia wyroku Lurie otrzymywał swoją gażę. Ostatnie pokwitowanie podpisał będąc już skazany na dwadzieścia lat katorgi. Wiedząc dobrze, z kim ma do czynienia, i udając naiwnego, zapytał, jak ma pokwitować, czy jako inżynier wojskowy czy jako katorżnik.
— Jako katorżnik, jako katorżnik — odparł pośpiesznie Fursa.
— Jakże? Wszak gażę otrzymałem jako inżynier wojskowy.
— Słusznie... Niech pan podpisze jako inżynier wojskowy.
— Nie jestem już inżynierem. Gdybym tak podpisał, pociągniecie mnie do odpowiedzialności za nadużycie nienależnego mi tytułu. Fursa zbaraniał, a Lurie jakby nigdy nic podpisał się: „zesłany na katorgę inżynier-kapitan". Za to zmyto Fursie porządnie głowę. Lurie przeszedł w arsenale tę samą operację przebrania, ogolenia i zakucia w kajdany, co i my na Pawiaku. Zmienił się nie do poznania i czuł się niezmiernie zdetonowany w tym nowym mundurze. Ostatni pociąg do Moskwy odchodził o pół do czwartej po południu. Do godziny trzeciej zrywaliśmy się za każdym razem, kiedy otwierały się drzwi. Potem jednak uspokoiliśmy się — pewni, że nie wyjedziemy już tego dnia. Podobnie myślały nasze rodziny. Ale myliliśmy się. Około pierwszej w nocy, kiedyśmy już wszyscy spali, do celi wszedł naczelnik więzienia Wasiutyński, naczelnik wojskowy, kilku strażników i żołnierzy. Obudzili nas, obszukano rzeczy, sprawdzono, czy kajdany nie są przepiłowane. Potem zaś zawiadomili, że natychmiast wyjeżdżamy, i wyprowadzili nas na podwórze więzienia, gdzie już czekała karetka więzienna otoczona żandarmami. Wiedząc, że w tym czasie nie ma pociągu, nie bardzo wie¬rzyliśmy oświadczeniu władz/ tym razem jednak nie skłamały one. Zawieziono nas Długą, Miodową i Senatorską przez Plac Zamkowy, most i Pragę na Dworzec Terespolski.
Ulice były puste i ciche. Turkotała karetka więzienna, a dokoła niej galopowała setka kozaków uzbrojonych w piki i nahajłri. Takie było nasze ostatnie pożegnanie z Warszawą. Wydałoby się, że podobny wyjazd musiał oddziałać na nas przygnębiająco. Przeciwnie, podniósł nas na duchu. Potężny i groźny carat nie śmiał przewieźć otwarcie przez ulice miasta sześciu skazanych na śmierć rewolucjonistów i jak przestępca porywał ich potajemnie nocą. Kiedyśmy przyjechali na dworzec, był on pełen wojska. Karetka minęła szpaler żołnierzy, po czym otwarły się drzwi i wyprowadzono nas pojedynczo.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Jeden, dwa... itd. — liczył nas oficer przez całą drogę od karetki do wagonu, drogę wynoszącą nie więcej niż dziesięć kroków. Szpalery zamykały się za nami. Na stopniach wagonu czekał już oficer z feldfeblem, którzy mieli nas eskortować.
Policzywszy nas jeszcze raz, wprowadzono do wagonu.
— Gotowe? — zapytał ktoś oficera.
— Gotowe.
Lokomotywa ruszyła natychmiast. Okazało się, że wywieziono nas specjalnym pociągiem. Eskortowało nas, prócz oficera i feldfebla, sześciu żołnierzy. Wagon był zamknięty, drzwi z obu stron pilnowali żandarmi. Okna były zakratowane.
Po upływie godziny pociąg stanął, a nasz wagon skierowano na linię boczną, w polu. Tu, pilnowani przez żołnierzy wewnątrz wagonu, a przez żandarmów na zewnątrz, czekaliśmy do godziny jedenastej rano, dopóki nie nadszedł pociąg wychodzący z Warszawy o dziesiątej. Tym pociągiem odwieziono nas do Brześcia, gdzie znów czekaliśmy kilka godzin na pociąg wychodzący z Warszawy o pół do czwartej. Przywiózł on partię przestępców kryminalnych.
Przyjechała też i żona oficera Sokolskiego. Nasze rodziny zebrały się o pół do czwartej na dworcu, aby się dowiedzieć, że wywieziono nas poprzedniego dnia w nocy. Dalszą drogę do Moskwy odbyliśmy już w normalnych warunkach. Poza terytorium tzw. Królestwa Polskiego nie byliśmy już niebezpieczni dla rządu.