Tekst pochodzi ze strony o Proletariacie http://www.geocities.com/kunicki1886/
Tekst pochodzi z książki: "Pamiętnik X Pawilonu" zebrali i do druku przygotowali Aleksander Kozłowski i Henryk J. Mościcki, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1958, strony 140 -230. Tytuł oryginału Feliks Kon: Za piat'diesjat let, Moskwa 1936. Przekład R. Gerbera.
Feliks Kon
Wspomnienia z cytadeli
Aresztowanie i śledztwo
PIERWSZE DNI W WIEZIENIU
— Czy panicz już dziś nigdzie nie wychodzi? — Tym pytaniem
zatrzymał mnie dozorca, kiedy wchodziłem do bramy kierując się do swego
mieszkania.
Było to po dziesiątej wieczór. Zdarzało mi się nieraz wracać o tej porze do domu
i już nie wychodzić, nigdy jednak dozorca nie zapytywał mnie o to. Nadstawiłem
uszu.
— A co takiego? Czemu się pytacie?
— Rewirowy kazał dać znać do komisariatu, jak tylko panicz wróci — z epickim
spokojem odparł dozorca. — Więc nie wiem, czy mam zaraz tam iść, czy poczekać?
Może pan jeszcze wyjdzie, a znów rewirowy przyjdzie i nie zastanie.
Spojrzałem na dozorcę. Ani jeden mięsień nie drgnął w jego twarzy. I tylko z
oczu lekko zmrużonych i jakby drwiąco uśmiechniętych widać było, że dozorca
informuje się nie wskutek naiwności.
Próba zaszczepienia w Warszawie petersburskich metod śledzenia i przekształcenia
warszawskiego stróża w dozorcę-szpicla stanowczo nie udała się żandarmom.
Polskie Macki i Bartki nie nadawały się do tej roli.
— Nie, Janie. Wychodzę jeszcze i wrócę dopiero za godzinę, półtorej.
— Dobrze.
Wbiegłem szybko po schodach do swego studenckiego pokoju.
Ależ pożywiliby się żandarmi, gdyby nie Jan! Czego też w tym pokoju nie było.
Numery „Proletariatu" i „Narodnej Woli", broszury, rozpoczęte artykuły do
następnego numeru „Proletariatu" i czcionki tego właśnie dnia otrzymane od
jednego zecera dla powiększenia naszych skąpych zasobów. Część tych skarbów
trzeba było spalić, inną znów napchać kieszenie i ukryć pod ubraniem.
Dopiero po upływie godziny, uporawszy się z mieszkaniem, objuczony niby wielbłąd
zeszedłem na dół.
Jan oczekiwał mnie w bramie, szybko otworzył drzwi, wyjrzał na ulicę i
przepuściwszy mnie obok siebie rzucił na pożegnanie:
— Z Bogiem, paniczu! z Bogiem!
Był widocznie pewny, że już nie wrócę do domu.
Ale dla mnie sprawa ta nie była jeszcze zdecydowana. Zaabsorbowany wyłącznie jak
najszybszym i najbardziej starannym „oczyszczeniem" mieszkania, nie myślałem
jeszcze o wnioskach, które należało wyciągnąć z „ciekawości" rewirowego. A kiedy
zatrzasnęła się za mną brama i znalazłem się na ulicy, jedno tylko miałem w
głowie: jak przejść niepostrzeżenie przez najbliższe ulice, gdzie mnie znali i
gdzie mogłem być śledzony, a nawet zatrzymany przez szpiclów. Następnie zaś —
komu i w jaki sposób spławić nielegalne brzemię, które mi ciążyło.
Stosunkowo niedaleko ode mnie mieszkała nauczycielka Rozalia Felsenhardt, która
potem, gdy nas aresztowano, odegrała w partii wraz z Marią Bohuszewicz i
Konstantym Strzemińskim wybitną rolę. Podobnie jak i tamtych dwoje, zginęła
później w drodze na wschodnią Syberię. Wówczas zaczynała dopiero swą działalność
rewolucyjną. Jeszcze jej wtedy nie śledzono. Postanowiłem więc udać się do niej,
tym bardziej że stróż domu, wielki amator otrzymywanych ode mnie przy każdej
okazji „dziesiątek", był doskonale usposobiony dla mnie.
Zacierając za sobą ślady, klucząc i nakładając drogi po opustoszałych ulicach,
dobrnąłem pomyślnie do mieszkania Rozalii. Wyjaśniwszy jej, co mnie tu
sprowadziło, rozładowałem się szybko i już bardzo lekko podążyłem do restauracji
Biedrzyckiej, zwykłego miejsca naszych spotkań partyjnych. W knajpce tej,
mieszczącej się w najludniejszym punkcie Warszawy, na Krakowskim Przedmieściu w
pobliżu Zamku Królewskiego, czuliśmy się o wiele bezpieczniej niż gdzie indziej.
Jako stałym bywalcom, według zdania kelnerów „niefrasobliwym hulakom", dawano
nam zawsze osobny gabinet, gdzie mogliśmy bez przeszkód omawiać swoje sprawy.
Było to nasze ulubione miejsce spotkań i codziennie między dziesiątą a jedenastą
wieczór zbieraliśmy się tam wszyscy, aby usłyszeć, co się zrobiło w ciągu dnia i
co się projektuje na najbliższą przyszłość. A jednocześnie mieliśmy swoją
obecnością stwierdzić, że człowiek jeszcze „żyje" i nie wpadł w ręce żandarmów.
U Biedrzyckiej wszyscy już byli w komplecie: ówcześni członkowie Centralnego
Komitetu — Stanisław Kunicki i Ludwik Janowicz oraz jego agenci —
Stanisław Pacanowski i Bronisław Sławiński. Ponieważ mocno się spóźniłem, co
budziło niepokój, zostałem powitany wesołymi okrzykami i wyrzutami.
Objaśniłem pokrótce powody mego spóźnienia i zastanowiliśmy się od razu, co
należy czynić: czy dać się aresztować, czy też przejść na nielegalną stopę i
opuścić, przynajmniej na pewien czas, Warszawę. Zdania były podzielone.
Ludzie, którzy doznali całej udręki nielegalnej egzystencji, gdy się nie ma
własnego kąta, dziś tu, jutro tam, z dala od rodziny i bliskich, gdy człowiek
jest ścigany i szczuty jak zwierzę — nie byli skłonni doradzać komukolwiek
zerwania z życiem legalnym.
Mnie przejście na nielegalność wydawało się nieuniknione, nie mogę jednak
powiedzieć, bym się na to decydował z lekkim sercem. Pomijając sprawy osobiste,
dla których rad byłbym pozostać „sobą" niezależnie od mojej niechęci do
nielegalnego życia, znajdowałem się pod wpływem pewnego wydarzenia, którego
byłem świadkiem.
Parę tygodni przed moim aresztowaniem szedłem razem z Kunickim przez Ogród Saski
na jakieś zebranie. Nagle Kunicki, blady jak płótno, rzucił się w bok, a starsza
pani idąca naprzeciw upadła zemdlona na ziemię.
Podbiegłem do niej z pomocą.
— Co się pani stało? — pytali współczująco, otoczywszy ją, przechodnie.
— Nie, nic... Jakiś zawrót głowy... — odparła zmieszana niewiasta i wolno
powlokła się dalej, oglądając się niespokojnie.
Zacząłem szukać Kunickiego, ale znikł bez śladu. Dopiero po kilku minutach,
kiedy poszedłem dalej, nagle wynurzył się skądś. Zmieniony był nie do poznania.
Blady, zdenerwowany, zdyszany zapytał:
— No, co się z nią stało?
— Już dobrze... Poszła...
— To moja matka — rzekł, jakby usprawiedliwiając się.
Okazało się, że matka Kunickiego, która wiedziała, jakie synowi grozi
niebezpieczeństwo, była pewna, że wyjechał za granicę ulegając jej prośbom i
łzom. Nie podejrzewała zupełnie, że narażając swe życie jest on w dalszym ciągu
w kraju, tak blisko żandarmów. Dopiero niespodziane spotkanie otworzyło jej oczy
na rzeczywistość. Serce matczyne nie wytrzymało — zemdlała... A on nie mógł
nawet zbliżyć się do niej. I tylko spoza krzaków musiał patrzeć, jak ludzie obcy
krzątają się koło jego matki.
Zdarzenie to nie wychodziło mi z głowy i wyrzeczenie się legalności nie mogło
mnie pociągać.
Młodziki: Pacanowski i Sławiński denerwowali się. Uważali za coś dzikiego, że
można w ogóle mówić o dobrowolnym oddaniu się w ręce żandarmów. Janowicz
przysłuchiwał się uważnie wszystkiemu i dopiero pod koniec przyłączył się do
zdania Kunickiego.
A Kunicki? Wszyscy byli przekonani, że on właśnie będzie nalegał energicznie na
bezzwłoczne przejście na nielegalność. Stało się jednak inaczej.
— Nie ma ku temu żadnych podstaw — zaczął. — Gdyby sprawa była poważna, żandarmi
nie działaliby tak lekkomyślnie, pozwalając mądremu rewirowemu robić głupstwa.
Przeciwnie, zwaliliby się nagle w nocy. Zresztą, co może grozić „Fisowi"? (był
to mój ówczesny pseudonim). Wszyscy aresztowani — ludzie pewni. Nie ma obawy,
żeby ktoś z nich mógł go „zasypać". Wszystko więc sprowadza się prawdopodobnie
do jakiegoś przejętego listu lub też przypadkowo znalezionego adresu. Jeżeli go
nawet aresztują — a może tylko będzie rewizja — posiedzi najwyżej dwa, trzy
tygodnie. Ale jest jeszcze inny powód. Po aresztowaniu „Długiego" (Waryński) i
„Małego" (Dulęba) została zerwana łączność z niektórymi robotnikami. „Fis" może
skontaktować się z nimi w cytadeli, nawiązując łączność, i po zwolnieniu podjąć
przerwaną robotę.
Był to bodaj że jedyny wypadek, kiedy Kunicki mówił rzeczowo, spokojnie,
„rozsądnie", nie wpadając we właściwy mu ton agitatorski.
Jako świadek sceny spotkania Kunickiego z matką w Ogrodzie Saskim czułem
niejasno, że kieruje się on nie tylko argumentami partyjno-rzeczowymi, lecz że
pragnie oszczędzić innym ciężkich przeżyć, jakie stały się jego udziałem. Ale
pozostali towarzysze nie podejrzewali nawet, że Kunicki, zawsze gorejący ogniem
rewolucji, zawsze radosny i gotowy rzucić się w ogień i wodę, może się męczyć i
cierpieć dlatego, że nie ma nigdy dachu nad głową ani własnego kąta, że dzieli
go od krewnych i bliskich, od ojca i matki, cała chmara szpicli. Tego
wszystkiego nie wiedzieli inni towarzysze i dla nich bardzo ważkim argumentem
było już samo to, że nawet Kunicki wypowiedział się przeciwko mojemu przejściu
na stopę nielegalną.
Janowicz pierwszy zgodził się z Kunickim, a następnie przyłączyli się i inni.
Podjęta została fatalna decyzja, z powodu której wszyscyśmy potem czynili sobie
gorzkie wyrzuty.
Na chwilę zapanował ponury i przygnębiający nastrój w naszym zwykle gwarnym i
wesołym kółku.
Wstałem pierwszy.
— Idziesz już? — zapytał ze smutnym uśmiechem Kunicki.
— Czas na mnie.
Pocałowawszy się ze wszystkimi na pożegnanie, wyruszyłem powoli na spotkanie
swego — niestety — długoletniego więziennego życia.
Było już dobrze po północy, kiedy się zbliżałem do swego domu, gdzie — nie
wątpiłem już wcale — czekała mnie utrata wolności.
Przykre uczucie oddawać się dobrowolnie w ręce wroga.
Przez cały czas nurtowała mnie myśl, aby nie wracać do domu, ukryć się, postąpić
wbrew decyzji partyjnej. Ale poczucie dyscypliny partyjnej brało górę nad
instynktem samozachowawczym i z każdym krokiem zbliżałem się do fatalnego
miejsca. Wypadało tylko jeszcze skręcić za róg i — nie ja już będę decydował o
swoim losie. Jeszcze tylko pięć minut wahania i mąk duchowych... Ale miłosierni
żandarmi ulitowali się nade mną i skrócili moje męczarnie. Jeszcze nie doszedłem
do rogu, kiedy zostałem pochwycony za ręce przez wyrosłych nie wiadomo skąd
żandarmów, policję i szpicli. Przeszukawszy błyskawicznie moje kieszenie,
zameldowali zbliżającemu się komisarzowi: „Broni nie ma!"
Władza zaś, uśmiechnąwszy się i rozkazawszy uwolnić moje ręce, rzekła salutując:
— Jest pan aresztowany.
— Na jakiej podstawie? Oto moja legitymacja studencka.
Możecie ją wziąć dla sprawdzenia, ale nie wolno aresztować.
W owym czasie matrykuła stanowiła swojego rodzaju Habeas corpus act — dowód
nietykalności i wnioski moje nie były tak pozbawione podstaw, jak to może się
wydawać obecnie. Ale komisarza to nie wzruszyło.
— Ależ my pana aresztujemy w sprawie politycznej — odparł uśmiechając się
pobłażliwie. — Zresztą odprowadzimy pana do domu, a potem — nie nasza już
sprawa.
Rzekłszy to komisarz stanął obok mnie, niższe szarże cofnęły się kilka kroków w
tył i ruszyliśmy w stronę mojego mieszkania. Przy bramie stał Jan. Nie widziałem
dobrze jego twarzy, ale wątpię, czy w owej chwili wyrażała pochlebne o mnie
zdanie. Komisarz zadowolony, że odstawia mnie cało „na miejsce przeznaczenia",
zniknął, aby złożyć gdzie należy meldunek, żandarmi zaś i agenci policyjni
weszli wraz ze mną do pokoju. Dopiero w owej chwili zwróciłem uwagę na
malowniczy a zarazem zdradliwy nieład, jaki panował w moim pokoju po
przeprowadzeniu w nim „czystki". Było już oczywiście za późno, a zresztą nie
miało to już celu. Ale natychmiast spostrzegłem coś gorszego od tego nieładu —
coś stanowiącego bezpośredni dowód mego udziału w sprawach konspiracyjnych. Były
to dwie niewielkie buteleczki. W jednej z nich znajdował się roztwór soli,
którym pisaliśmy między wierszami normalnego listu, w drugiej zaś — roztwór
chlorku żelaza, służący do ujawnienia konspiracyjnych wierszy napisanych ową nie
zostawiającą widocznego śladu solą. Po nasyceniu papieru roztworem występowały
między wierszami niebieskie litery. Żandarmi znali ten sposób tajnej
korespondencji i te dwie fatalne buteleczki, o których w pośpiechu zupełnie
zapomniałem, mogły stać się oskarżającym dowodem rzeczowym. Na szczęście nie
straciłem głowy.
— Ma pan atrament do spisania protokołu? — zapytałem rewirowego z
najniewinniejszą miną.
— A czy pan nie ma? — zaniepokoił się rewirowy. — Sądziłem, że u studenta
znajdzie się atrament.
— Nie mam atramentu... Ale to nic... Zrobię zaraz.
— I zanim rewirowy zorientował się, o co chodzi, szybko wlałem do szklanki
zawartość obu butelek, a następnie, jakby pod wpływem natchnienia, wrzuciłem
jeszcze kawałek cukru. Zamieszawszy umoczyłem pióro i na próbę napisałem na
papierze kilka słów.
— Ujdzie? — zapytałem rewirowego.
— Ujdzie — uspokoił mnie.
Atrament tak szybko sfabrykowany zainteresował żandarmów. Oni również uznali go
za dobry. A kiedy po dwóch godzinach władza sporządzała protokół rewizji, nikomu
nie przyszło do głowy, jakim pisze się atramentem.
Władza ta nie dała na siebie długo czekać. Nie zdążyłem jeszcze nacieszyć się
wyprowadzeniem policji w pole, jak zjawił się mój „stary znajomy" Siekierzyński
(który wraz z Plehwem robił u nas rewizję jeszcze w r. 1878, przed aresztowaniem
mojej matki i siostry) oraz nie znany mi podprokurator Petersburskiego Sądu
Okręgowego Arsienjew.
Siekierzyński, wszedłszy do pokoju, ogarnął go szybkim spojrzeniem i zwracając
się do Arsienjewa rzekł głośno:
— Tu już była rewizja.
Prokurator kiwnięciem głowy potwierdził słuszność tej obserwacji.
Puściwszy mimo uszu tę uwagę Siekierzyńskiego, obliczoną na pewien efekt,
zwróciłem się doń z zapytaniem, na jakiej podstawie odbywa się rewizja.
— Z rozkazu prokuratora Petersburskiej Izby Sądowej —padła sucha odpowiedź
podpułkownika żandarmerii.
Spadł mi kamień z serca. Kunicki miał słuszność. W „Naródnej Woli" brałem tak
niewielki udział, że w rękach żandarmów nie mogło być nic poważnego przeciwko
mnie. Zdawało mi się, jak zającowi Szczedryna, że może — ha! ha! ha! — zostanę
„ułaskawiony" i skończy się tylko na rewizji. Nie przyszło mi nawet do głowy, że
żandarmi mogą wiedzieć o mojej działalności w „Proletariacie" i z powodów im
tylko znanych do czasu nie poruszają tej sprawy.
Siekierzyński, usiadłszy przy stole i zarządziwszy dokonanie rewizji, uśmiechnął
się uprzejmie, pytając:
— A jak się ma siostrzyczka? Wróciła już z Syberii?
— Przecież pan wie, że wróciła — odparłem wyzywająco.
— Wiem, oczywiście... Cała rodzina taka — rzekł do Arsienjewa. Ale prokurator
nie podtrzymał rozmowy w tym tonie i ziewającemu z nudów Siekierzyńskiemu nie
pozostało nic innego jak sporządzić protokół, a milczący dotychczas Arsienjew
pozwolił sobie na bardzo liberalny żart.
Pytającemu Siekierzyńskiemu, czy nie byłem sądzony, odparłem:
— Przecież jestem studentem. Gdybym miał sprawę sądową, zostałbym wydalony.
--A przecież mogła być sprawa o czynną obrazę? — z chytrym uśmiechem rzucił
nagle Arsienjew.
Na krótko przedtem sądzono w Warszawie studenta Żukowi-cza za spoliczkowanie
kuratora Warszawskiego Okręgu Naukowego Apuchtina. Prześcignął on działalność
rusyfikatorską wszystkich swych poprzedników. Nienawidzono go w Polsce więcej
niż generał-gubernatora Hurkę. Wiadomość o tym fakcie rozniosła się
błyskawicznie po całej Polsce, budząc wszędzie entuzjazm. I chociaż Żukowicz
porachował się z Apuchtinem za jakieś sprawy osobiste, w różnych kołach polskich
wydarzenie to wykorzystano, aby gorącemu rusyfikatorowi wymierzyć policzek
moralny.
W uniwersytecie zaczęły się poważne rozruchy, pierwsze od czasu powstania.
Wojsko otoczyło audytorium, w którym byli zebrani studenci. Obecnych na wiecu
zapisano, potem wielu z nich aresztowano i wydalono. Jednocześnie w dziennikach
zaczęły się ukazywać wzmianki o składaniu ofiar na różne cele dobroczynne z
dopiskiem „dla uczczenia radosnej i upragnionej wiadomości". Jeden z tych
ofiarodawców, syn znanego bankiera warszawskiego, został z rozkazu
generał-gubernatora Hurki zesłany w ciągu dwudziestu czterech godzin do
północnych guberni cesarstwa. Ale represje nie odnosiły skutku. Warszawa
tryumfowała. Wszyscy byli pewni, że Polska uwolni się wreszcie od Apuchtina.
Stało się inaczej: dany mu policzek wzmocnił jego pozycję. Aleksander III
trzymał się ściśle zasady, że „za bitego dają dwóch nie bitych". I dowiedziawszy
się o stosunku Polski do obelgi, jaka spotkała kuratora okręgu, obdarzył
gorliwego wykonawcę swych zarządzeń Orderem Aleksandra Newskięgo wraz z
odpowiednim reskryptem.
To tylko dolało oliwy do ognia. Krążyło wiele dowcipów. Któregoś wieczora w
cyrku Cinisellego zjawiło się na arenie trzech clownów. Jeden z nich trzepnął
drugiego w twarz. Ten trzymając się za policzek zaczął głośno zawodzić. Wówczas
trzeci clown zbliżył się do niego poważnie i dostojnie i przypiął mu na piersi
order. Cały cyrk zawył z zachwytu. A nazajutrz wszystkich trzech clownów —
cudzoziemców wysłano za granicę.
Do tego właśnie zrobił aluzję Arsienjew.
— Pan wiedziałby o tym — odparłem.
Siekierzyńskiemu rozmowa ta była nie w smak. Przerwał ją pytaniem skierowanym do
żandarmów.
— Nic nie znaleziono oczywiście?
— Tak jest, nic.
Zapisawszy to do protokołu, Siekierzyński spojrzał na zegarek i rzekł do mnie:
— Już późno. Nie będę mógł pana już dzisiaj zbadać. Musi pan przenocować w X
Pawilonie.
Runęła nadzieja, że skończy się tylko na rewizji.
— Dorożka gotowa? — zapytał Siekierzyński starszego żandarma.
— Tak jest.
Dwóch żandarmów zbliżyło się do mnie.
— Proszę iść.
Zeszedłem na dół do dorożki. W uszach zadźwięczało mi smutno: „Do widzenia,
paniczu" — rzucone przez zupełnie oszołomionego tym wszystkim Jana. Jeden z
żandarmów siadł obok mnie, drugi na ławeczce naprzeciw i dorożka ruszyła szybko
w kierunku cytadeli — miejsca odosobnienia, cierpień fizycznych i męczarni
duchowych całych pokoleń marzycieli, całej ogromnej plejady bojowników.
Przed aresztowaniem bywałem niejednokrotnie na widzeniach z krewnymi w Cytadeli
Warszawskiej, słynnym X Pawilonie, przeznaczonym wyłącznie dla politycznych. Ale
odbywało się to w dzień. Nie można powiedzieć, żeby i za dnia twierdza oraz
martwa cisza sprawiały „dobre wrażenie". A cóż dopiero w nocy?
Kiedyśmy podjechali do cytadeli, most był podniesiony. Odezwał się wartownik.
Starszy żandarm wyskoczył z dorożki' i widocznie powiedział hasło. Wartownik
gwizdnął i skądś tam wynurzył się zaspany dozorca, a po chwili zaczęto powoli
spuszczać most. Brama cytadeli otwarła się gościnnie.
Po trzydziestu latach asystowałem w Zurichu przy paleniu w miejscowym
krematorium ciała profesora Erysmana. Ostatnia chwila obrzędu pogrzebowego
sprawia wstrząsające wrażenie. Przy dźwiękach żałobnych trumna z ciałem
bezszelestnie toczy się po szynach ku drzwiczkom krematorium. Otwierają się one,
trumna przesuwa się powoli w głąb pieca, coraz dalej i dalej — drzwiczki
zamykają się. Wszystko skończone.
I otóż ta chwila pogrzebu żywo mi przypomina otwierającą się wówczas bramę
więzienną, która mnie pochłonęła. Wartownicy pilnujący wewnątrz twierdzy różnych
budynków nie zwracali na nas żadnej uwagi. Dla nich dorożki z żandarmami
przywożącymi aresztowanych były zjawiskiem normalnym, codziennym. Wątpliwe, czy
bodaj jeden na tysiąc z nich pomyślał, za co aresztowano przywiezionych tu
studentów. A jeśli nawet tak było, odpowiadał na to po żołniersku: „Rozkaz".
Świtało już, kiedyśmy podjechali do X Pawilonu. Dyżurny żandarm zameldował
starszemu — ten wprowadził nas do olbrzymiej, słabo oświetlonej kancelarii, sam
zaś pobiegł budzić zarządzającego.
Minęło jeszcze kilka chwil i do kancelarii wszedł kapitan Aleksandrowicz, typowy
szczur więzienny. Mały, szczupły, na krzywych nóżkach, był istną karykaturą
człowieka. Wyglądowi zewnętrznemu odpowiadała całkowicie treść wewnętrzna. I pod
tym względem stanowił coś karykaturalnego. Kłamał artystycznie, nie mrugnąwszy
okiem, płaszczył się przed władzą, udawał liberalnego wobec więźniów —
oszczędzał na aresztanckich żołądkach, dbając tylko o jedno: żeby wszystko było
„szyto-kryto".
Reszta nie obchodziła go wcale. Jeżeli nie brał łapówek, to jedynie ze strachu,
żeby nie wpaść. Żandarmów nienawidził z całej duszy, wiedząc, że oni to właśnie
śledzą go stale. Ale nie żywił też sympatii do więźniów, którzy nie dawali mu
spokoju bądź stukaniem, wewnętrzną korespondencją z sobą, bądź też zewnętrznym
komunikowaniem się ze światem.
Przy każdej sposobności z oburzeniem i gniewem opowiadał więźniom i ich
rodzinom, które przychodziły na widzenia, jak to okrutnie wyprowadzono go w pole
jeszcze w roku 1878. Więźniowie nie tylko wydawali w X Pawilonie pisemko „Głos
Więźnia", ale nawet potrafili jakoś wysyłać je na wolność. W rezultacie
przychwycono je za granicą, w Krakowie, w czasie rewizji u osób aresztowanych w
związku ze sprawą pierwszych polskich socjalistów w Galicji.
Aleksandrowicz patrzył na to jedynie pod kątem nieprzyjemności, jakie mu
zgotowali więźniowie. Inne szczegóły interesujące i istotne wcale go nie
obchodziły. A tymczasem ów wychodzący w X Pawilonie tylko w dwóch egzemplarzach
„Głos Więźnia" stanowi jeden z najciekawszych dokumentów ruchu socjalistycznego.
Wychodził on pod redakcją Józefa Pławińskiego, zmarłego w roku następnym, oraz
Maksymiliana Heilperna — obecnie znanego w Warszawie pedagoga. Obok
sentymentalnego nacjonalizmu, który znalazł jaskrawy wyraz w wierszu podpisanym
„Maciek", ukazał się w pisemku tym słynny, do dziś bardzo popularny w środowisku
polskiej klasy robotniczej wiersz wówczas jeszcze socjalisty Wacława
Sieroszewskiego „Czego chcą oni?", przeciwstawiający ideały i dążenia burżuazji
ideałom i dążeniom klasy robotniczej kroczącej pod czerwonym sztandarem. Tu
zaczął pisać po raz pierwszy Wacław Swięcicki, przyszły autor znakomitej
„Warszawianki", chłoszcząc biczem satyry liberałów błagających cara o
konstytucję. Jego pióra był również wiersz humorystyczny „Papa Petro" na wzór
„Madame Angot", w którym opisuje groteskowo Aleksandrowicza.
Pisemko wykryto rzeczywiście po raz pierwszy w więzieniu krakowskim. A że już i
wtedy wcielano w życie hasło: „Żandarmi wszystkich krajów łączcie się!", więc
prokurator, Polak, doniósł uprzejmie o rezultatach rewizji carskiemu
prokuratorowi w Warszawie. Ten ostatni, prokurator Warszawskiej Izby Sądowej,
znany liberał Trochimowski, drukujący swe artykuły w piśmie „Wiestnik Jewropy" —
dotknięty w swej ambicji policyjno-prokuratorskiej, przeprowadził skrupulatną
rewizję we wszystkich celach. Podczas gdy żandarmi zrywali podłogi, grzebali w
piecach i krajali sienniki, prokurator liberał skarżył się właśnie inicjatorowi
i redaktorowi pasemka Józefowi Pławińskiemu.
— Zrozumcie moją sytuację. Co powiedzą o mnie za granicą?
W moim więzieniu wydaje się pismo, a ja o tym nic nie wiem. Dopiero dostaję o
tym wiadomość zza granicy...
— Jeśli tylko o to idzie — oświadczył z zimną krwią Pławiński — to nietrudno
temu zaradzić. Ma pan tu wychodzący w więzieniu krakowskim „Zgrzyt Więźnia".
Może go pan przesłać do prokuratora krakowskiego — i rewanż gotowy...
Pławiński wiedział, że po skończonej rewizji w celach odbędzie się rewizja
osobista. Miał nabite kieszenie pisemkiem krakowskim, redagowanym w tamtejszym
więzieniu przez Ludwika Waryńskiego, Stanisława Mendelsona i in. Nie miał nic do
stracenia i uprzejmie doręczył zapisane kartki Trochimowskiemu. Prokurator
zarżał z radości chwytając numer pisemka. "— Dziękuję. Serdecznie dziękuję.
— Nie ma za co — nie wytrzymał Pławinski.
Uradowany prokurator nie zrozumiał, że „rewanż" otrzyma, ale istota sprawy nie
zmieni się. Fakt pozostał faktem, że aresztowani utrzymywali w twierdzy kontakt
z zagranicą, dostając stamtąd pisma i posyłając swoje.
Aleksandrowiez dobrze za to oberwał i aż do opuszczenia stanowiska
zarządzającego ciągle o tym wspominał. Ale fakt ten nie wpłynął bynajmniej na
tryb postępowania przy przyjmowaniu nowych więźniów. Zrewidowano mnie dosyć
niedbale i odprowadzono do celi. Byłem diabelnie zmęczony. Pamiętam tylko, że
starszy żandarm Fomin wprowadzając mnie do celi wsunął do ręki regulamin
więzienny ułożony w stylu Dantego: „Kto się tu dostał — brzmiał jeden z punktów
— winien zapomnieć, kim był, a jedynie mieć w pamięci, że jest więźniem".
Przeczytałem naprędce regulamin i jak tylko żandarmii wyszli z celi, rzuciłem
się nie rozbierając na pryczę i zasnąłem snem kamiennym.
W WARSZAWSKIEJ CYTADELI
— Proszę się ubrać!
Otworzywszy oczy ujrzałem przed sobą starszego podoficera żandarmerii Fomina,
który poprzedniego dnia przyjął mnie gościnnie w poczet mieszkańców X Pawilonu i
skierował na aresztancką drogę, teraz zaś, nie wiadomo dlaczego, nie dawał spać.
— Proszę się ubrać! Pojedzie pan na badanie.
— Zaraz.
Fomin zadowolił się tym. Ale obiecane przeze mnie „zaraz" przemieniło się w coś
zupełnie przeciwnego. Przespałem wszystko. I wodę do mycia, którą zwykle
przynoszono do celi o dziesiątej rano, i sprzątanie celi, i wrzątek na herbatę.
Tylko dzięki temu, że miałem jechać na badanie, udało mi się wymóc, by mi
przyniesiono już choćby tylko wodę do mycia, ale pertraktacje trwały dosyć
długo. Fomin krzątał się, przybiegł i zarządzający. Dla nich obu „tam czekają",
wymawiane z drżeniem, było jak gdyby dostatecznym argumentem, abym nie myjąc się
jechał na badanie.
Muszę przyznać, że i ja się śpieszyłem. W głębi duszy wierzyłem jednak, że po
badaniu wypuszczą mnie. Nadzieja ta sprawiła, że wyruszyłem na badanie na czczo.
O samym badaniu zacząłem myśleć dopiero wtedy, kiedyśmy już wyjechali z
twierdzy, kierując się przez znajome ulice do tego samego urzędu
prokuratorskiego, który mieliśmy wysadzić w powietrze. Przebiegłszy w myśli
nazwiska wszystkich aresztowanych, dochodziłem raz po raz do wniosku, że nikt z
nich nie mógł mnie wydać, ale jednak nie byłem spokojny. Coś się jednak za tym
kryło, że żandarmi mnie aresztowali, ale co mianowicie — nie wiedziałem.
Spokój i opanowanie za wszelką cenę! — postanowiłem idąc po schodach do
fatalnego pokoju badań.
Już mnie tam oczekiwano.' I Siekierzyński, i Arsienjew byli jacyś mdło uprzejmi,
jak gdybym przyszedł do nich w gości.
Poproszono, abym usiadł, poczęstowano papierosami. I zaczęło się badanie.
Mickiewicz charakteryzuje takie badanie, jak coś gorszego od uderzeń kijem. I ma
bezwarunkowo słuszność. Nie ma i nie może być nic gorszego od tego pojedynku, w
którym jedna strona, zbrojna w cały państwowy aparat śledczy, posługuje się już
posiadanymi danymi po to, by wydobyć nowe wiadomości, oskarżające zarówno
badanego, jak i jego towarzyszy, druga zaś — nie wiedząc nawet, o co jest
oskarżona, musi parować ciosy, ryzykując w razie najmniejszej nieostrożności
utratę nie tylko życia, lecz i honoru.
Okropny pojedynek, w którym stroną atakującą są szczwani i kuci w prowadzeniu
śledztwa inkwizytorzy, a broniącymi się — młodziki, gorący i zapaleni, bardzo
łatwo wytrącani z równowagi.
Na szczęście wiedziałem, z kim mam do czynienia. Siekierzyński w ciągu sześciu
lat od aresztowania pierwszych socjalistów zdążył zyskać sobie haniebną sławę.
Miałem się więc na baczności.
Zaczął z daleka, pytając, czy byłem w Rosji, czy nie zdarzyło mi się spotkać z
młodzieżą rosyjską. Na moją odmowną odpowiedź rzucił nowe pytanie.
— I nie należał pan do socjalno-rewolucyjnej partii „Narodnej Woli"?
— Nie!
— I nic pan o niej nie słyszał?
Nie słyszeć wówczas o „Narodnej Woli" niepodobna było. Wiadomości o niej
spotykało się ciągle nawet w legalnej prasie: bądź o popełnionych przez nią
aktach terrorystycznych, bądź też o rozprawieniu się rządu z członkami partii.
Pytanie Siekierzyńskiego miało widocznie jedynie na celu sprawdzenie, czy
zamierzam na wszystko odpowiadać przecząco, czy też gotów jestem cośkolwiek
powiedzieć.
— Owszem, słyszałem.
— Od kogo?
— Czytałem niejednokrotnie sprawozdania z procesów.
— Więc wie pan o tym z gazet... Tak. A z członkami partii nie stykał się pan
nigdy?
— Nie.
— Na pewno?
Wziąwszy ze stołu paczkę nawleczonych na drut fotografii zapytał:
— Proszę popatrzeć. Może jednak pozna pan kogoś?
Przejrzałem uważnie całą kolekcję. Nie znalazłem w niej osób, których zdrady
można było się obawiać. Janczewskiego uważałem za zupełnie pewnego.
— Nie.
— Nie? — ze zdziwieniem w głosie powtórzył Siekierzyński. — Zadziwiające. A tego
też pan nie zna? — wsunął mi do ręki fotografię Ludwika Waryńskiego.
— Nie,
— Nawet ze słyszenia?
Siekierzyński nie wymienił nazwiska Waryńskiego. Nie sposób było nie znać ze
słyszenia człowieka cieszącego się wówczas legendarną popularnością nie tylko w
środowisku rewolucyjnym. Siekierzyński liczył, że wpadnę tu w zastawione sidła,,
gdyż zarówno zaprzeczenie, jak i potwierdzenie świadczyłoby
O świadomym kłamstwie. Jak mogłem wiedzieć, czy znam lub nie znam ze słyszenia
człowieka, którego nazwisko nie było mi wiadome? Ale nie dałem się złapać na ten
haczyk.
— A jak się nazywa ten pan? — spokojnie odparowałem i ten cios.
Siekierzyński nie raczył nawet odpowiedzieć.
— A Janczewskiego też pan nie zna? — rzucił nowe pytanie, po którym posypały się
szybko następne. — A Janczewskiego, który u pana nocował i namawiał do
wstąpienia do „Narodnej Woli"; taki suchotnik?
— Nie.
— Jak to? Nie widział go pan i nie słyszał o nim? I listów od niego pan nie
otrzymywał? I adresu swego mu pan nie dawał?
I nie umawiał się pan z nim w sprawie klucza do korespondencji? — nie przestawał
zasypywać mnie pytaniami, jakby nie chcąc dać mi się zastanowić.
Każde z tych pytań oparte było na faktach. Byłem rzeczywiście winien tych
„okropnych występków"... A jednak wszystkie ataki Siekierzyńskiego trafiały w
próżnię. Dopóki oskarżano mnie o udział w „Narodnej Woli" i nie dotykano mego
udziału w „Proletariacie", nie miałem potrzeby niepokoić się o siebie ani o
innych.
— Co pan mówi? — odparłem spokojnie. — Jaki klucz?
Jakie adresy? To jest jakieś nieporozumienie. Zapewne bierze mnie pan za kogoś
innego?
Siekierzyński umilkł, może rozmyślając, czym by mnie jeszcze oszołomić. Do
badania wtrącił się Arsienjew.
— Dlaczego pan wszystkiemu przeczy? Wszak Janczewski przyznał się do wszystkiego
i wymienił pana. Przecież inaczej nie czepialibyśmy się pana ni stąd ni zowąd.
— Jaki Janczewski? Nie znam żadnego Janczewskiego...
— Ale on pana zna. Powtarzam, on wymienił pana.
Arsienjew nie kłamał, jak się potem okazało. Janczewski należał do
rozpowszechnionego wówczas typu rewolucjonistów — krzykaczy mydlących oczy
ludziom, podających siebie niemal za przywódców rewolucji, krytykujących
wszystko i ze wszystkiego niezadowolonych. Ale ci bohaterzy, dostawszy się w
ręce żandarmów, przemieniali się od razu w „pokutujące Magdaleny". Taki był
Janczewski, tym samym wyróżniał się i jego współpracownik Wacław Handelsman oraz
wielu innych. Janczewski zaczął zdradzać od pierwszej chwili, dokładnie
wskazując osoby i rolę ich w partii. Wśród wymienionych przez niego znajdowałem
się również i ja. Ale ja trzymałem się z dala od niego, tak że mógł powiedzieć o
mnie bardzo mało.
— To niemożliwe — odparłem Arsienjewowi. — Ja nawet nie słyszałem nazwiska
Janczewski.
— Dajmy pokój — więc on by raptem wszystko to zmyślił?...
— Widocznie...
— Sam się pan gubi — wtrącił Siekierzyński. — Pan jest chory. Podczas rewizji u
pańskiej matki znaleźliśmy zaświadczenie o chorobie. Miał pan niedawno zapalenie
płuc. Powinien pan się leczyć, a tymczasem przecząc wszystkiemu zmusza pan nas
do trzymania pana w więzieniu.
— Trudno mi dlatego tylko kłamać.
— Ot co — znowu zaczął Arsienjew. — Nie ukrywam... Nie mamy przeciwko panu
poważnych oskarżeń... Ale pan sam komplikuje sprawę...
Nic na to nie odpowiedziałem.
Arsienjew i Siekierzyński wyszli na kilka minut do drugiego pokoju, widocznie
naradzić się. A potem oświadczono mi, że jako podejrzany o udział w „Narodnej
Woli" podlegam karze pozbawienia praw i muszę być pod strażą. Ale biorąc pod
uwagę stan chorobowy, skierują wniosek do prokuratora Petersburskiej Izby
Sądowej o zwolnienie mnie za kaucją.
— Kiedy więc mogę być zwolniony?
— Za jakieś dwa — trzy tygodnie. Jak tylko nadejdzie odpowiedź z Petersburga.
Domniemania Kunickiego okazały się słuszne. Wracałem do X Pawilonu w różowym
nastroju.
Ledwie tylko żandarmi zdążyli zamknąć za mną zasuwy u drzwi, jak w mojej celi
ożyły ściany i sufit. Zewsząd rozlegał się stukot przypominający telegraf.
Znany mi był. klucz do wystukiwania, jednak wskutek szybkiego stukania nie
mogłem nic zrozumieć. Odstukałem sygnał niezrozumienia i systematycznie, powoli,
z pauzami wystukałem 2—5—4—4—3—4 krótkie, lecz dla mnie niezmiernie ważne
słówko: Kto? Po chwilowej przerwie znów zastukano. Przysłu¬chiwałem się uważnie:
3 — 5 znaczy O, 4 — 3: S. Razem OS.
W tej chwili otworzyły się z trzaskiem drzwi mojej celi i na progu stanął
przypominający gnoma kapitan Aleksandrowicz.
— Co pan robi? Do mnie pan stuka?
— Spojrzałem na niego osłupiały.
— Idę po schodach, a tu raptem ktoś wali do mnie —drwił w dalszym ciągu
Aleksandrowicz. — No więc przyszedłem.
Okazało się, że jedna ze ścian mojej celi wychodziła na schody. Cóż, pierwsze
koty za płoty. Ale nie straciłem głowy.
— Dziękuję za wskazówkę. Nie omieszkam z niej skorzystać.
— A czy pan wie, że nie wolno stukać?
— Wiem.
— No więc...
Z tymi słowy Aleksandrowicz wyszedł, ja zaś przesunąłem się do innej ściany i
powtórzyłem lakonicznie: Kto?
Po długich mękach zrozumiałem odpowiedź: Ostrejko.
Nie mogłem pragnąć lepszego sąsiada.
Ostrejko, stary partyjniak, który przeszedł szkołę rosyjską, ostrożny, cichy,
zrównoważony i flegmatyczny Litwin był już nie pierwszy raz w więzieniu. Mógł mi
okazać bardzo skuteczną pomoc w mojej misji odnalezienia i nawiązania kontaktu z
Waryńskim i Dulębą. Słabą stroną Ostrejki na wolności był brak inicjatywy. Ale
wyróżniał się niezwykłą dokładnością i sumiennością. W więzieniu daleko większe
znaczenie od inicjatywy miała konspiracyjność, ostrożność i doświadczenie, o
lepszym więc sąsiedzie niż Ostrejko trudno było marzyć.
Dowiedziawszy się, kim jestem, i wypytawszy, w jakich okolicznościach zostałem
aresztowany — Ostrejko przed udzieleniem odpowiedzi na moje pytanie sprawdził,
czy to ja rzeczywiście, czy też tylko udaję. Zażądał też wiadomości, gdzie go
widziałem po raz ostatni, żeby zaś przekonać mnie, że jest autentycznym, nie
fałszywym Ostrejką, wystukał długą opowieść o tym, gdzie i kiedy poznaliśmy się
z nim.
Te środki ostrożności były konieczne. Żandarmi często umieszczali w sąsiedniej
celi szpicla po to, aby wyłudzić potrzebne wiadomości. Na tym tle zdarzały się i
ciekawe nieporozumienia.
Aresztowany w związku z naszą sprawą Popławski, zesłany potem na Sachalin, jak
tylko przewieziono go z Łodzi i osadzono w X Pawilonie, wystukał do sąsiada
zwykłe:
— Kto?
— Popławski — nastąpiła odpowiedź.
Przypuszczając, że sąsiad wie już, kim on jest, Popławski potwierdził.
— Tak, a ty kto?
— Popławski.
— Ja jestem Popławski, a ty?
— Popławski — brzmi powtórnie odpowiedź.
Nie podejrzewając nawet istnienia drugiego Popławskiego i upatrując w tym jakiś
podstęp ze strony żandarmów, obrażony Popławski stuka:
— Nie rozmawiam ze szpiclami — i już więcej nie odpowiadał na stukanie sąsiada.
A tymczasem obok niego siedział drugi, również autentyczny Popławski, sympatyk
„Proletariatu", późniejszy inicjator i organizator czasopisma,
socjalistyczno-ludowego organu „Głos", w którym zgrupowali się wszyscy
niezadowoleni wtedy z „Pro¬letariatu": Potocki, Więckowski, Hłasko-Siemieniecki,
Heryng, Heilpern i inni. Z biegiem czasu organ ten stawał się coraz bardziej
nacjonalistyczny i antysemicki, następnie zaś jego główne filary — Popławski,
Siemieniecki, Balicki — stali się założycielami osławionej niebawem dzięki swej
reakcyjności partii narodowo-demokratycznej.
Sprawdziwszy — jak to później żartowaliśmy sobie — że „ja to ja, a on to on",
umówiliśmy się z Ostrejką co do specjalnego klucza do wystukiwania!, którego
żandarmi nie znali, nie mogli więc podsłuchiwać naszej rozmowy. Dalszy ciąg
odłożyliśmy do zmierzchu.
Byłem przyjemnie podniecony. Wszystko układało się pomyślnie. Oczekiwałem
niecierpliwie zmierzchu i zaraz zastukałem. Ostrejko odezwał się natychmiast.
— Z lewej strony pieca, na łokieć pod podłogą... tunel — były jego pierwsze
słowa.
Nie oczekiwałem tak przyjemnej niespodzianki.
Zbliżyłem się ostrożnie do wskazanego miejsca, pomacałem ścianę, ale — niestety
— bezskutecznie.
Nie znalazłem tunelu i — przyznaję — nie znalazłbym, gdyby Ostrejko nie wskazał
mi go dokładnie, stukając tam, gdzie był on zamaskowany. Zamykał go mocno korek
z chleba, pobielony z zewnątrz wapnem. .Wyjąłem go i usłyszałem nieco stłumiony
głos Ostrejki.
— Witaj.
Tunel nie był przebity na wylot, lecz dochodził przez sztukaterkę z obu stron do
trzciny. Ale głos dochodził i mogliśmy się rozmówić.
Okazało się, że Waryński z Dulębą siedzą w jednej celi i można im przesłać list
przez „oddział pocztowy" — miejsce z natury swej mało nadające się na pocztę,
lecz takie, dokąd żandarmi nie mogli nie prowadzić więźniów. W tym niezbyt
wonnym „oddziale pocztowym" każdy miał swoją „skrzynkę", tj. miejsce, gdzie
składano, a raczej przyklejano adresowaną do niego korespondencję. Ostrejko
poinformował mnie, jak należy przygotować „paczkę pocztową", jak ją umocować i w
którym miejscu, aby dotarła do Waryńskiego i Dulęby.
Sprawa nie była bynajmniej łatwa. Tego dnia nic już nie można było zrobić.
O zmierzchu i wieczorem nie wypuszczano już więźniów z cel. Nazajutrz rano
Ostrejko miał uprzedzić Waryńskiego, że napiszę doń kluczem, którego używali
obaj z Ostrejką. Dopiero wtedy i ja mogłem przystąpić do wykonania zleconych mi
przez towarzyszy obowiązków.
Spieszyłem się nie opuszczając ani jednej możliwości, „legalnej" czy
„nielegalnej", i zebrałem już niektóre wiadomości, ale cała robota uległa
przerwie... Nie było celu podejmować jej znów.
W ciągu kilku dni nastąpiła zupełna zmiana i drzwi mojej celi więziennej zostały
zabite na wiele lat.
Od chwili badania mnie przez Siekierzyńskiego minęło jedenaście dni. Codziennie
oczekiwałem przyrzeczonego mi zwolnienia z więzienia. Toteż nic dziwnego, że
ucieszyłem się niewypowiedzianie widząc Siekierzyńskiego wchodzącego do mojej
celi. Ale dość było spojrzeć nań, aby przestać się łudzić jakąkolwiek nadzieją.
Siekierzyński ogarnął mnie wrogim spojrzeniem, a przybyły wraz z nim jego
wspólnik we wszystkich łajdactwach, pódprokurator Jankulio, wlepił we mnie swe
skośne mongolskie oczy. Domyśliłem się, że stało się coś fatalnego, ale nie
dając poznać po sobie, udałem naiwnego i zapytałem jak gdyby nigdy nic:
— Nadeszła widocznie wiadomość z Petersburga?
Oczy Siekierzyńskiego zamigotały złym blaskiem.
— Tak — zasyczał w odpowiedzi — trzeba tylko jeszcze wyjaśnić niektóre sprawy.
— Proszę bardzo.
— Czy przyznaje się pan do winy należenia do socjalno-rewolucyjnej partii
„Proletariat" w charakterze agenta Centralnego Komitetu? — było pierwsze
pytanie. Następnie zaś, zgodnie ze swym systemem oszołamiania, zaczął terkotać
jak karabin maszynowy: czy prowadził pan agitację wśród robotników Warszawy i
Łodzi, drukował gazetę „Proletariat", czy brał pan udział w przygotowywanym
zamachu na urząd prokuratorski, czy przychodził na zebrania do restauracji
Biedrzyckiej?
System Siekierzyńskiego okazał się bardzo kiepski. Pierwsze pytanie rzeczywiście
oszołomiło mnie, ale następne pytania, sypiące się w takiej obfitości, trwały
zbyt długo... Zdążyłem się opanować i przy końcu uśmiechnąłem się tylko
ironicznie... Patrząc na mnie, mądrzejszy i bardziej chytry od Siekierzyńskiego
Jankulio, od razu zrozumiał, że pytania nie wywarły na mnie wrażenia. Wsunąwszy
mi oficjalnie do ręki arkusz papieru, rzekł sucho i chłodno:
— Proszę napisać wszystko, co pan ma do powiedzenia.
Wziąwszy papier usiadłem do pisania. Obaj inkwizytorzy śledzili poprzez moje
ramię każdą kaligrafowaną przeze mnie literę.
Z postawionych mi pytań zrozumiałem, że los mój jest przesądzony i dlatego
skreśliłem pięknym pismem:
„Mam honor być członkiem socjalno-rewolucyjnej partii
„Proletariat" i dlatego żadnych zeznań składać nie będę..."
Inkwizytorzy rozsrożyli się.
— Więc tak? — zasyczał Jankulio.
— To jest moje prawo jako oskarżonego — przypomniałem stróżom sprawiedliwości —
i korzystam z niego...
— Tak, tak, to pańskie prawo. Ale i my też mamy pewne prawa, z których z kolei
skorzystamy — odparł Jankulio rzucając na mnie wściekłe spojrzenie. I zaraz
zwrócił się do towarzyszącego im nowego komendanta X Pawilonu, porucznika
żandarmerii Fursy, następcy Aleksandrowicza. — Odebrać wszystkie książki,
zabronić korespondencji z rodziną, ściśle odizolować od innych więźniów.
— Rozkaz!
Siekierzyński przez cały czas milczał. Przywykły zawsze działać z nagła, nie
spodziewał się wcale takiego skutku swej metody i stracił się. Zostawiając pole
walki prokuratorowi Jankulio, wydał rozporządzenie, wziął ze stołu protokół z
moimi „zeznaniami", włożył go do teczki i odwróciwszy się majestatycznie,
wyszedł z celi. Za nim podążyła cała jego świta.
Dopiero po ich wyjściu owładnęło mną przerażenie graniczące z rozpaczą. Z pytań
rzuconych przez Siekierzyńskiego wynikało jasno, że wszystko stracone. Żandarmi
wiedzieli jeśli nie wszystko, to prawie wszystko.
Skąd? — Pytanie to nie dawało mi spokoju. Miotałem się po celi dosłownie jak
zwierzę w klatce. Widoczne było, że ktoś zdradza, ktoś bardzo wtajemniczony w
sprawy, w przeciwnym razie żandarmi mogliby wiedzieć to lub owo, ale nie
wszystko.
Przebiegałem w pamięci imiona wszystkich odpowiedzialnych towarzyszy i przy
każdym nazwisku odrzucałem z oburzeniem podejrzenie. Jakkolwiek było to dziwne,
dopiero po upływie kilku godzin zatrzymałem się na pytaniu: Kto jest
aresztowany? Kto ocalał? Przywarłem do ściany więziennej celi.
Ostrejko miał już niektóre, chociaż niekompletne wiadomości. Aresztowani
zostali: Kunicki, Bardowski, Pol, Krzywobłocki, Pacanowski, Ostrejko, Heryng,
Heilpern i wielu innych.
Dwaj ostatni nie mieli nic wspólnego z „Proletariatem" i bez trudu
wywnioskowałem, że aresztowano ich jako moich krewnych.
— A „Olek" (Dębski), „Konrad" (Janowicz), „Facecik" (Sławiński), „Matula" (Dziankowska)?
— Dziankowska aresztowano w mieszkaniu Bardowskiego. Tamci, jak się zdaje,
ukryli się.
— To znaczy, że nie wszystko stracone.
Zacząłem komunikować Ostrejce o swym zeznaniu, lecz nasza rozmowa została
przerwana. Wszedł żandarm „zapraszając" mnie na przechadzkę.
Nic nie podejrzewając wyszedłem. Okazało się jednak, że był to podstęp. W czasie
gdy byłem na dworze, w mojej celi przeszukano wszystkie rzeczy, zabrano książki,
mnie zaś przeniesiono na jeden z odległych korytarzy, gdzie nikogo więcej nie
było.
Fursa wykonał dokładnie rozkaz Jankulia.
Zastukałem do jednej ściany, potem do drugiej. Grobowa cisza. Kazałem się
zaprowadzić do „oddziału pocztowego" i skrzętnie zbadałem wszystkie miejsca
nadające się do „korespondencji". Nic. Wróciłem do celi. Nie mogłem się niczym
zająć. Nie miałem książek. Nie wątpiłem, że wypadnie mi pozostać w takich
warunkach do końca sprawy, ale z właściwym sobie optymizmem zaraz określiłem, że
to nie potrwa dłużej nad półtora roku, „tylko" jakieś" pięćset dni, i zacząłem
natychmiast odliczać dni spędzone już w tych warunkach.
Ale, jak się okazało, żandarmi nie zostawili mnie w spokoju. Prawdopodobnie
Jankulio, który był wówczas podprokuratorem Warszawskiego Sądu Okręgowego,
doniósł swej władzy o nieudolnym postępowaniu Siekierzyńskiego. Istotnie błąd
jego postanowił naprawić słynny później na, całą Rosję ówczesny pod-prokurator
Warszawskiej Izby Sądowej Turau.
— Pozwoli pan wejść? — skłoniwszy się uprzejmie, zapytał stając na progu celi w
oczekiwaniu „pozwolenia".
— Proszę.
Przedstawiwszy się uprzejmie, zapytał, czy może usiąść, potem tak zaczął:
— Ja właściwie do pana nie urzędowo, raczej zupełnie prywatnie. Chociaż jestem
prokuratorem, ale rozumiem, że nie można żądać od człowieka, żeby dlatego tylko,
że aresztowany, zdradził sprawę, dla której wczoraj jeszcze poświęcał wszystko:
karierę i majątek, nawet życie. Nie przerywałem mu ani jednym słowem. — I
rozumiem doskonale, dlaczego odmówił pan zeznań. Przestałbym pana szanować,
gdyby stało się inaczej, choć zupełnie nie podzielam pańskich poglądów. I
jeśliby sprawa dotyczyła tylko pana, nawet bym pana nie niepokoił swoją wizytą,
przekonania — rzecz święta. Ale sprawa dotyczy nie tylko pana. Ciężko mi to
uczynić, ale muszę. Nie jako prokurator, lecz — jako człowiek. Wiadomo panu, że
niedawno wrócił wuj (Heilpern), siostra pańska i szwagier (Heryngowie). Pada na
nich podejrzenie. I zostali aresztowani. Musze też zakomunikować panu gorszą
jeszcze wiadomość. Na pańską matkę padło podejrzenie, że była kasjerem partii. I
będzie siedziała tak długo, dopóki pan nie wyjaśni jej roli w „Proletariacie".
Trudno mi oddać to, co wówczas przeżyłem. Nawet nie rozumiem dokładnie, co
nastąpiło potem. Wiem tylko, że stołek więzienny znalazł się w mojej ręce, a
czcigodny prokurator rzucił się jak szalony ku drzwiom krzycząc:
— Wariat!
Drzwi zatrzasnęły się głośno za nim, a po chwili wpadła do celi cała sfora
żandarmów, chwyciła mnie i zawlokła do ciemnicy.
W ciemnicy spędziłem tylko jedną dobę, a potem zaczęły się wlec dni nudną,
monotonne, szare jak więzienie. Bez życia, bez wrażeń. Wszystkie myśli
ześrodkowały się wyłącznie na jednym: co przepadło, a co ocalało? Rozważając
wszystko, co się na mnie zwaliło w ciągu ostatnich dni, doszedłem ostatecz¬nie
do pocieszających raczej wniosków: nie wszystko przepadło. Ocaleli niektórzy
czołowi działacze, zachowana została w całości rezerwa robotnicza (Adam
Sieroszewski, Formiński, Kmiecik, Słowik i inni) oraz inteligencka (Maria
Bohuszewicz, Rozalia Felsenhardt, Strzemiński, Razumiejczyk...). Ale
najważniejsze było to, że ocalał Dębski. Miał on stosunki z Rosją, ze
znajdującymi się tam proletariatczykami, byłymi członkami Sekretnej Rady.
Przyjadą stamtąd nowi kierownicy i robota znów ruszy.
Nabrałem otuchy.
W rzeczywistości okazało się, że miałem słuszność tylko częściowo. Dębski (a
propos — stał się on obecnie, na schyłku życia, hura-patriotą typu Piłsudskiego)
musiał się ukrywać. Janowicz dostał się w ręce żandarmów, Sławiński zmuszony był
uciekać za granicę. Pozostały tylko rezerwy: robotnicza i inteligencka. Ale nie
miały one ze sobą kontaktu i organizacja robotnicza, która cała prawie ocalała,
musiała szukać inteligenta, który by ułożył proklamację w związku z wykonaniem
wyroku na jakimś szpiegu. Z biegiem czasu nawiązano przy pomocy Dębskiego
kontakt między robotnikami i inteligentami i robotę wznowiono. Ale po
aresztowaniach lipcowych sytuacja była na razie rozpaczliwa.
Nie wiedziałem wówczas o tym i dodawała mi otuchy myśl, że na wolności trwa
praca. A otucha ta była potrzebna. Czułem się jak gdyby zamurowany w grobowcu,
dokąd nie dochodził inny dźwięk, prócz odgłosu zasuw w mojej własnej celi. Nuda
nie do pomyślenia. Kiedyś, o zmierzchu, nie wytrzymałem. Wdrapawszy się na okno,
spojrzałem przez górną, nie matową szybę. Okno wychodziło na podwóreczko, dokąd
nas prowadzono codziennie na dziesięciominutową przechadzkę. Nie dawała mi
spokoju myśl, że tam na dole chodzą bliscy mi ludzie, może równie tęskniący za
mną jak i ja za nimi. Już zamierzałem, mimo całego szaleństwa tej myśli, wejść
na okno za dnia i krzyknąć do przechadzających się, że jestem tu. Nazajutrz
dokładnie obejrzałem okno i nagle odbijające się w wewnętrznym, otwartym lufciku
słońce jak gdyby mnie olśniło. Miałem niewielkie lusterko. Chwyciwszy je,
wdrapałem się na okno i umocowałem lusterko u góry między dwiema ramami
okiennymi. Po chwili siedziałem już zamyślony na łóżku, patrząc w górę, w
zawieszone lusterko. Byłem szczęśliwy. Ujrzałem odbicie chodzących po ścieżce
ogródka Waryńskiego i Dulęby... Nudę jakby ręką odjęło. Co dziesięć minut
ukazywali się w lusterku inni ludzie, i znajomi, i obcy. Zacząłem już marzyć o
ułożeniu pełnej listy więźniów, ale niestety, już nazajutrz wyśledził mnie
żandarm przez judasza, zabrano mi lusterko i znów wtrącono do ciemnicy.
Ale to krótkie adwertissement podziałało na mnie bardzo dodatnio —
przechadzający się byli ożywieni. Siedzący po dwóch, wesoło rozmawiali z sobą.
Przekonałem się, że to więzienie nie jest tak martwe, jak mogło się wydawać
mnie, izolowanemu z rozkazu Jankulia.
Po kilku dniach, w czasie przechadzki, podniosłem zupełnie nieoczekiwanie leżący
na ziemi kawałek gałązki. Ale natychmiast odrzuciłem go ze wstrętem — był
zupełnie lepki i oślizgły... Kiedy jednak wycierałem ręce chustką, zauważyłem,
że jest to mokry miąższ chleba, używany przez nas do zaklejania poczty. Po
chwili gałązka znajdowała się już w mojej kieszeni i po skończonej przechadzce,
już w celi, zacząłem ją badać. Okazało się, że to nie gałązka, lecz owinięta w
cienką korę karteczka napisana kluczem. Końce kory były zaklejone miąższem.
Zabrałem cudzą korespondencję i już nazajutrz ustaliłem, że napisano ją kluczem
„Darwin". Po odczytaniu napisałem tymże kluczem kartkę wyjaśniającą, w jakich
okolicznościach i gdzie siedzę, dlaczego wziąłem cudzy list i prosiłem o
odpowiedź. Nie mając w co zawinąć korespondencji, musiałem zerwać nazajutrz w
czasie przechadzki gałąź i dopiero po dwudziestu czterech godzinach udało mi się
niepostrzeżenie rzucić kartkę mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie znalazłem
poprzednią.
Upłynęły dwa dni i nadeszła odpowiedź... z podpisem „Grzegorz" (Kunicki). Pisał
mi o wielkich, masowych aresztowaniach i uprzedzał, że ktoś wydaje, wyrażając
przy tym przekonanie, iż niedługo będę izolowany, gdyż aresztowanych wciąż
przybywa, a miejsca w X Pawilonie brak.
Czytając słowa Kunickiego, dosłownie wracałem do życia. Znowu nawiązywał się
kontakt z ludźmi. Nie byłem już sam.
Nazajutrz sprawdziła się przepowiednia Kunickiego. Usłyszałem kroki w celi nade
mną. Był to członek partii „Solidarność", Paszkę, ten sam, który niegdyś
oszołomił mnie swym uświadomieniem i oczytaniem. W więzieniu poznałem go
zupełnie z innej strony. Dowiedziawszy się, że odebrano mi książki i obijam się
przez cały dzień po celi, postanowił mnie rozerwać. I chodząc po celi zaczął
wystukiwać wszelkiego rodzaju anegdoty, nieraz bardzo pieprzne. Leżąc na
tapczanie słuchałem śmiejąc się nieraz na głos, a żandarmi zachodzili w głowę,
czemu ja nagle stałem się wesoły.
Przez Paszkego nawiązałem łączność z innymi towarzyszami i pobyt w więzieniu
stawał się coraz bardziej interesujący. Stopniowo dowiadywałem się, nie tylko
kto i jak się wsypał, ale też co było tego główną przyczyną: obłąkanie
Zagórskiego. Jednakże nie wszystko było jasne, a to i owo podejrzane. W Łodzi i
Zgierzu aresztowano wiele osób związanych z zabójstwem prowokatora Franciszka
Helszera: jego brata Jana, Popławskiego, Degórskiego, Blocha, Pietrusińskiego.
Zagórski ich nie znał. Żandarmi wiedzieli o doświadczeniach z panklastytem na
Nowej Pradze i o ich uczestnikach. Tego również nie mógł podać Zagórski. Byli
więc inni jeszcze prowokatorzy, szpiedzy i zdrajcy. Ale kto? I te wątpliwości
rozwiały się niebawem.
— Proszę się ubrać, przyjechano po pana. Pojedzie pan na przesłuchanie —
oświadczył mi promieniejący jak zwykle Fursa.
Był to żandarm świeżej formacji. Służył przedtem w ułanach, ale tam, jak nam
powiedział, kariery się nie robi, w żandarmerii zaś został od razu porucznikiem.
Kariera zastępowała mu sumienie, zasady i stanowiła dla niego wszystko.
— Nie mam po co jechać — rzekłem. — Nie składam zeznań. Fursa nie wierzył swym
uszom. Jak można nie jechać, skoro władza każe!
— Nie pojadę, ot i wszystko.
— Jakże to? Weźmiemy pana siłą.
— Bierzcie.
Była to bzdura, która mogła tylko Fursie przyjść do głowy. Nie można było
związanego wieźć przez ulice Warszawy.
Fursa, zorientowawszy się w sytuacji, zmienił ton, zaczął prosić, ale było już
za późno — kategorycznie odmówiłem. Udał się ze skargą na mnie do komendanta
cytadeli Unkowskiego.
Ów generał Unkowski był jedynym wśród dzierżących władzę — człowiekiem. Wysoki,
zgrabny, siwy jak gołąb, zdumiewał nas wszystkich swym humanitaryzmem,
troskliwością i rozumieniem psychiki oraz potrzeb więźniów. Niezależny dzięki
swemu stanowisku, nie krępował się w dokuczaniu żandarmom wszelkich szarż i rang
i zawsze występował w obronie więzionych.
Niemądry Fursa, ściśle zapamiętawszy wszystkie regulaminy dla więźniów, zabronił
żandarmom i żołnierzom oddawania ho¬norów uwięzionym oficerom na tej podstawie,
że każdy przywieziony do X Pawilonu musi zapomnieć, czym był. Kapitan inżynier
Mikołaj Adolfowicz Lurie, aresztowany w związku z naszą sprawą, nie przyznający
się w badaniach do przynależności partyjnej, zrobił z tego powodu awanturę i
podniósł głos na Fursę.
Ten pobiegł do komendanta.
— Ja nie byłem oficerem, ja wciąż nim jestem — udawał zirytowanego Lurie. — I
mnie, kapitanowi, porucznik ośmiela się robić uwagi. Na jakiej podstawie? Sądu
jeszcze nie było. Nie zostałem jeszcze pozbawiony oficerskiej szarży, stopnia i
orderów. Ja na to nie pozwolę.
Unkowski przyznał słuszność Luriemu. Fursa dostał naganę.
Innym razem oberwał za późne wezwanie lekarza do chorego więźnia, za złe
jedzenie, za nie dość czysto utrzymane cele. Unkowski po prostu nie lubił
żandarmów i traktował z wielką sympatią więźniów w ogóle, a w szczególności
uczącą się młodzież.
Dla jego charakterystyki warto wspomnieć, że w odpowiedzi na zarządzenie
generał-gubernatora Hurki, aby był obecny przy egzekucji proletariatczyków,
oświadczył jakoby, że odmawia, i podał się do dymisji.
W godzinę po mojej rozmowie z Fursą do mojej celi wszedł Unkowski.
— Dlaczego pan odmawia udania się na przesłuchanie? — zapytał łagodnie.
Odparłem, że nie będę zeznawał, a z ludźmi, którzy używają takich sposobów, jak
Jankulio i Turau, nie chcę się spotykać.
Zapytany, jakie to sposoby, wyjaśniłem wszystko. Wezwano Fursę.
— Dlaczego mi pan nie doniósł, że pana Kona pozbawiono książek i zabroniono mu
korespondować z rodziną?
— Taki był rozkaz urzędu prokuratorskiego za odmowę zeznania — odparł naiwnie
Fursa.
— Jeszcze dzisiaj wezwać go do kancelarii i dać możność napisania listu, a
książki ja sam mu przyślę. Może pan iść — rzekł do Fursy.
Ten szczęknął ostrogami i wyszedł. Unkowski, jakby rozmyśliwszy się, zawołał go
znowu. -— A teraz już nie on, ale ja pana proszę o pójście na przesłuchanie,
niech pan to zrobi dla mnie.
— Dla pana? Dobrze. Pojadę.
Starzec rozpromienił się.
— A jeśli pana krzywdzą, należy zwrócić się do mnie — dodał. Wyszliśmy z celi
jednocześnie. Unkowski odprowadził mnie do dorożki, gdzie już czekali żandarmi.
Przez całą drogę biedziłem się, dlaczego wzywają mnie na badanie, skoro
odmówiłem zeznań.
Ostatecznie zadecydowałem, że jest mi to obojętne. Okazało się jednak, że to
wcale nie było dla mnie obojętne.
Wprowadzono mnie do znanej mi już olbrzymiej kancelarii. Cały stół zapełniały
różne papiery, ale nie było tu żywej duszy. Obejrzałem się raz, drugi. Siadłszy
więc niedbale na pierwszym z brzegu krześle, przysunąłem do siebie papier ze
stołu i zacząłem czytać.
W tej samej chwili drzwi się otworzyły z trzaskiem, do pokoju wszedł Jankulio i
ordynarnie wyrwał mi z rąk papier.
— Jak pan śmie czytać?
— A dlaczego zostawiono mnie samego?
Nic mi na to nie odpowiedział, zza jego pleców wysunął się niepostrzeżenie
Pacanowski.
Ze Stanisławem Pacanowskim uczyłem się razem od piątej klasy gimnazjalnej. Był
to człowiek nie cieszący się w gimnazjum sympatią kolegów, jakkolwiek w
stosunkach z kolegami i z personelem pedagogicznym był zawsze poprawny. Zawsze
gotów był uczynić wiele dla kolegi i wiele też czynił. W tym, co robił, nie
czuło się serca, przeciwnie, wyczuwało się to, co nosi nazwę zmanierowania.
Jednakże w ciągu pięciu lat nie zauważyłem w nim żadnego rozdźwięku między
słowem a czynem. Uważał się za poetę. Pisał wiersze, częstokroć niezłe, ale
wiersze te nikogo nie wzruszały: nie było w nich serca. W pewnym okresie uznawał
się za patriotę i nie można było mu nic zarzucić: postępował zawsze tak, jak
przystoi patriocie. Będąc w klasie ósmej oświadczył nagle, tak jakoś zupełnie
nieoczekiwanie, że jest socjalistą.
Ja odnosiłem się do niego bodaj że lepiej od innych. Żal mi go było. Widząc jego
postępowanie uważałem, że jest niedoceniany. Jednakże ten nagły przeskok zdumiał
mnie i kiedy zwrócił się do mnie o wprowadzenie go do naszego kółka, którego
istnienia domyślał się niejako, odmówiłem. To go nie speszyło. Zwrócił się do
Sawickiego. Nie było danych, żeby mu nie wierzyć, dostał się więc do kółka.
Równie bezboleśnie dokonał przejścia z „Solidarności" do „Proletariatu", nie
przejmując się bynajmniej sprawą terroru. Ale i przy tym nie uczynił nic
niepoprawnego. W „Proletariacie" wykonywał poprawnie wszystkie polecenia, czasem
broniąc planów najbardziej zdecydowanych aktów terrorystycznych, chociaż z
natury nie należał do mężnych. Ale nie czuło się w nim szczerego zapału. Bądź co
bądź był on zawsze poza wszelkimi podejrzeniami i po objęciu kierownictwa przez
Kunickiego został „agentem drugiego stopnia" Komitetu Centralnego.
— Dlaczego pan siedzi w więzieniu? — zwrócił się do mnie Jankulio. — Przecież
pan jest chory?
Pytanie to wyrwało mnie ze stanu odrętwienia, w jakim się znajdowałem od chwili
zjawienia się w kancelarii Pacanowskiego.
— Proszę siebie o to spytać. Wyście mnie posadzili, nie ja.
— Tak, ale niepotrzebnie gubi się pan. Wszak my i tak wszystko wiemy.
— Wiedzą wszystko — potwierdził głośno po polsku Pacanowski.
Byłem tak jeszcze daleki od przypuszczenia, że mógł nas zdradzić, iż zupełnie
mimo woli zawołałem:
— Stasiu! Co mówisz?!
— Ja mówię wszystko — padła odpowiedź.
— Widzi pan — tryumfował Jankulio — czas i panu pomyśleć o sobie.
— Nie jestem łajdakiem! — krzyknąłem wyzywająco, patrząc mu w oczy. — Jeżeli
wezwano mnie tu po to, możecie mnie odesłać z powrotem.
— Nie. Będzie pan obecny przy zeznaniu Pacanowskiego, aby się przekonać, że
wcale nie potrzebujemy pańskich zeznań.
I Jankulio wraz z podpułkownikiem żandarmerii Szmakowem przystąpili natychmiast
do przesłuchania.
Pacanowski mówił rzeczywiście wszystko — i co wiedział, i czego nawet nie
wiedział, lecz tylko się domyślał. Mówił szczegółowo, nie pomijając nawet takich
szczegółów jak kolor sukni kobiet biorących udział w składaniu pisma
„Proletariat", mówił o osobistych stosunkach towarzyszy itd., itd.
Słuchałem w milczeniu. Gdy skończył, wyprowadzono go, a do mnie przysiadł się
Szmakow, człowiek głupi, ograniczony, którego bardzo szybko usunięto z powodu
jego nieudolności.
— Myśli pan, że nie rozumiemy tego i nie współczujemy...
Ale to wszystko jeszcze przedwczesne... Naród jest ciemny...
Jak dawno zniesiono pańszczyznę?
Byłem wściekły po tym wszystkim, co zaszło, bynajmniej nie czułem się
usposobiony do słuchania żandarmskich bzdur.
— Proszę pomówić o tym z Pacanowskim, a mnie zostawić w spokoju.
Wyprowadzono mnie z pokoju, a potem odesłano do pawilonu.
O zdradzie Pacanowskiego nikt jeszcze nie wiedział.. Należało jak najprędzej
zawiadomić wszystkich. Natychmiast po powrocie udało mi się pójść do „oddziału
pocztowego" i napisać na ścianie „Pacanowski zdradza". Następnie zaś wystukałem
do Paszkego, aby podał to dalej.
Ale nie uwierzono mojemu doniesieniu i po kilku godzinach przeczytałem w
„oddziale pocztowym": „Kto śmie szkalować Pacanowskiego?"
Powtórzyłem doniesienie i podpisałem się. Dopiero wówczas znalazło ono wiarę.
Fursa, poinformowany przez żandarmów, potem przyznał, że chciano mnie za to
wsadzić do ciemnicy. Ale stanęły temu na przeszkodzie nie przewidziane ani przez
żandarmów, ani przeze mnie okoliczności.
Przez cały ten czas czułem, że mam gorączkę i ledwie trzymam się na nogach, ale
przypisywałem to wstrząsowi, jakiego doznałem z powodu zdrady Pacanowskiego.
Okazało się, że sprawa jest poważna. Trzymałem się dopóty, dopóki nie
przekazałem fatalnej wiadomości o zdradzie. Ale jak tylko to się stało,
rozchorowałem się nie na żarty. Co było potem, nie wiem. Jak się wydaje,
wieczorem krew rzuciła mi się gardłem, tak że rano żandarmi znaleźli mnie
nieprzytomnego w kałuży krwi.
ZDRAJCY
Z górą rok minął od chwili mego spotkania z Pacanowskim u
prokuratora, zanim zobaczyłem go ponownie. Było to już w czasie rozprawy
sądowej. My wszyscy, dwadzieścia osiem osób przekazanych sądowi wojennemu,
patrzyliśmy na proces jak na moment starcia z wrogiem, byliśmy ożywieni,
podnieceni. On jeden siedział przygnębiony, spuściwszy wzrok ku ziemi, blady,
wystraszony. Przyjęliśmy okrutny wyrok, powiedziałbym, nawet z radością, wtedy
już mając świadomość, że tym wyrokiem rząd carski podnosi przeciwko sobie masy
robotnicze. On zaś jakby bardziej jeszcze zgarbił się... Żandarmi obeszli się z
nim okrutnie. Wycisnęli zeń wszystko i rzucili jak łachman. Skazany na katorgę,
wniósł podanie o łaskę i zamieniono mu katorgę na osiedlenie. Wyprawiono go na
obszary stepowe, nie będące miejscem zesłania więźniów politycznych. Tam
pozostał, jak słyszałem, do rewolucji 1917, sam jeden, oderwany od świata, z
którym był związany w dniach młodości.
Wskutek tej izolacji pozostanie nie rozstrzygnięte na zawsze pytanie, co go
popchnęło na drogę zdrady. Czy był to wpływ rodziny, jak twierdzili jedni,
znający ją bliżej jeszcze przed aresztowaniem Pacanowskiego i wyrażający
zdziwienie, jak mógł on przystąpić do ruchu rewolucyjnego? Czy też przekonali go
żandarmi, że przy jego zdolnościach i talencie może być pożyteczny na innym
polu, odmawiając zaś szczerego przyznania się, gubi siebie, a bynajmniej nie
pomaga innym? Czy wreszcie stchórzył przed szubienicą?
Na wszystkie te pytania nie ma i nigdy nie będzie odpowiedzi. Pozostaje tylko
fakt najnędzniejszej zdrady, której rezultatem była śmierć na szubienicy młodego
i dzielnego robotnika Jana Pietrusińskiego, o którym przed aresztowaniem
Pacanowskiego żandarmi nic nie wiedzieli. Aresztowali go bowiem dopiero na
skutek zeznań Pacanowskiego.
Zatrzymałem się nieco dłużej może, niż należało, na kwestii zdrady
Pacanowskiego, ale problem psychologii zdrajców wcale nie był dotychczas badany.
A tymczasem typy zdrajców są różnorodne, jak metody, które ich skłoniły do
zdrady, i należałoby zająć się poważnie tą sprawą.
Nie mówię o tych, którzy ogarnięci masowym porywem wzięli udział w ruchu, a
potem, aresztowani, ratując swą skórę, zdradzali. Ale nawet w naszym procesie
było kilku ludzi innego zupełnie rodzaju.
Wspominałem już o Janczewskim i Pacanowskim. Trzeba zatrzymać się jeszcze nad
jednym. Jest nim Wacław Handelsman. W gimnazjum był to pechowiec, choć nie można
nazwać go niezdolnym. Nie będąc warchołem ani awanturnikiem, nie mógł jednak
skończyć gimnazjum i ciągle zamierzał zdawać maturę jako ekstern, ale wskutek
słabego charakteru i braku wytrwałości nie dokonał tego. Na drogę rewolucyjną
wszedł dosyć wcześnie, bez szczególnych wahań, jak Pacanowski, jakoś nagle i
niespodziewanie. Jednakże udział w partii nie był dla nikogo sekretem: zdradzała
go pewna sztuczna tajemniczość, jaką od razu się otoczył. Miało się wrażenie, że
sam lubuje się w tej tajemniczości i popisuje się nią wobec innych. Oznajmiając
komuś o czymś, uprzedzał niezmiennie, żeby tego nie powtarzał nikomu. Często
opowiadał fantastyczne historie, a jeszcze częściej czynił aluzje do swej
olbrzymiej i odpowiedzialnej roli w partii. Cała jego ambicja sprowadzała się do
chęci uchodzenia wśród swoich za wielkiego rewolucjonistę. W rzeczywistości zaś
był to sobie drobny pionek, umiejący doskonale wciskać się w środowisko
rzetelnych i poważnych działaczy.
Spotkania z wybitnymi rewolucjonistami były mu potrzebne po to, żeby móc
imponować ludziom niewtajemniczonym. Pociągała go nie sprawa, lecz właśnie te
zewnętrzne pozory.
Po aresztowaniu zaczął od pierwszej chwili zadawać tonu żandarmom, postępując
wobec nich tak, jak to czynił na wolności. Jankulio rozgryzł go od razu, dając
mu możność rozwinięcia całej fantazji. W zeznaniach Pacanowskiego można spotkać
takie oto zdania: „Nie wiem, ale sądzę" itp. Z Handelsmanem było zupełnie
inaczej. On wszystko wiedział. Któż mógł wiedzieć, jeżeli nie on? On „znał"
klucze służące do komunikowania się i przytaczał na dowód cały system kluczy, on
„znał" strukturę organizacyjną partii i kreślił jej schemat, on „znał" ludzi i
wymieniał ich. Do czasu żandarmi udawali, że są przytłoczeni jego wielkością,
ale kiedy wyciśnięto z niego tę odrobinę, którą rzeczywiście znał, kiedy
żandarmi wydobyli potwierdzenie danych potrzebnych im do wysłania ludzi na
katorgę, Handelsman zaś, dla utrzymania jak najdłużej swego prestiżu,, rzucił
się w dziedzinę całkowitej fantazji — odgrywanie dalej komedii stało się
zbyteczne. Nastąpiło gwałtowne zerwanie. Trudno powiedzieć, jak to wyglądało,
ale pewnego pięknego poranka Handelsman znalazł się w więzieniu i stamtąd
oznajmiał wszystkim, stukaniem i przesyłanymi kartkami, że żandarmi sfałszowali
jego protokół, a on, oburzony tym, podarł go na kawałki.
Znając metody Jankulia wszyscy w to wierzyli i dopiero po powrocie Tadeusza
Rechniewskiego z więzienia kijowskiego zwątpiono o uczciwości Handelsmana, gdyż
od niego jedynie żandarmi mogli się dowiedzieć — według oświadczenia
Rechniewskiego — o pewnych sprawach. W owym czasie Handelsmana wysłano już
administracyjnie na Sybir. W X Pawilonie pozostali jedynie ludzie przekazani
sądowi wojennemu. Wkrótce rozwiały się wszelkie wątpliwości. Przed rozprawą
otrzymaliśmy możność zaznajomienia się z aktami. Okazało się, że wszystkie
protokoły, nie wyłączając podartego, Handelsman napisał własnoręcznie, a w swej
zdradzie stosował ściśle określony sy¬stem: wydawał towarzyszy zamiejscowych,
sprowadzając do minimum zeznania o znajdujących się w X Pawilonie. Tym się
tłumaczy okoliczność, że do ostatniej chwili cieszył się zaufaniem, każdy z nas
bowiem mógł przytoczyć dane, które znał Handelsman, a które pozostały nie znane
żandarmom. Cała ta chytra mechanika runęła, kiedyśmy przeczytali jego zeznania.
Nędznik ten nie przewidział tylko jednego, że my sami odczytamy je. Podarty
przez niego protokół, rzekomo sfałszowany, a który w istocie napisał sam, miał
posłużyć i niestety służył mu przez czas dłuższy jako usprawiedliwienie. W ten
sposób zdezorientował on nawet żonę Tadeusza Rechniewskiego, Witoldę, zesłaną
administracyjnie z Kijowa na Sybir. W Moskwie spotkała się z partią warszawiaków
i nawet ona wierzyła mu. Dzięki tym wszystkim okolicznościom przybył on na
Syberię z nie zbrukaną reputacją. I tam, znów zadając tonu i chełpiąc się,
próbował się wśliznąć do miejscowych organizacji konspiracyjnych, pomagających
zesłańcom w ucieczce. Wiadomość tę otrzymaliśmy już po rozprawie, w Moskwie, w
drodze na Sybir. Trzeba było uprzedzić towarzyszy i nasza piątka — Rechniewski,
Dulęba, Mańkowski, Lurie i ja (Waryński i Janowicz dostali się do Szlisselburga,
reszta zaś — na Sachalin) — wysłała do różnych punktów zesłania listy
ostrzegawcze. Handelsman musiał z konieczności przycichnąć. Ale trwało to
niedługo, tylko kilka lat. Zdemaskowany, nie mogąc po terminie zesłania
pozostawać w Polsce, wyjechał do Paryża. Tu znowu wkręcił się do miejscowych
kółek i jako doświadczony intrygant bardzo umiejętnie wykorzystał
nieporozumienia panujące na emigracji. Kiedy w Paryżu znalazł się Ludwik
Sawicki, członek partii „Solidarność", będący przedtem na zesłaniu w Iszy-mie
wraz z Rechniewską (wspomniałem o niej wyżej), zaczął on mając wszystkie
szczegóły zdrady Handelsmana demaskować go. Ale zdrajca potrafił i to zaliczyć
na rachunek nieporozumień emigranckich i znalazł naiwnych stronników, którzy go
poparli. Jednakże Sawicki, człowiek kryształowej uczciwości, nie mógł pogodzić
się z tym, żeby zdrajca znowu odgrywał kierowniczą rolę — uważał to za
świętokradztwo. Walcząc z Handelsmanem na zebraniach i w prasie, piętnował go na
każdym kroku. Wówczas tamten, dopadłszy Sawickiego w którymś z zaułków
paryskich, znieważył go czynnie. Sawicki nie przeżył tego. Wróciwszy do domu
napisał ostatni list piętnujący Handelsmana, błagając wszystkich, aby uwierzyli
zmarłemu, skoro nie chcieli wierzyć żywemu. I otruł się.
Wtedy dopiero kolonia emigrantów paryskich zrozumiała, kim był naprawdę
Handelsman. Odtąd zniknął on z widowni politycznej.
Przed wybuchem wojny imperialistycznej zgłosił się do mnie we Lwowie brat
Handelsmana, lekarz Bronisław Handelsman, prosząc o ogłoszenie listu otwartego,
że Wacław Handelsman nie był złośliwym zdrajcą, że jego postępek był wynikiem
lekkomyślności.
Wskrzeszając obecnie w pamięci po latach czterdziestu sześciu wszystko, co on
popełnił, nie mogę i dzisiaj widzieć w tym jedynie skutków lekkomyślności. A
śmierć Sawickiego, człowieka uczciwego, ideowego i czystego, tylko pogłębia
występek Handelsmana. Brat jego wskazywał mi na to, że on się męczy... Niechże
się męczy.
INKWIZYTORZY
Wiadomość o ciężkiej chorobie, na którą zapadłem, dostała się
zapewne dzięki lekarzowi na zewnątrz. Z ust do ust wieść uległa wypaczeniu i po
mieście rozeszła się pogłoska o mojej śmierci, docierając do mojej matki, która
zresztą wcale nie była aresztowana. Za kordonem, w Poznaniu, ukazały się moje
nekrologi w prasie polskiej.
Matka moja, zaalarmowana tą pogłoską, ubiegała się o widzenie ze mną, ale
odmówiono jej. Wówczas zwróciła się do warszawskiego generał-gubernatora Hurki
już nie z prośbą, lecz z żądaniem, twierdząc, że ma prawo wiedzieć prawdę o swym
synu.
— Zapewniam panią, że żyje.
— Nie wierzę. Jeśliby żył, to byście mi go pokazali. Hurko zmieszał się.
— Dobrze, proszę zjawić się jutro w X Pawilonie. Zobaczy pani syna...
I rzeczywiście matka mnie „zobaczyła".
Jak łatwo się domyślić, nie miałem pojęcia o tych wszystkich pogłoskach
dręczących moją matkę.
Nazajutrz wezwano mnie do kancelarii. Byłem już rekonwalescentem i nawet
wychodziłem na przechadzkę. Nic nie podejrzewając poszedłem do kancelarii, skąd
zaprowadzono mnie do pokoju o podwójnych kratach i drewnianych drzwiach
wewnętrznych, dzielących kraty od reszty pokoju. Umieszczono mnie w towarzystwie
dwóch żandarmów za drugą kratą, zamykając drewniane drzwi.
Zachodziłem w głowę, co to może znaczyć.
Zapewne pokażą mnie szpiclom — przemknęło mi przez myśl.
To się praktykowało. Po aresztowaniu Waryńskiego pokazywano go na ratuszu
wszystkim szpiclom i stróżom, w celu ustalenia, gdzie mieszkał i gdzie bywał.
Nieświadomość moja trwała niedługo. Wkrótce za drzwiami rozległy się kroki i
ujrzałem nagle na progu matkę w otoczeniu całej sfory — wszelkiej „władzy"...
— Otóż i pani syn, żywy i zdrowy - zasyczał Jankulio.
Drzwi zatrzaśnięto, widzenie było skończone. Po chwili od.-prowadzono mnie z
powrotem do celi.
Długo nie mogłem pojąć, co to oznaczało. I dopiero kiedy zezwolono na
otrzymywanie paczek z domu, dowiedziałem się o wszystkim z listu napisanego
atramentem chemicznym.
Potem miałem już regularnie co tydzień widzenie, co prawda poprzez duże kraty,
ale już bez takich szopek, jak pierwsza.
Stało się to nieprędko. Jankulio i Białanowski, następca Siekierzyńskiego, długo
jeszcze nie dawali mi spokoju. Dwa badania były szczególnie oryginalne i o nich
warto wspomnieć.
Pierwsze odbyło się w kancelarii X Pawilonu. Zebrała się tu cała „generalicja":
znany ze swego okrucieństwa szef żandarmerii okręgu warszawskiego generał Brok,
prokurator Warszawskiej Izby Sądowej Butowski, jakaś ważna figura z Petersburga,
Jankulio, Białanowski i jeszcze kilku żandarmów i cywilów. Polecono mi usiąść
przy dużym stole. Badanie prowadził Butowski. Zaznaczył on od razu, zechcieliby
ustalić jedną tylko rzecz; co skłania młodzież uniwersytecką, a w szczególności
mnie, do udziału w ruchu rewolucyjnym.
— Jest pan zamożny, przed panem stało otworem całe życie, i to życie dobre... Co
pana pchnęło do wyrzeczenia się tego wszystkiego?...
Słowa te były wypowiedziane głosem smutnym, serdecznym, wnikliwym.
Pytania takie dokuczyły mi już śmiertelnie, a słodziutki głos Butowskiego
drażnił mnie coraz bardziej.
— Co mnie skłoniło? — powtórzyłem. I zaraz z odpowiednim gestem palnąłem: —
Otaczające łajdactwo.
Siedzący obok mnie Jankulio odsunął hałaśliwie swoje krzesło, jak gdyby tym
dosadniej podkreślił, o jakim „łajdactwie" mówiłem...
Władza wpadła w wściekłość i w rezultacie poszedłem do ciemnicy.
I drugie przesłuchanie skończyło się dla mnie tak samo. Odbyło się ono w mojej
celi. W chwili wejścia badających rozmawiałem poprzez tunel z Warpechowskim.
Ja siedziałem na pierwszym piętrze, on na drugim, ale nie nade mną, lecz nad
celą sąsiadującą z moją. Tunel był bardzo dowcipnie przebity do mojej celi nad
piecem koło sufitu. Kiedy klucz szczęknął w zamku, uderzyłem mocno pięścią w
ścianę, co było u nas zwykłym sygnałem alarmowym.
Tym razem żandarmi chcieli dowiedzieć się czegoś o Aleksandrze Dębskim. Miałem
dokładne wiadomości, że uciekł i znajduje się „poza obrębem ich dosięgalności".
Dlatego też w odpowiedzi tylko podkpiwałem sobie z nich.
— Czego się mnie czepiacie? I gdyby to jeszcze był on u was, ale człowiek
uciekł, a wy się czepiacie...
— Nie, on jest...
— Opowiadajcie sobie.
Na dowód pokazano mi dwie fotografie Dębskiego, które oglądałem jeszcze na
wolności. Jedna była odbitką grupy, na której Dębski znajdował się w postawie
półleżącej.
— Czemu to on się tak rozparł? — zapytałem zjadliwie.
— Nie chciał się fotografować i musieliśmy siłą...
— Ach, tak. A któż to mu kazał na wolności w taki sposób się fotografować? Ja
widziałem przecież to zdjęcie dawniej...
Ale to nie zmieszało gorliwych sędziów śledczych. Upierali się przy tym, że
Dębski jest aresztowany.
— Co wy tam opowiadacie — nie wytrzymałem. — Gdyby tak było, już bym o tym dawno
wiedział.
— Tak było przedtem, przy Aleksandrowiczu — z pewnością siebie oświadczył
Jankulio. — Ale odkąd jest tu porucznik Fursa, skończyło się.
— Szczęśliwy, kto wierzy.
Badanie ciągnęło się jeszcze przez jakiś czas. Widząc, że nic z tego nie
wyjdzie, Jankulio kazał starszemu żandarmowi przynieść pióro, atrament i papier
celem spisania protokołu.
Drzwi otwarły się i z trzaskiem zamknęły.
Słuchający przez cały czas w tunelu Warpechowski uznał, że moi „goście" już
poszli sobie... i nagle, niespodzianie dla wszystkich, rozległ się w celi jego
głos:
— Feliks, czy te małpy już poszły?
Mimo woli roześmiałem się głośno, a Jankulio, Białanowski i Fursa skoczyli jak
oparzeni z krzykiem:
— Gdzie tunel?!
— Szukajcie.
Głos zabrzmiał z góry i wszystka władza rzuciła się do celi nad moją.
Siedziało tam dwóch robotników, ludzi starych, aresztowanych w Zgierzu w związku
ze sprawą o zabójstwo prowokatora Helszera, a następnie zesłanych po naszym
procesie na Sachalin. Byli to: Degórski i Bloch. Nie utrzymywali z nikim
korespondencji — jeden z nich był analfabetą — i nie znali alfabetu więziennego.
Żandarmi przewrócili u nich wszystko do góry nogami, żądali wskazania tunelu, a
ci biedacy nie podejrzewali nawet możliwości jego istnienia. Wówczas cała sfora
żandarmska rzuciła się ponownie do mojej celi.
— Proszę wskazać, gdzie tunel?
— Nie jestem obowiązany. Szukajcie.
— Odpowie pan za to. ,.
— Słyszeliście przecie.
— A pan nie słyszał?
Żandarmi nie znaleźli jednak tunelu i' całą swoją złość wywarli na mnie:
spędziłem o chlebie i wodzie trzy doby w ciemnicy.
KONIEC ŚLEDZTWA
Badania żandarmskie ciągnęły się nieskończenie długo.
Komplikowało je każde aresztowanie, przy czym coraz to żandarmi byli przekonani,
że bunt „wyrwano już z korzeniami", a po kilku dniach widzieli, że jest zupełnie
inaczej. Pierwsze aresztowania nastąpiły w połowie 1883 r., ostatnie zaś — w
końcu 1884 r. Żandarmi już zupełnie się uspokoili, kiedy w r. 1885 nastąpiła
nowa fala aresztowań, przy czym uwięziono tak wybitnych działaczy jak: Maria
Bohuszewicz, Rozalia Felsenhardt, Konstanty Strzemiński, Razumiejczyk i in.
Wbrew woli trzeba było kończyć „jedną sprawę" i zacząć inną, gdyż badanie mogło
.trwać do nieskończoności. Żandarmi musieli z bólem serca przyjąć tę decyzję i
przystąpić do zakończenia śledztwa.
W tym okresie badanie miało inny charakter. Stosunki w X Pawilonie zmieniły się
nie do poznania. Stukanie i komunikowanie się głośne z celi do celi było już
ulegalizowane, korespondencja odbywała się bez przeszkód, najmniejsza próba
zmiany tych stosunków przez żandarmów budziła protesty: głodówkę, wybijanie szyb
w oknach oraz w judaszu itp. Nieraz dochodziło do curiosum. Pamiętam taki fakt,
że w jednej z sąsiednich cel ktoś z całych sił tłukł obcasami w drzwi. Na moje
pytanie, co się stało, padła odpowiedź:
— Nie mam tytoniu. Dwukrotnie już wołałem zarządzającego, ale on się nie zjawia,
chociaż już przeszło pół godziny.
Zarządzający mógł wyjechać do miasta i tym tłumaczyła się zwłoka. Biorąc to pod
uwagę, zaproponowałem stukającemu, że przyślę mu zaraz tytoniu.
Na co usłyszałem replikę:
— Nie o tytoń tu idzie, lecz o zasadę...
Stukanie to mogło wywołać ze względu na osobę więźnia zbiorowy protest, to zaś —
postawi nas w śmiesznej sytuacji. Odpowiedziałem więc:
— Niestety, nie mogę przysłać zasady.
To otrzeźwiło stukającego, który się uspokoił.
Przez cały ten czas podprokurator Jankulio i podpułkownik żandarmerii
Białanowski, z uwagi na panującą wówczas w więzieniu swobodę, unikali
odwiedzania nas w celach. Nasyłali jednak, może dla wprawy, drobne płotki w
rodzaju porucznika żandarmerii Fursy, zarządzającego X Pawilonem. Fursa nie miał
prawa zgodnie z przepisami brać udziału w przesłuchaniach, ale prawo nie jest
pisane dla żandarmów i Fursa starał się jak mógł. Dowiedziawszy się, że jedna z
więźniarek, Zofia Płoska z domu Onufrowicz, zachorowała, leży nieprzytomna i
bredzi w gorączce, Fursa wszedł do jej celi i przedstawiwszy się jako kolega jej
męża, technolog Bronisław, zaczął z nią rozmawiać, zapisując wszystkie
odpowiedzi. Kiedy stan Płoskiej poprawił się, Fursa wezwał ją na badanie i
dopytywał się .uporczywie, kto to taki Dumas i Ahaswer, których imiona wymieniła
w. gorączce...
Mądry Fursa usiłował mnie również badać. Rozpytywał mnie nieustannie, co bym
robił znalazłszy się na wolności. Znaczyło to wówczas tyle, co dostać się do
raju. Szansę były jednakowe. Odparłem ku wielkiemu-zadowoleniu Fursy, skrzętnie
zapisującego wszystko, że znów wziąłbym się do pracy. „A co by pan zrobił, gdyby
już nie było partii?" — padło pytanie. „Stworzyłbym nową." Fursa był zachwycony.
Potem, kiedy prokurator wojskowy przytoczył w akcie oskarżenia ten urywek z
moich zeznań, Fursa nabrał przekonania, że jest doskonałym sędzią śledczym.
Takich epizodów było wiele. Wszystkich nikt nie zdoła wyliczyć.
Wreszcie wyczerpała się pomysłowość żandarmów, zarówno mądrych, jak i tępych, i
-— śledztwo zakończyło się. Spośród aresztowanych siedmiu deportowano
administracyjnie na pięć lat pobytu w Syberii północno-wschodniej, ośmiu skazano
na taką samą karę w Syberii zachodniej, dziewięciu na cztery lata w Syberii
zachodniej, jednego jako obcokrajowca wysiedlono poza granice Rosji, dwóch — na
szesnaście miesięcy twierdzy, dwóch na szesnaście miesięcy więzienia, trzech na
jeden rok twierdzy, sześciu na jeden rok więzienia, dwóch na dziesięć miesięcy
twierdzy, pięciu na dziesięć miesięcy więzienia, pięciu na dziewięć miesięcy
więzienia, dwóch na osiem miesięcy więzienia, jednego na siedem miesięcy
więzienia, jednego na pół roku twierdzy, dwóch na sześć miesięcy więzienia,
pięciu na cztery miesiące więzienia, jednego na trzy miesiące twierdzy,
dziewięciu na trzy miesiące więzienia, trzech na dwa miesiące więzienia, sześciu
aresztowanych oddano pod nadzór policji, dwunastu skazano na areszt od piętnastu
dni do trzech miesięcy, dziewiętnastu zaliczono więzienie prewencyjne i
zwolniono. Jednej (zdrajczyni) uczyniono surową wymówkę.
W dwóch przypadkach sprawę umorzono na skutek śmierci, w dwudziestu trzech —
wskutek braku cech przestępstwa. Sprawę szesnastu oskarżonych odroczono „aż do
zbadania", wreszcie dwudziestu dziewięciu oddano pod sąd wojenny.
Nie można jednak na podstawie tych danych wytworzyć sobie pojęcia o liczbie
oskarżonych w sprawie „Proletariatu". Sprawa wymienionych stu dziewięćdziesięciu
była rozstrzygana w Petersburgu. Ale prócz nich było jeszcze kilkaset ludzi,
których miejscowa żandarmeria zwolniła z więzienia na mocy własnej kompetencji.
SĄD NAD PARTIĄ „PROLETARIAT"
Plan ucieczek
Podział mieszkańców X Pawilonu na dwie kategorie:
administracyjnych i oddanych pod sąd, stawiał przed ostatnimi sprawę ucieczki,
która nieraz była wysuwana, ale nie przybierała dotychczas realnych form.
Artykuł 249 Ustawy Karnej, na której podstawie oddano nas pod sąd wojenny,
groził śmiercią, jeśli nie wszystkim, to w każdym razie wielu z nas. W
szczególności żaden z nas nie miał żadnej wątpliwości, że Stanisław Kunicki nie
uniknie śmierci. Nie można było pogodzić się z tym i oczekiwać wydarzeń, to¬też
jeszcze przed wysyłką administracyjnych na Syberię zaczęliśmy rozważać różne
plany, w większości swej zupełnie fantastyczne. Prawdę mówiąc, musiały być
fantastyczne. X Pawilon znajdował się w twierdzy — w osławionej Cytadeli
Warszawskiej, zbudowanej specjalnie do walki z Warszawą budzącą zawsze niepokój
władz carskich. Wyjście z twierdzy ogradzało tysiące przeszkód. Podnoszono na
noc mosty i bez hasła nikt nie mógł wejść do cytadeli ani też wyjść. Również i w
dzień nikogo nie wpuszczano bez przepustki. Muru fortecznego dzień i noc bronili
wartownicy... Było niesłychanie trudno wydostać się z X Pawilonu, strzeżonego
wewnątrz przez żandarmów, na zewnątrz przez żołnierzy. Trudniej było niż z
jakiegokolwiek innego więzienia, gdyż wszystkie gmachy sąsiednie, należące do
zarządu wojskowego, również ochraniano. Ale gdyby nawet udało się przezwyciężyć
wszystkie trudności, pozostałaby sprawa najtrudniejsza — jak wyjść z twierdzy?
W takich warunkach każdy plan musiał być fantastyczny. Pomimo to świadomość
koniecznego przetworzenia fantazji w rzeczywistość działała — i w rezultacie
powzięliśmy plan. W owym czasie przebywałem wraz z Kunickim we wspólnej celi na
drugim piętrze. Okna jej wychodziły na mur forteczny od strony Wisły, obok bramy
strzeżonej przez dosyć liczny posterunek. Ucieczka z tej celi wydawała się
niemożliwa, okno bowiem było, można by rzec, na oczach wartowników. Należało za
wszelką cenę przedostać się do innej celi, a najwłaściwszą pod tym względem była
cela numer 1 na pierwszym piętrze. Według zebranych przez nas danych wartownik
zaczynając tu obchód swego rewiru tracił przeszło pół minuty, zanim powrócił na
miejsce. Cela ta miała jedną dobrą stronę: okno wychodziło na drogę, po drugiej
stronie której znajdował się gęsty ogród szpitala oficerskiego, gdzie
przebiegłszy przez drogę, można było się ukryć. Aby uzyskać przeniesienie do tej
celi, wykorzystałem to, że miałem opuchliznę na nodze. Godzinę przed przyjściem
lekarza obandażowałem nogę w kolanie, a potem bandaż zdjąłem. Opuchlizna
powiększyła się i nabrzmiała krwią. Lekarz, nieuk, obmacywał z wielkim
skupieniem opuchliznę nie wiedząc, co przedsięwziąć, wypytywał ostrożnie, czy
podlegałem już takim przypadłościom i co wówczas stosowałem. Ja nalegałem przede
wszystkim na to, że choroba jest przewlekła, a znajdując się na drugim piętrze
tracę możliwość korzystania nawet z tej półgodzinnej przechadzki w ogródku,
jakiej nam udzielano. Lekarz przychylając się do moich argumentów zalecił
smarować opuchliznę jodyną, a zarządzającemu podkreślił konieczność
przeniesienia mnie o piętro niżej. Początek był zrobiony... Tak nam się
przynajmniej wydawało. W rzeczywistości zaś i tu na samym początku natrafiliśmy
na trudności. Fursa zgadzał się na zmianę celi, ale bez Kunickiego.
— Co? — oburzył się mój towarzysz. — Kiedy był zdrów, siedziałem z nim razem, a
teraz, kiedy jest chory, chcecie, żebym się z nim rozstał? Za kogo mnie macie?
Za nic się nie zgodzę.
— Bez Kunickiego nie przejdę do innej celi — oświadczyłem ze swej strony. —
Wiecie o tym dobrze. Powiedzcie wprost, że odmawiacie przeniesienia mnie niżej.
Będzie to prościej i uczciwiej. Na co te wszystkie wykręty żandarmskie?
Fursa zmieszał się.
— Co znowu? Co znowu? Nie protestuję... Nie myślałem tylko, że pan Kunicki
zechce opuścić korytarz, gdzie jest wasza cała kompania.
— Pan Kunicki zechce — uśmiechając się ironicznie oświadczył tenże — jeżeli
choroba pana Kona tego wymaga... — Fursa wyszedł.
Czekaliśmy cierpliwie następnego dnia, kiedy to miało się odbyć przeniesienie na
niższe piętro. Obawialiśmy się, że przez noc Fursa się rozmyśli i wszystko
weźmie w łeb. Nie rozmyślił się jednak, ale wymyślił bardzo jadowitą
kombinację... Nazajutrz oświadczył, że przenosi nas do celi ósmej. Tam się
znajdowała budka wartownika i odbywało się spotkanie szyldwachów. Od okna do
drogi było nie mniej niż pięćdziesiąt kroków, a po drugiej stronie był pusty
plac.
Obraziłem się i odmówiłem kategorycznie.
— Nie chcę. Niczego innego nie spodziewałem się od pana...
— Dlaczego?
— Dlaczego? Pan wie, że mi trudno się poruszać i nie zawsze mogę korzystać z
przechadzki. A tymczasem dostaję celę, której okna wychodzą na zakurzoną zawsze
drogę — i to wtedy, kiedy są cele na ogród szpitalny... Żałuję bardzo, że znając
pana zgodziłem się w ogóle na propozycję lekarza. Ale teraz koniec. Nie chcę
więcej mówić o tym i zostaję tu. Fursa, były ułan i niezbyt dobrze czujący się w
mundurze żandarma, wychodził ze skóry, żeby dowieść, iż nie jest bynajmniej
żandarmem, spoglądał zmieszany na mnie i na Kunickiego, nie wiedząc, co
odpowiedzieć. Obecny przy tej rozmowie starszy żandarm Fomin tylko uśmiechał się
jadowicie.
— Dobrze, pomyślę o tym — oświadczył Fursa wychodząc.
Nazajutrz przeniesiono nas do celi pierwszej.
Nie od razu przystąpiliśmy do dzieła. Jadowity uśmiech Fomina nakazywał nam
ostrożność. Ja w dalszym ciągu „niedomagałem", nic nie zaczynaliśmy, chociaż
mieliśmy już cienką piłkę angielską. Poprzestaliśmy na zawiadomieniu o tym Marii
Bohuszewiczówny i Rozalii Felsenhardt, będących na wolności, aby znalazły
jakiegoś pewnego człowieka spośród byłych wojskowych, który by znał dobrze
wszystkie tutejsze warunki i mógł przy pomyślnych okolicznościach wyprowadzić
Kunickiego, a następnie i mnie — z cytadeli. Po pewnym czasie powiadomiono nas,
że znalazł się taki człowiek i nie trzeba się niepokoić w związku z ucieczką.
Ta zapowiedź dodała nam otuchy i przystąpiliśmy do dzieła. Jak tylko wartownik
zaczynał swój obchód, jeden z nas podejmował pracę przy rozpiłowaniu kraty,
drugi zaś zasłaniał swoją osobą judasza. Praca była męcząca, wypadało przerywać
ją często, jednakże posuwała się naprzód. Przerywając pracę, zalepialiśmy
ciemnym woskiem przepiłowany otwór. Idąc na przechadzkę zabieraliśmy z sobą
piłkę.
Ta ostrożność nie była zbyteczna. Któregoś dnia, po przechadzce, zastaliśmy celę
przewróconą do góry nogami. Ogarnął nas oczywiście niepokój. Rewizję
przeprowadzono tylko w naszej celi, ale że nie budziliśmy swym postępowaniem
żadnych podejrzeń — w dalszym ciągu „chorowałem" i nawet „dla pewności" wzywałem
od czasu do czasu lekarza — więc rewizję musieliśmy przypisywać wpływom starego
żandarma Fomina, zmyślniejszego od Fursy.
— Odłożyć całą imprezę na pewien czas — radzili towarzysze.
— Głupstwo — replikował Kunicki. — Teraz właśnie należy pracować. Po rewizji
przekonali się ostatecznie, że podejrzenia ich są niesłuszne...
My zaś kontynuowaliśmy pracę... Ale bardzo niedługo... Minęło zaledwie trzy dni,
jak pod naszym oknem rozległo się stukanie. Zaniepokojeni tym, znaleźliśmy się w
jednej chwili przy oknie i zrozumieliśmy, że wszystkie nasze plany runęły. Na
wprost naszego okna stawiano budkę dla specjalnego wartownika. Po upływie pół
godziny sterczał nad naszym oknem, niby pień, żołnierz nie spuszczając nas z
oczu. Nie można już było na nic liczyć, ale my nie chcieliśmy od razu dać za
wygraną. Powstały nowe plany: uśpić wartownika, częstując go odpowiednio
spreparowanymi papierosami. Ale to już była najczystsza fantazja...
Runął plan naszej ucieczki. Przyczyny tego były dla nas przez czas dłuższy
niezrozumiałe. A żandarmi w dalszym ciągu działali tak, jak gdyby nie wiedzieli
o przygotowywanej przez nas dwóch ucieczce. Kiedy po tygodniu przeniesiono mnie
i Kunickiego z powrotem na drugie piętro, specjalny wartownik przesiedlił się
również wraz ze swą budką.
Dopiero 29 września 1886 r. po aresztowaniu Bohuszewiczówny i Rozalii
Felsenhardt ujawniła się tajemnica przenikliwości żandarmskiej. Wspomnianą pomoc
z zewnątrz, zwłaszcza zaś przy przekroczeniu muru fortecznego, miał zorganizować
niejaki Piński — pseudonim „Pierzyna" — który okazał się prowokatorem i rozbił
niemal całą z takim trudem tworzoną organizację. W r. 1886 dokonano na tego
prowokatora zamachu, ale został on tylko lekko ranny. Kowalewski, oskarżony o
zorganizowanie zamachu, otrzymał wyrok śmierci, który wykonano, drugi
współoskarżony Hubszer — czternaście lat katorgi na Sachalinie.
Ruina planu ucieczki zmusiła nas do zaniechania dalszych projektów na jakiś
czas, aż do chwili ukończenia procesu „Proletariatu". Również zbliżający się
termin rozprawy skierował myśl wszystkich w inną stronę.
Administracyjni
Ogłoszenie wyroku na administracyjnych zapowiadało szybkie
ich wysłanie i — jak wówczas sądziliśmy — rozłąkę na zawsze z towarzyszami, z
którymi łączyła nas wspólna praca i więzienie. Rozłąka ta odbijała się
szczególnie ciężko na małżeństwach, których związku nie uświęcił ślub. „Legalnej
żonie" Edmunda Płoskiego, Zofii Płoskiej, z domu Onufrowicz, skazanej
administracyjnie na cztery lata zesłania do Syberii zachodniej, pozwolono nawet
pozostać z mężem w tej samej celi aż do rozstrzygnięcia jego losu, a następnie —
podążyć za nim na Sachalin. Jednocześnie zaś żonie Tadeusza Rechniewskiego,
Witoldzie, z domu Karpowicz, nie udzielono zezwolenia — wysłano ją na wyznaczone
jej miejsce zesłania, skąd dopiero mogła po kilku latach udać się za mężem na
Karę. Co się tyczy innych kobiet, tzw. „żon nielegalnych" — Aleksandry
Jentysówny, żony Waryńskiego, Zofii Dziankowskiej, żony Janowi-cza, i Natalii
Poi, żony Bardowskiego, to o pozostawieniu ich z mężami nie było nawet mowy...
Kobietom tym pozwolono jedynie pożegnać się z mężami i... zesłano je.
Najwybitniejsza z tych żon, Aleksandra Jentysówna, była członkiem Komitetu
Centralnego i brała bardzo czynny udział w robocie. Nie oddano jej pod sąd, jak
głosiła fama, tylko dlatego, że generał-gubernator Hurko nie uznał za wskazane
sądzić w Warszawie kobiety nie uczestniczącej bezpośrednio w aktach
terrorystycznych. Na zesłaniu Jentysówna wyszła za mąż za Bułhakowa, z którym
potem wróciła do Rosji. Tam wstąpiła do partii socjalistów-rewolucjonistów, W r.
1917 spotkałem ją w Charkowie.. Z dawnej Jentysówny nic nie pozostało —
apatyczna, niemrawa staruszka zrządziła, na wszystkich i wszystko... Uważając
się nadal za socjalistkę-rewolucjonistkę, nie różniła się w istocie rzeczy od
„kadetów", i to nawet prawych. A w czasie wojny domowej udała się za granicę,
gdzie też zmarła.
Zofia Płaskowicka — z pierwszego małżeństwa Dziankowska — już w r. 1878 była po
raz pierwszy oskarżona wraz ze swą siostrą Filipiną. W „Proletariacie" brała
czynny udział dopiero od lipca 1884 r. i jako stary, doświadczony towarzysz
partyjny była później dokooptowana do Komitetu Centralnego, ale już w miesiąc
później aresztowano ją w mieszkaniu Bardowskiego. Dziankowska odznaczała się
wytrwałością i zimną krwią, ale z braku inicjatywy nie mogła pretendować i nie
pretendowała do roli kierowniczej. Po zesłaniu udała się do swego brata, lekarza
w Kiachcie, i więcej nie brała udziału w ruchu.
O Natalii Poi wspominałem już poprzednio. Wiadomość o egzekucji Bardowskiego
podcięła ją ostatecznie. Zmarniała od razu i wkrótce, jeszcze przed powrotem z
zesłania, zmarła.
Jentysówna i Dziankowska należały bądź co bądź do liczby wybitnych, a jednak
starczyło im hartu nie na długo, o innych zaś „administracyjnych" niemal nie
warto mówić. Pod tym względem żandarmi mieli niezwykły węch. Ze stu
sześćdziesięciu ludzi, których sprawę rozstrzygnięto w trybie administracyjnym,
włączając tu i tych, których proces umorzono wskutek braku dowodów, do pracy
powróciło tylko sześciu: Jan Wyga-nowski, Bolesław Jędrzejowski, Jan Popławski,
Aleksander Dębski, Bronisław Sławiński i Witold Jodko. Ale i z nich żaden nie
poszedł po linii nakreślonej przez „Proletariat", mimo iż Aleksander Dębski był
przecież jednym z kierowników partii.
Jan Wyganowski po powrocie z zesłania brał udział w pracach partii „Prawo Ludu",
która faktycznie zwinęła sztandar socjalizmu. Aresztowany, po niedługim czasie
umarł w więzieniu. Bolesław Jędrzejowski emigrował, był jednym z założycieli
PPS, w którym przez cały czas reprezentował prawe, nacjonalistyczne skrzydło. Do
1905 roku mieszkał przeważnie za granicą. Na IX zjeździe PPS został wraz z
Piłsudskim usunięty z partii i brał czynny udział w tworzeniu PPS Frakcja
Rewolucyjna. Aresztowany listopadzie 1906 roku i zwolniony za kaucją, uciekł za
granicę. Odrzuciwszy „lewicowy balast" rozwinął swój program nacjonalistyczny w
głośnym artykule „Koordynacja w domu", w którym na długo przed wybuchem wojny w
przeciwstawieniu do „lewicy" wysuwającej hasło współpracy z rosyjskim ruchem
rewolucyjnym, propagował koordynację działań wszystkich partii polskich, nie
wyłączając Narodowej Demokracji.
Głosił on hasła „Burgfrieden" — jeszcze długo przed pierwszą wojną
imperialistyczną.
Jędrzejowski nie dożył pełnej realizacji swych haseł: wstąpienia socjalistów
galicyjskich z Daszyńskim na czele do „Koła Polskiego" — zjednoczenia wszystkich
partii polskich w parlamencie wiedeńskim, organizacji związanej dyscypliną,
zobowiązującą wszystkich jej członków do wykonywania uchwał przyjętych
większością, przy czym gwarantowaną większość miały właśnie partie
burżuazyjno-szlacheckie. Umarł w roku 1913.
Jeszcze bardziej wyrazistą jest postać Jana Popławskiego. W rzeczywistości brał
on nikły, i to pośredni, udział w pracy „Proletariatu". Był raczej sympatykiem,
a nie aktywnym jej członkiem, ale sympatyzował jednak z „Proletariatem" ostro
zwalczającym nastroje nacjonalistyczne.
W śledztwie nie zachował się najpoprawniej. Zapytany, skąd wziął znalezione u
niego książki, wskazał na Sąsiedzkiego, ale przy konfrontacji z Sąsiedzkim
oświadczył, że to nie ten. Żandarmeria nie omieszkała jednak wykorzystać jego
zeznania.
Po wyjściu z więzienia Popławski zmienił natychmiast front, a raczej wrócił na
stare pozycje — nacjonalisty; w czasie wojny rosyjsko-tureckiej 1877—1878
przygotowywał bowiem wraz z Adamem Szymańskim powstanie w Polsce.
Działalność „Proletariatu" wskazywała innym partiom tę siłę, która jedynie jest
w stanie walczyć z caratem — proletariat i chłopstwo. Dawne hasła
nacjonalistyczne nie mogły już poruszyć mas, a bez mas — to już rozumieli wtedy
nacjonaliści — o poważnym ruchu nie można było nawet myśleć. Z tego zdawał sobie
sprawę Popławski. Połączenie demokratyzmu i nacjonalizmu — oto sztandar
rozwinięty przezeń po wyjściu z więzienia.
W 1886 roku założył tygodnik „Głos", w którym pod jednym dachem potrafili
pracować: marksista Ludwik Krzywicki, narodowiec Aleksander Więckowski i
demokrata — antysemita Hłasko-Siemieniecki. W piśmie tym, z którego szybko
wycofał się Krzywicki, grał Popławski główną rolę.
Chociaż Narodowa Demokracja widzi w nim swego ojca duchowego, to jednak każdy
tylko trochę obznajmiony z rosyjskim ruchem rewolucyjnym musi stwierdzić we
wszystkich artykułach Popławskiego, drukowanych w „Głosie", kolosalny wpływ „narodniczestwa",
początkowo typu N. K. Michajłowskiego, a następnie Jusowa.
Dalsza ewolucja Popławskiego doprowadziła go do obozu zwierzęcego nacjonalizmu —
Narodowej Demokracji. Popławski jednak nie grał w „Proletariacie", jak już
wspominaliśmy, poważnej roli. Na krótki tylko czas wśliznął się, do partii i
jego przejście do obozu nacjonalizmu nie wywołało w nikim zdziwienia.
W przeddzień sądu
Żandarmi nie dopuścili do długich pożegnań. Administracyjnych
szybko wyprawiono w drogę koleją włodzimiersko-syberyjską, nas zaś, dwudziestu
ośmiu — zdrajcę Pacanowskie-go przez cały czas trzymaliśmy z dala od nas —
przeniesiono do odosobnionego korytarza X Pawilonu. Trudno powiedzieć, jaki był
tego powód: czy ceremoniał doręczenia aktu oskarżenia, czy też przygotowanie
lokalu dla nowych mieszkańców twierdzy. Może jedno i drugie.
W pierwszych dniach po wysłaniu administracyjnych było nudno i tęsknie... X
Pawilon jak gdyby zamarł. Ale troskliwa władza nie zaniedbała dostarczyć nam
wkrótce nowej i dosyć oryginalnej rozrywki. Nie pamiętam już kiedy, w jednej z
cel X Pawilonu rozległ się śpiew „Marsylianki" po francusku, następnie
„Karmanioli" i innych...
— Kto śpiewa? — pytaliśmy przez podwórze.
— Aleksander Bańkowicz — padła odpowiedź.
Nazwisko to nic nam nie mówiło. Na następne pytania Bańkowicz już nie
odpowiadał. Jak widać, żandarmi ściągnęli go gwałtem z okna i przenieśli do
innej celi. Jakim cudem udało mu się po dwóch tygodniach znaleźć w jednej z cel
wychodzących na podwórze więzienne — nie wiem. Ale zaśpiewał on ponownie i wtedy
już udało nam się stwierdzić, że aresztowano go za udział w demonstracji
robotników przed pałacem generał-gubernatora Hurki. W pierwszej chwili nie
uwierzono mu, próbowano wydostać jakieś szczegóły, ale gdzież tam. Bańkowicz
rozumiał po polsku piąte przez dziesiąte... Zagadano doń po francusku, potem po
rosyjsku — to samo, okazało się potem, że to Serb, anarchista, który już
przebywał w więzieniach Rosji i Francją
W Warszawie zatrzymał się przejazdem za granicę i przypadkowo natrafił na
pierwszą manifestację w Polsce, organizowaną przez „Proletariat" w związku z
panującym wtedy kryzysem. Ujrzawszy na placu przed pałacem generał-gubernatora
tłum podniecony robotników, Bańkowicz zwrócił się do nich z mową w jakimś
narzeczu polsko-rosyjsko-serbsko-francuskim. A kiedy na żądanie robotników
wyszedł Hurko, Bańkowicz w imieniu robotników przemówił doń łamaną
francuszczyzną.
Na placu nie zdecydowano się go aresztować, ale po rozejściu się manifestantów
Bańkowicza bez ceremonii zaciągnięto naprzód do komisariatu, a następnie do "X
Pawilonu. Nie pamiętam, ile czasu spędził w Cytadeli Warszawskiej, w każdym
razie wysłano go administracyjnie za granicę przed nowymi masowymi
aresztowaniami i zanim się zaczął proces „Proletariatu".
Wiadomość o pierwszej w Polsce manifestacji robotniczej wywarła na nas olbrzymie
wrażenie. Ziarno socjalizmu rzucone w glebę proletariacką zaczęło kiełkować i
„Proletariat" pomimo wszystkich ciosów twardo i stanowczo prowadził klasę
robotniczą do walki. Twardo i stanowczo, ale czy umiejętnie? Na ten temat
toczyła się w X Pawilonie dyskusja. Wszyscy chylili głowy wobec energii Komitetu
Centralnego, który umiał zorganizować manifestację i dwa dni później wydał
odezwę do robotników, co w ówczesnych warunkach graniczyło z bohaterstwem. Ale
nie mogła przemówić do szerokich mas treść odezwy, że mianowicie tylko rewolucja
socjalna uwolni klasę robotniczą od kryzysu i dlatego należy zburzyć ustrój
kapitalistyczny.
— Należało formułować konkretne żądania, zrozumiałe dla robotników i osiągalne —
gorączkował się Waryński. — Odmowa zadośćuczynienia im pchnęłaby robotników do
walki.
Ale ta krytyka nie osłabiała wrażenia, jakie sprawiła manifestacja... Wysłaliśmy
zbiorowe powinszowanie do Bohuszewiczówny, pozdrawiając całą organizację.
O ile pamiętam, nie otrzymaliśmy odpowiedzi, a może też nie zdążyliśmy już
(trudno po tylu latach ustalić ścisłe daty), gdyż Maria Bohuszewiczówna, Rozalia
Felsenhardt, Konstanty Strzemiński oraz wielu innych, około sześćdziesięciu
osób, znalazło się pod jednym dachem z nami. Nowo aresztowanych izolowano od nas
i dopiero z wielkim trudem udało nam się nawiązać z nimi łączność.
Aresztowania te zrobiły na nas wrażenie odmienne od uwięzienia Bańkowicza.
Mieliśmy świadomość, że jest to zupełny pogrom organizacji i że będzie trzeba
wiele sił i pracy, zanim się ją odbuduje. Przed aresztowaniem Bohuszewiczówny i
innych można było spodziewać się, że partia potrafi zużytkować nasz proces dla
popularyzacji idei socjalistycznej wśród klasy robotniczej — obecnie takiej
nadziei już nie było.
Tymczasem zbliżał się dzień procesu. Któregoś poranka odwiedził nas prezes
Warszawskiego Okręgowego Sądu Wojennego generał Fryderyks w towarzystwie
prokuratora tego sądu, pułkownika Morawskiego, tego samego, co oskarżał w
Moskwie Iwana Starynkiewicza. Wręczono nam drukowany egzemplarz aktu oskarżenia
uprzedzając, że potem będzie nam odebrany — i to jeszcze przed rozprawą sądową.
To niesłychane żądanie, które nas ogromnie oburzyło, odrzuciliśmy kategorycznie.
Tęgi i leciwy generał, nawykły do posłuchu dla swych rozkazów, spoglądał nie bez
zdziwienia na nas, niepewny, co też począć z tymi „buntownikami" nie znającymi
żadnej dyscypliny. Chętnie rozprawiłby się z nami „po generalsku", ale wszak
działo się to w Warszawie. Nazajutrz wiadomość o tym mogłaby dotrzeć za granicę,
a nie wiadomo jeszcze, jak na to spojrzy Petersburg uznający bezprawia, lecz pod
warunkiem, żeby wszystko odbyło się po cichu.
Zamieniwszy z Morawskim wieloznaczące spojrzenie Fryderyks. próbował nas
przekonać, że wszelkie niewykonanie żądań może odbić się na naszym losie, czego
on by oczywiście nie chciał. I to tym bardziej, że nie jest wszak wyłączona
możliwość uniewinnienia kogoś spośród oskarżonych...
Otrzymawszy kilka uszczypliwych odpowiedzi Fryderyks oświadczył wymijająco:
— No, o tym jeszcze pomówimy później.
Nie mając pewności, czy nie odbiorą nam siłą aktu oskarżenia, przystąpiliśmy
niezwłocznie do pracy i w ciągu doby przepisaliśmy akt oskarżenia i wysłaliśmy
kopię na zewnątrz.
Prezes sądu, dokonawszy obrzędu wręczenia aktu oskarżenia, wyszedł, ale
prokurator nie podążył za nim. Jak widać, interesował się on szczególnie
Kunickim i pozostał, aby go bliżej poznać. Pierwsze wrażenie, jakie sprawił
Morawski w porównaniu z żandarmami i prokuratorem Jankulio, było dobre.
Przypominał raczej rozpustnika oficera niż prokuratora. Ograniczony, ale pewny
siebie, gbur, lecz nie bez zewnętrznego blichtru, wdał się w polemikę głównie z
Kunickim, na temat tego, czy można, walczyć o obalenie istniejącego ustroju nie
znając go dokładnie...
Kunicki twierdził uporczywie, że można. Wystarczy znać ogólne podstawy tego
ustroju...
— Na czymże polegają według pana te ogólne podstawy? — zapytał wyzywająco
prokurator.
— Na tym, żeby „ciągnąć i nie puszczać" — rąbnął Kunicki.
Morawski był oszołomiony.
— Pana się nie przegada — oświadczył wychodząc.
Pierwsze wrażenie, jakie sprawił Morawski, było o wiele lepsze, niż na to
zasługiwał. Nie był to beztroski rozpustnik. Był to człowiek, który dla kariery
gotów był wyrzec się wszystkiego... i sumienia, i honoru, jeżeli kiedykolwiek
sumienie i honor gościły w tej nędznej kreaturze. W czasie procesu
Starynkiewicza nalegał on na zastosowanie 249 art. Ustawy Karnej, ilustrując to
żądanie gestem kata zarzucającego namydlony postronek na szyję swej ofiary. W
czasie procesu „Proletariatu", uzyskawszy zastosowanie tegoż artykułu do
wszystkich oskarżonych o przynależność do partii, wbiegł do bufetu z okrzykiem:
„Nareszcie" — i z radości golnął kieliszek wódki.
Akt oskarżenia
Ledwie zamknęły się drzwi za Morawskim, rzuciliśmy się na
pokaźny akt oskarżenia, z góry już przeczuwając, jakie też znajdziemy w nim
perły wolnej twórczości prokuratorskiej. Rzeczywistość przeszła wszelkie
oczekiwania. Akt oskarżenia składał się z dwóch części: ogólnej, tyczącej się
całej organizacji, i szczegółowej, formułującej konkretne zarzuty pod adresem
każdego z oskarżonych z osobna.
W początkach 1886 roku w Moskwie w drodze na Karę Rechniewski przy współudziale
moim oraz M. A. Luriego ułożył sprawozdanie z naszego procesu — po polsku i po
rosyjsku. W języku polskim wyszło ono w tym samym roku w Genewie w czasopiśmie
„Z pola walki". Jest tam mowa o treści tego utworu Morawskiego. „W części
ogólnej — czytamy — przytoczono historię partii » Proletariat", zasady partii i
łączność z »Narodną Wolą«, organizację partii i jej działalność. Zwracajmy uwagę
czytelników na to, że historia partii w akcie oskarżenia przedstawiona jest
nieprawdziwie, a cytaty z wydań partyjnych tendencyjnie sfałszowane."
Autor oskarżenia miał niełatwe zadanie. Musiał on z jednej strony przedstawić
ruch robotniczy w jak najmniejszych rozmiarach, gdyż pod skrzydłami opieki
carskiej nie mogło być niezadowolenia, a cała ludność była szczęśliwa modląc się
za cara jak za ojca i dobrodzieja. Ale z drugiej strony musiał on tez wznieść
szubienice, a więc pokazać ten ruch jako coś olbrzymiego i zagrażającego
bezpieczeństwu istniejącego ustroju państwowego. Tym tłumaczą się rażące
sprzeczności w akcie oskarżenia, które obrona mogłaby wyzyskać w sądzie
powszechnym, tak że gdyby oskarżeni się na to zgodzili, z aktu prokuratorskiego
nic by dosłownie nie zostało. Ale był to sąd nad politykami, a politycy ci nie
pozwalali obronie pomniejszać rozmiarów i znaczenia ruchu. Poza tym jeszcze był
to sąd wojenny, sąd, w którym nakaz z góry „tak ma być" stanowi namiastkę
sędziowskiego sumienia.
Adwokaci — obrońcy
Od chwili wręczenia nam aktu oskarżenia stanęliśmy wobec
bardzo poważnej kwestii — zorganizowania obrony. Waryński oświadczył, że
zrzeknie się obrońcy i sam będzie się bronił, ale jednocześnie nalegał, by
wszyscy inni zawczasu poczynili kroki w celu oddania swej obrony w ręce
najwybitniejszych przedstawicieli palestry.
Boć, jeśli nie brać w rachubę — mówił — krewnych, adwokaci będą jedynymi
świadkami tego, co się na sądzie odbywać będzie. Ma to olbrzymie znaczenie. Nam
zależy na jak największym rozgłosie. Toteż jeśli chcemy, żeby w galicyjskiej i
poznańskiej prasie drukowano sprawozdania z sądu, to bez powołania obrońców tego
celu nie osiągniemy. A oni — bądźcie spokojni — dla celów patriotycznych
rozgłoszą na cały świat, jak despotyczny rząd cara rozprawia się z polskim
robotnikiem i polską młodzieżą za pośrednictwem sądu wojennego.
Był to argument bardzo poważny, ale nie jedyny. Było nas dwudziestu dziewięciu:
jeden sędzia pokoju, dwóch prawników, pięciu byłych studentów, jeden urzędnik
prywatny, trzech oficerów i siedemnastu robotników. Oskarżenie przeciwko
niektórym z posądzonych opierało się na tak chwiejnych podstawach, że zupełnie o
nich, np. o posłańcu miejskim Słowiku, na sądzie nie wspomniano. Dowody „winy"
były bardzo niewystarczające. W takich warunkach pozostawić robotników bez
obrony, gdy jeszcze nie była stracona nadzieja na wydarcie ich ze szponów
żandarmerii, byłoby przestępstwem.
Muszę tu dodać, żeśmy wtedy jeszcze niezupełnie wierzyli w to, że cały ten sąd
będzie z góry uplanowaną komedią, i na szeregu rad obmyślaliśmy, jak uratować
Pietrusińskiego, Blocha, Degórskiego i Helszera, robotników zgierskich,
oskarżonych o zabicie prowokatora Helszera tylko na podstawie zeznań zdrajcy
Pacanowskiego. Jeden z oskarżonych, Antoni Popławski, przez nieostrożność wpadł
w zastawione przez żandarmów sieci i pośrednio potwierdził zeznania
Pacanowskiego. To go dręczyło w najokropniejszy sposób i chcąc zmazać swą
mimowolną winę nalegał, by mu pozwolono oświadczyć na sądzie, że to on, nie zaś
Pietrusiński, zabił Helszera. Wobec tego, że Popławski był bliskim: obłędu i
istniała obawa, że popełni samobójstwo, zezwolono mu na to. Ale i tu nie można
było się obejść bez pomocy obrońcy — fachowca, który był w stanie przewidzieć,
jakie pytania może postawić tak doświadczony inkwizytor, jak Strielnikow, stały
członek sądu, rodzony brat prokuratora Strielnikowa zabitego przez
rewolucjonistów rosyjskich Chałturina i Żełwakowa.
Sprawa wezwania obrony była wprawdzie przedmiotem dyskusji, ale nikt tego nie
kwestionował, aczkolwiek mieliśmy wątpliwości, czy obrońcy nie wykorzystają
procesu dla swoich celów politycznych. Ostatecznie postanowiono zażądać od
adwokatów ultymatywnego oświadczenia, że żaden z nich nie wyjdzie z tej obrony
poza nakreślone przez nas ramy.
Nie przewidzieliśmy jednak jednego. Prócz nas w sprawie wezwania obrony brali
też udział nasi najbliżsi krewni zaniepokojeni tym, co nas czekało. Myśmy byli w
więzieniu, oni — na wolności. Oni mieli możność wybierania obrońców, my zaś
mogliśmy tylko odrzucić wybranych. W tych warunkach do przyzwoitej na ogół
rodziny obrońców nie mogły nie przedostać się i potwory. Jednym z nich był
sprowadzony skądś tam z Rosji przez ojca Kunickiego adwokat przysięgły
Horodecki, osobistość bez zdolności — lecz arogancki, nieuk — ale pewny siebie.
W przemówieniu jego znalazł się i „zgniły zachód" i „Europa odmładzająca się,
wymalowana i ściśnięta gorsetem, zarażająca jadem socjalizmu młodą i jędrną
Rosję" oraz wiele innych rzeczy. Wielu z naszych obrońców kompensowało nieuctwo
polityczne głębokim wniknięciem w sprawę i świetną analizą prawniczą. Horodecki
zaś był nieukiem jako prawnik, sprawy nie znał i całą swą obronę oparł na omyłce
drukarskiej w akcie oskarżenia... Podczas jego mowy Kunicki wprost szalał,
dopóki wreszcie groźbą opuszczenia sali sądowej nie zahamował tej fontanny
krasomówstwa adwokackiego, zionącej błotem i nieuctwem.
Zupełnie inne niebezpieczeństwo, wówczas nam nie znane, groziło ze strony
znakomitego adwokata Włodzimierza Spasowicza. Nie licząc się z żądaniami swych
klientów, trzymał się zupełnie określonego systemu: przedstawić cały ruch
rewolucyjny jako bańkę mydlaną. W procesie siedemnastu (Graczewskiego,
Bogdanowicza, Koboziewa oraz innych), broniąc Pribylewów, tak się wyraził o
organizacji partii: „Komitet Wykonawczy »Narodnej Woli« przypomina wielkie
imperium rzymskie. Nie było ono ani »wielkim«, ani »rzymskim«, ani »imperium«.
Wymieniony zaś Komitet nie był «Wykonawczym, nie był »Komitetem«, a już w żadnym
razie nie był rzecznikiem woli ludu."
W naszym procesie, poddając szczegółowej analizie prawnej sławetny artykuł 249,
dowodził, że mógł on być zastosowany do Stieńki Razina albo do Pugaczowa. Dla
„wielkiego okrętu — wielka droga"... A czy „Proletariat" był choćby małym
okręcikiem?...
Ale na tym nie kończyło się niebezpieczeństwo ze strony Spasowicza.
Reprezentował on w Polsce zupełnie określony kierunek polityczny i wraz z innymi
kolegami tych samych poglądów zużytkował proces dla swych celów politycznych.
Horodecki dowodził, że winę szerzenia socjalizmu ponosi „zgniły Zachód",
Spasowicz zaś — zwalał winę na Rosję. „Spójrzcie, panowie sędziowie, na ławę
oskarżonych! — wołał z patosem. — Waryński, Kunicki, Płoski, Rechniewski,
Bardowski, Lurie — wszyscy są wychowańcami rosyjskich zakładów naukowych...
Któż pozostaje? Zdrajca Pacanowski i student pierwszego roku Kon." Po tym
patetycznym zwrocie nastąpiła wzmianka o związku z „Narodną Wolą", wyrzeczeniu
się wszystkich ideałów narodowych i wniosek: „Do dążeń podsądnych można
zastosować znany okrzyk: »Finis Polonia".
Równocześnie Spasowicz bardzo dowcipnie dowodził, że rząd rosyjski żadnej szkody
nie doznał wskutek działalności podsądnych, ucierpiało li tylko społeczeństwo
polskie, a ono na sądzie nie jest reprezentowane. Przez to dawał on zupełnie
wyraźnie do zrozumienia, iż jest to sąd wojenny, że za stołem sędziowskim nie ma
przysięgłych, których Królestwo Polskie było w ogóle pozbawione.
Inni obrońcy, popierając na ogół Spasowicza, bardzo zręcznie podkreślali
współczucie dla oskarżonych jako ofiar rządu rosyjskiego, dając równocześnie
wyraz wrogiemu stosunkowi do wyznawanych przez nich idei. „Ukarzcie nasze dzieci
— zawołał jeden z obrońców — ale zwróćcie je nam!", tj. nie posyłajcie ich na
stracenie.
To współczucie „ojców-obrońców" dla „dzieci-oskarżonych" wyraziło się
szczególnie w mowie byłego powstańca, katorżnika Krajewskiego, siwego jak gołąb
starca, może rzeczywiście bolejącego nad tym, że „dzieci" sprzeniewierzyły się
tradycji i poszły inną drogą. Pod tym względem różnił się on wybitnie od innego
znakomitego adwokata polskiego, Pepłowskiego. Ten kategorycznie odmówił udziału
w obronie „zdrajców idei patriotycznej".
Z innych obrońców należy wymienić posła do pierwszej i drugiej Dumy, Franciszka
Nowodworskiego, który potem okrył się niesławą, oraz Charitonowa, adwokata z
Moskwy. Nowodworski był wtedy jeszcze młodym obrońcą, dopiero co wybijającym się
z szarej masy adwokackiej. Bodaj że jedyny z obrony przestudiował on dokładnie
program „Proletariatu". Polemizując z prokuratorem, który uporczywie oskarżał
nas o to, że „robiliśmy rewolucję" — powiedział, co następuje:
„Na błękitnych falach oceanu płynie samotny okręt. Burza miota nim na wszystkie
strony... Okrętowi grozi nieuchronna zagłada. Widzą to ludzie na brzegu...
Widzą, iż okręt rozbić się musi, szykują łodzie, sznury, haki i zmawiają się
zawczasu, jak zawładnąć tym, co z rozbitego statku jeszcze się uratować uda.
Azaliż ludzi tych można oskarżać o to, że oni spowodowali burzę? Tak się rzecz
ma i z partią »Proletariat«. Przewiduje ona, że okręt kapitalistyczny się
rozbije, i szykuje się do opanowania tego, co przy tym ocaleje. Nic więcej".
Zdawało nam się wówczas, że Nowodworski jedyny nas zrozumiał i współczuje nie
tylko jako ofiarom caryzmu, lecz jako przedstawicielom określonej idei. W
istocie zaś Nowodworski poszedł zupełnie inną drogą.
Gdy w 1904 r. powróciłem z Syberii, Nowodworski należał do obozu, który
organizował bojówki przeciwko socjalistom.
Był on wówczas aktywnym, narodowym demokratą i potrafił zbić kapitał polityczny
na walce z ruchem socjalistycznym.
Charitonow odegrał w procesie „Proletariat" rolę bardzo dodatnią. Podczas gdy
obrońcy warszawscy, wystraszeni różnymi uwagami przewodniczącego Fryderyksa,
byli cisi jak trusie, nie próbowali demaskować żandarmskieh wyczynów, jedynie
Charitonow, a częściowo i Spasowicz nie krępowali się bynajmniej. Wydobyli i
przedłożyli sądowi publicznie szereg protokołów, na których podpisy badanych
znajdowały się nie pod protokołem, lecz... na drugiej stronie. Białanowski i
Jankulionie robili żadnych ceregieli. Zmuszali zastraszonych robotników do
podpisywania czystego arkusza papieru, potem zaś wypełniali go własną
twórczością, przy czym niechlujność ich dochodziła do tego, że tekst protokołu
kończył się w znacznej odległości od podpisu. Publiczne zdemaskowanie tych
planów miało olbrzymie znaczenie. W tym była niewątpliwa zasługa Charitonowa.
Jego obrona była również śmiała i przemyślana. Nie krępując się, rozprawiał się
z żandarmami jak należy za wszystkie ich wyczyny. O Charitonowie zachowaliśmy
wszyscy jak najlepsze wspomnienia.
PRZEWÓD SĄDOWY
Zatrzymałem się nieco dłużej na charakterystyce obrońców. Ich
udział w procesie miał znaczenie w tym sensie, że tu po raz pierwszy zetknęły
się twarzą w twarz wszystkie trzy walczące z sobą czynniki: rząd carski
reprezentowany przez sędziów i przez prokuraturę rządzącą się po carsku w
podbitym kraju, społeczeństwo polskie reprezentowane przez obrońców oraz
przedstawiciele klasy robotniczej.
Podczas gdy role rządu i oskarżonych były jasne i proste, rola obrońców była nad
wyraz trudna. Musieli bowiem płynąć między tymi dwiema skałami ryzykując, że
oberwą od jednej bądź od drugiej strony.
Tego rodzaju trudności nie mieli sędziowie — trzej majorowie, którym jako
nadzorcę dano kata Strielnikowa, i wypełniający dokładnie wszystkie zlecone
rozkazy prezes generał Fryderyks, nie mówiąc już o prokuratorach. Otrzymali oni
rozkaz, który dokładnie wykonywali.
Było to z góry wiadome, chociaż nikt nie przypuszczał, że sąd ten przekształci
się aż w taką parodię, jak to się okazało w rzeczywistości... Mimo to my,
wszyscy oskarżeni, bez wyjątku, staliśmy na stanowisku konieczności
uczestniczenia w rozprawie sądowej. Uważaliśmy, że trzeba wykorzystać sąd dla
celów agitacyjnych, by zwrócić się po raz ostatni, ponad głowami sędziów, do mas
robotniczych, wzywając je do walki.
To nadało sądowi specyficzny charakter. Podsądni przyznający się do udziału w
partii od pierwszej chwili wystąpili faktycznie w roli oskarżycieli. Na
zapytanie, czy przyznaje się do winy — Waryński, który nadawał ton całemu
procesowi, podkreślił dosadnie, że nie może być mowy w procesie politycznym
O winie. Jeżeli zaś posadzono nas na ławie oskarżonych, to jedynie dlatego, że w
Rosji istnieje reżim despotyczno-policyjny i pociąga się ludzi do
odpowiedzialności za to, co jest otwarcie głoszone w innych państwach. Z drugiej
strony nikt z uczestników partii nie usiłował obalić faktów przypisywanych mu,
jeżeli tylko nie pozostawały w sprzeczności z ideami partii.
W wielu wypadkach miało miejsce coś zupełnie odwrotnego. Okolicznością
najbardziej obciążającą oskarżonych był sojusz bojowy z partią „Narodna Wola".
Wielu było aresztowanych przed zawarciem tej umowy, inni aż do swego
aresztowania nie wiedzieli o jej zawarciu ze względów konspiracyjnych. Mimo tego
każdy ze stwierdzających w sądzie przynależność do partii oświadczał o swej
solidarności z „Narodną Wolą".
— Nawet z zamordowaniem osoby Najjaśniejszego Pana? — chwytał za słowo
Strielnikow lub też prokurator.
— Tak — padła odpowiedź.
Inkwizytorzy próbowali zręcznie zbudowanymi pytaniami wydobyć to, co pozostało
nie wykryte mimo wszelkich wysiłków żandarmów. Na to otrzymali krótką, lecz
stanowczą odpowiedź:
— Na to nie odpowiadam.
W takich warunkach całe śledztwo w naszym ujęciu sprowadzało się do tego, by
wyrwać z pazurów żandarmskich tych podsądnych, przeciwko którym poszlaki były
niewystarczające, i by obalić zeznania składane w stosunku do nich przez
prowokatorów, szpiegów, zdrajców i tych, którzy zwariowali w więzieniu, a z
których zeznań żandarmi korzystali, by mordować, zesłać na katorgę lub też
skazać na śmierć.
Była to okropna walka — walka o życie towarzyszy, której wynik był do pewnego
stopnia przesądzony rozkazami z kancelarii generał-gubernatora Hurki.
Oskarżenie opierało się głównie na zeznaniach prowokatorów, szpiclów, zdrajców i
pośrednio na dokumentach znalezionych podczas rewizji. Wchodziły tu w grę
również nieostrożne słowa niektórych oskarżonych, na przykład Popławskiego, o
którym już wspomniałem.
Jego zeznanie było jednym z najbardziej dramatycznych momentów w całym procesie.
Na pytanie, co pan wie o zabójstwie Helszera i o udziale w nim Pietrusińskiego,
Popławski odparł: „Pietrusiński jest niewinny. Ja zabiłem Helszera". Pełna
zgrozy cisza zapanowała na sali. Wszyscy byli oszołomieni: sędziowie,
prokurator, obrona, kilku krewnych obecnych na procesie, żandarmi. Pierwszy
ocknął się Strielnikow, który zapytał:
— Z której strony pan strzelał?
Po chwili namysłu Popławski odrzekł:
— Z prawej.
To odpowiadało rzeczywistości, ale sam fakt namysłu pozwolił Strielnikowowi
osłabić wrażenie zeznania.
Oprawcy odetchnęli z ulgą. Dzięki tej jednej chwili namysłu można było podać w
wątpliwość zeznanie Popławskiego i nie zachwiać wiarogodności zeznań zdrajcy
Pacanowskiego.
Niemniej tragicznym było badanie Bardowskiego z powodu znalezionego w jego
mieszkaniu rękopisu odezwy do oficerów.
Bardowski nie był socjalistą. Był typowym radykałem rosyjskim z szóstego lat
dziesiątka, szestdiesiatnikiem. Człowiek już niemłody, Bardowski sympatyzował z
młodzieżą walczącą z caratem. A że zajmował wysokie stanowisko sędziego pokoju,
uważaliśmy więc jego mieszkanie za zupełnie bezpieczne i ulokowaliśmy u niego
archiwum partyjne. Wszystko to wpadło w ręce żandarmów, a wraz z archiwum wpadła
i napisana przezeń wspomniana odezwa.
Byłem obecny przy tym, jak tę odezwę napisał.
Zrzędził i sarkał bardzo często na nas, że nie tak piszemy odezwy, jak by
należało. Nie spodobała mu się i napisana przez Kunickiego do oficerów.
— Tak się odezw nie pisze.
— To napiszcie jak trzeba...
Usiadł i napisał...
Było to w jakie dwa — trzy tygodnie przed fatalnym dniem jego aresztowania.
Odezwa ta nie była wydrukowana i wraz z innymi papierami leżała w jego biurku.
Jedną z przyczyn tego, że nie ujrzała druku, było to, że Bardowski miał tak
nieczytelny charakter pisma, iż niezależnie nawet od względów konspiracyjnych
trzeba było ją przepisywać przed oddaniem do druku.
Żandarmi, gdy odezwa ta dostała się do ich rąk, z oddzielnych słów zorientowali
się co do jej treści, ale odczytać nie byli w stanie, toteż na sądzie figurowała
ta odezwa jako dokument o „zbrodniczej treści", ale bez wyszczególnienia w akcie
oskarżenia zawartości tego dokumentu.
— Może pan przeczyta, coś pan napisał — zaproponował
Bardowskiemu przewodniczący.
Godność nie pozwalała Bardowskiemu odmówić. Wyszedł na środek sali i przeczytał.
Odezwa była znakomita. Bardowski. przeczytał ją, powiedziałbym, z zapałem. Wśród
ciszy, jaka zapanowała, rozległy się słowa:
— A jeśli car zechce dźwignąć szubienice na całej przestrzeni ziemi rosyjskiej,
to naznacza się trzech majorów, którzy bez słowa sprzeciwu wykonują wolę tego,
który ich zamianował...
Trzej majorowie, o których mówiła odezwa, siedzieli właśnie za stołem
sędziowskim i nisko, bardzo nisko pospuszczali głowy...
Podmuch śmierci przebiegł po sali. Zapanowała cisza grobowa. Tylko Strielnikow
uśmiechał się sarkastycznie, teraz już pewny, że ofiara z jego krwawych rąk się
nie wymknie.
Wśród tej grobowej ciszy Bardowski wolnym krokiem powrócił na ławę podsądnych.
Już wtedy nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że los jego jest zdecydowany, że
sam, czytając tę odezwę, odczytał sobie wyrok śmierci.
Inne epizody śledztwa sądowego nie były tak dramatyczne, a niektóre były nawet
komiczne: wywoływały wybuchy śmiechu na ławie podsądnych.
Najkomiczniejszym było zeznanie jakiegoś oficera staży pogranicznej, który
natrafiwszy na ślad kontrabandy literatury nielegalnej bardzo gorliwie się zajął
tym, by i kontrabandę przyłapać, i tych przeklętych socjalistów na gorącym
uczynku schwycić. Z wielką pewnością siebie opowiadał na sądzie o swych
zarządzeniach, jak to rozstawił w różnych punktach strażników, jak pozostawił
jedną pakę z książkami na przynętę, jak na adres, który mu się udało od
kontrabandzistów dostać, wysłał depeszę z zawiadomieniem, że „towar przybył", że
„kupiec czeka", że „natychmiastowy przyjazd jest konieczny" itd., itp. Gorliwy
sługa carski chełpił się przed „naczalstwem" swą sprawnością i sprytem. Ale pod
koniec już zupełnie innym tonem na odpowiednie zapytania stwierdził, że przynęta
w jakiś tajemniczy sposób znikła i nikt na jego wezwanie nie przyjechał.
— A z ilu słów składała się depesza? — z jawną ironią w głosie zapytał Waryński.
— Z sześćdziesięciu.
— Za dużo — zjadliwie zauważył Waryński.
Nawet sędziowie nie mogli powstrzymać się od śmiechu zrozumiawszy, że właśnie
ten długi telegram uprzedził nas o wsypie i skłonił do przedsięwzięcia wszelkich
środków, by choć część transportu uratować, a ludzi uchronić od aresztu.
Komiczna byli również prowokatorzy improwizujący w sądzie całe odezwy jakoby
wydane przez „Proletariat", a które nie wpadły w ręce żandarmów... Zapewniali,
iż nauczyli się na pamięć treści i teraz odtwarzają ją przed sądem.
Ale tok badań wykazywał na każdym kroku, że decyzję w tej sprawie powzięto z
góry, a całe śledztwo dostosowywano do tego. Dla tego to celu uznano za
wiarogodne zeznania Zagórskiego, który w ataku szaleństwa poranił się brzytwą.
Żandarmi i prokuratorzy zeznawali pod przysięgą w charakterze świadków na
okoliczność normalności osób przez nich badanych, mimo iż badanie nienormalnych
karane jest sądownie itp., itp.
I w miarę tego, jak prowadzone w taki sposób śledztwo posuwało się naprzód (a
trwało ono około miesiąca), dla wszystkich stawało się jasnym, że wyroki są już
dawno przesądzone, że sąd jest tylko komedią.
Przemówienia
Natychmiast po zamknięciu przez przewodniczącego przewodu
sądowego rozpoczęły się mowy oskarżycielskie czterech prokuratorów wojskowych.
Nadano im niezwykle uroczysty charakter. Sala wypełniła się generałami; pośrodku
ustawiono fotel, na którym zasiadł generał-gubernator Hurko, niby sęp wpijając
się wzrokiem w oskarżonych.
Przemówienia, prokuratorów były szablonowe... Co chwila podkreślali oni
„męczeński zgon cara-oswolbodziciela", „zabójstwo świętej osoby panującego
monarchy" dokonane przez partię, z którą „Proletariat" zawarł przymierze...
Prokurator Morawski używał wszelkich środków, aby zastosować artykuł 249,
przewidujący karę śmierci w stosunku do tych oskarżonych, których aresztowano
przed porozumieniem z „Narodną Wolą" i przed dokonaniem jakichkolwiek aktów
terrorystycznych, dowodząc, że jako założyciele partii odpowiedzialni są za
wszystko, czego ona dokona.
Co się tyczy takich metod oskarżania, powiedział Spasowicz dowcipnie w swej
mowie obrończej, że można by w takim razie uczynić odpowiedzialnym Chrystusa za
zboczenia „skopeów" — kastratów... Ale dla sądu nie istniały oczywiście żadne
argumenty. Zastosował do wszystkich oskarżonych artykuł 249.
Bardziej „oryginalnym" był inny prokurator, ale ta oryginalność drogo go
kosztowała. Zaatakowawszy oskarżonych wypalił z patosem:
— Oni występują przeciwko samowładztwu... Ależ oni sami gorsi są od wszelkiego
samodzierżawia...
Usłyszawszy to Hurko rzucił się na swym fotelu i przez adiutanta oświadczył
niefortunnemu w swej gorliwości obrońcy samodzieirżawia: — Dureń.
Mówiłem już o mowach obrońców. Pod względem analizy prawnej rozbijały one
całkowicie oskarżenie, nie zostawiając z niego kamienia na kamieniu. Dowodziły,
że nie może być mowy o zastosowaniu artykułu 249.
To jednak nie zdetonowało prokuratury. Morawski powstawszy oświadczył cynicznie,
że — o ile mu wiadomo — „wyższe sfery" podzielają jego pogląd,-żądając
zastosowania tego właśnie artykułu. Tego było dla sądu dosyć.
Ale obrządek sądowy wymagał, aby udzielono oskarżonym „ostatniego słowa", a
Waryńskiemu, nie mającemu obrońcy, możność obrony...
Generał-gubernator Hurko uprzedzony, że będzie przemawiał Waryński, przybył do
sądu. Osoba Waryńskiego imponowała nawet jemu.
Ten zaś oświadczywszy, że nie interesuje go faktyczna strona oskarżenia,
rozwinął we wspaniałym przemówieniu program partii. Nakreśliwszy sytuację klasy
robotniczej w Polsce, dowiódł z cyframi w ręku, że warunki pracy są takie, iż
procent robotników rannych w toku produkcji przewyższa procent rannych podczas
wojny rosyjsko-tureckiej. Poruszając zagadnienie terroru zaznaczył, że zabójstwa
szpiclów i prowokatorów nie mogą być traktowane jako terror. Są to tylko akty
samoobrony spowodowane istniejącym reżimem, który, wpędzając partię w podziemie,
zmusza do tajnej działalności. Jest to do tego stopnia naturalne, że w statutach
sławnego stowarzyszenia tajnego Iluminatów — przypomniał Waryński — do którego
należeli królowie, a nawet papieże, znajdował się paragraf karzący śmiercią za
zdradę. Z tego jednak nie wynika, że można oskarżyć partię „Proletariat" o
dążenie do obalenia przy pomocy zabójstw istniejącego obecnie ustroju. Nie
jesteśmy utopistami, nie karmimy się iluzjami. My nie stoimy ponad historią,
lecz odwrotnie, podlegamy jej prawom. I dlatego nie dokonujemy rewolucji, lecz
jedynie przygotowujemy się do niej, organizujemy masy do rewolucji. W równym
stopniu zdajemy sobie sprawę z tego, że nie ma na świecie rządu, który by był
niezależny od istniejących w danym państwie klas. Klasa robotnicza,
rozdrobniona, nie zorganizowana, pozbawiona jest wpływu na reżim polityczny,
podczas gdy eksploatujące klasy wykorzystują w pełni swą sytuację dla obrony
swych interesów klasowych. Naszym celem jest organizowanie mas robotniczych i
zwiększenie tym samym ich ciężaru gatunkowego w państwie, następnie — zmuszenie
rządu, aby liczył się z ich żądaniami, biorąc pod uwagę, że nie może się
utrzymać ustrój oparty na eksploatacji i ucisku milionowych mas. Otóż
proletariat musi być na tę chwilę decydującą zorganizowany i przeniknięty
świadomością klasową, aby wypełnić z honorem misję grabarza kapitalizmu,
nakazaną mu przez historię.
Nie przytaczam dosłownie mowy Waryńskiego, ograniczając się jedynie do podania w
skrócie jej treści. Nie mogę jednak nie podkreślić, że mowa ta, wysłuchana nie
tylko przez wszystkich oskarżycieli, lecz i przez wszystkich obecnych w sądzie
dosłownie z zapartym tchem, wywarła wstrząsające wrażenie.
Wzruszony Spasowicz podbiegłszy do Waryńskiego po skończonym przemówieniu długo
ściskał mu rękę.
Po swojemu reagował generał-gubernator, który zwracając się do obrońcy
Charitonowa rzekł: — Mądra szelma.
„Mądry" — i dlatego zamęczyli go na śmierć w Szlisselburgu.
Mowa, którą Waryński zakończył oświadczeniem, że, nie tylko solidaryzuje się,
ale też bierze całkowitą odpowiedzialność za wszystko, co zrobiła partia po jego
aresztowaniu, miała dać sądowi do zrozumienia, że z wyjątkiem zdrajcy
Pacanowskiego nie należy się spodziewać od oskarżonych skruchy albo prośby o
złagodzenie losu.
A jednak sąd oczekiwał tego.
Oskarżonym, każdemu z osobna, udzielano ostatniego słowa. Liczono na to, że w
nieobecności towarzyszy sam na sam z tymi, którzy mieli jego los w swoich
rękach, ten i ów z podsądnych zechce się ratować przed szubienicą i przyzna się
do winy, okaże skruchę, będzie prosił o łagodny wyrok. Ale nikt nawet nie
zawahał się.
Oskarżeni, jeden po drugim, wchodzili na salę, aby gromić istniejący reżim
ucisku i eksploatacji. A jeżeli wyrażali skruchę, to tylko z tego powodu, że
zbyt mało zdołali uczynić dla osiągnięcia celu. Jednocześnie zaś mówili z dumą o
swej solidarności z bohaterskimi rewolucjonistami rosyjskimi.
Było to wystąpienie tak imponujące, że sąd nie mógł zdecydować się na przerwanie
oskarżonym ani też odebranie głosu. Raz tylko sąd usiłował to uczynić w czasie
przemówienia Kunickiego, kiedy zaczął piętnować reżim żandarmsko-policyjny. Ale
Kunicki krzyknął wówczas:
— Nie zapominajcie, sędziowie, że to jest w literalnym, nie przenośnym znaczeniu
tego słowa, moje ostatnie słów o...
Przewodniczący zmieszał się i rzekł:
— Proszę mówić dalej.
I Kunicki piętnował dalej...
Wyrok
Sąd wyszedł, aby naradzić się nad sprawą zastosowania
artykułu 249. Było to zagadnienie główne i zasadnicze. Artykuł ten przewidujący
jedną tylko karę — karę śmierci, nie zawiera, żadnych złagodzeń. Zastosowanie go
równało się skazaniu na śmierć wszystkich oskarżonych uznanych za winnych.
Obrona spodziewała .się naiwnie, że to powstrzyma sąd od zastosowania tego
artykułu, wydawało się jej bowiem czymś potwornym wzniesienie dwudziestu
dziewięciu szubienic... Nie brano pod uwagę tego, że trzeba było wszak dać
carowi możność zastosowania szeroko prawa „łaski"...
Sąd nie usłuchał głosu obrony. Artykuł 249 został zastosowany.
Od tej chwili wionęło w sali sądowej tchnieniem śmierci. Rozstrzygnięto sprawę
zasadniczo. Pozostało jedynie oddać należne każdemu z oskarżonych.
Sąd lękał się widocznie demonstracji ze strony oskarżonych i rozbił ich na grupy
w chwili ogłoszenia wyroku. '
Obawiając się izolowania nas od siebie umówiliśmy się z góry, że każdy
wkraczający na podwórze X Pawilonu cytadeli krzyknie głośno, na co został
skazany.
Wytężyliśmy słuch...
I pośród mroku i nocnej ciszy rozległa się jedna po drugiej wieść:
„Kunicki — śmierć".
„Bardowski — śmierć".
„Lurie — śmierć".
Tu nastąpiła, przerwa, myśleliśmy, że ograniczono się do tych trzech wyroków
śmierci... Ktoś wyrażał nadzieję, że rozprawią się z inteligentami, ale że
robotnicy będą ocaleni. Nadzieje te rozproszyły się bardzo szybko.
Przerwę spowodowało odprowadzenie jednej grupy i wprowadzenie na salę drugiej
grupy. I po upływie dziesięciu minut rozległy się znów ponure wieści:
„Pietrusiński — śmierć". „Ossowski — śmierć". „Szmaus — śmierć".
I znów zapanowała cisza okrutna, męcząca. Ale sąd poprzestał na tych sześciu
ofiarach. Dalszych szesnastu oskarżonych skazano na szesnaście lat katorgi. Byli
to wszyscy pozostali oskarżeni z wyjątkiem mnie, będąc bowiem wówczas
niepełnoletnim otrzymałem o jeden stopień niżej: dziesięć lat i osiem miesięcy
ciężkich robót, i — Bugajskiego, jeszcze młodszego, którego skazano na sześć
lat. Zdrajcy Pacanowskiemu dano dziesięć lat i osiem miesięcy, a oficerów
Igelstroma i Sokolskiego, wolnych od zarzutu należenia do partii, wysłano na
osiedlenie z pozbawieniem praw. Wyroki te ogłoszono bez udziału publiczności.
Obecni byli jedynie obrońcy, z których wielu nie mogło się powstrzymać od łez.
Skazani przyjęli wyrok „rzeczowo". Postanowili wykorzystać ten wyrok dla sprawy
zwracając się z listem do „braci robotników" na wolności (w owym czasie nazwa
„towarzysz" zaczynała dopiero wchodzić w życie). W piśmie tym donoszono, że
wszyscy oskarżeni przyjęli wyrok spokojnie. Żałowali jedynie, że nie udało się
im dokonać więcej i że będą na długo oderwani od pracy.
„Sądzimy, że rząd w tym razie przerachował się, myślał, że nas ^zastraszy, a
tymczasem wzbudził we wszystkich uczucie zgrozy, bo nawet ludzie nie rozumiejący
wcale, o co walczymy, zrozumieją, że nie może być złą idea, dla której ludzie
życie oddają."
„Więc vivat sąd, który naszą sprawę spopularyzował, powinniśmy być wdzięczni
Hurce za to, że przez ostatni proces wzmocnił kamień węgielny, przez nas
założony."
„Pracujcie, bracia robotnicy, dalej w tym samym kierunku, aby robotnicy wszyscy
mogli zrozumieć, że polepszenie losu robotników jest możliwym i zależy od
połączonych usiłowań wszystkich pracujących. Wtedy gdy wszyscy to zrozumieją i
zechcą kierować się tą zasadą, zabłyśnie dzień pożądany. Żegnajcie, bracia."
Niech żyje sprawa robotnicza!
Niech żyje rewolucja socjalna!
Do tego dołączyli Kunicki i Mańkowski osobiste listy do robotników.
Wyrok ogłoszono dwudziestego grudnia 1885 roku.
Po kilku dniach wezwano nas znowu grupami do sądu dla wysłuchania wyroku w
ostatecznej formie. Następnie wysłano go do Petersburga do zatwierdzenia przez
cara.
EGZEKUCJA
Dzień dwudziesty siódmy stycznia 1886 r. pozostanie na zawsze
pamiętny dla wszystkich oskarżonych w procesie „Proletariatu".
Od chwili ogłoszenia wyroku minęło już czterdzieści jeden dni. Było dla
wszystkich rzeczą jasną, że wszystkie knowania prokuratury wojskowej i sądu
wojennego do niczego nie doprowadziły. Petersburg, jak widać, nie uległ
argumentom, że należy posłać na szubienicę członków polskiej partii
socjalistycznej „Proletariat", sprzymierzonej z „Narodną Wolą", tj. partią,
która 1 marca 1881 r. dokonała „strasznej zbrodni".
Argumenty takie nie tylko były, ale musiały być przekonywające dla sądu mającego
bezpośrednie polecenia od Hurki. Ale egzekucja dwudziestu dziewięciu osób w
Warszawie była wówczas nie do pomyślenia. Sąd wojenny musiał więc oddzielić
kozły od jagniąt, wynajdując dla nich „okoliczności łagodzące", w niektórych
razach tak absurdalne, że budziły śmiech: starcom złagodzono karę „ze względu na
młodość" (przypadek z Blochem, Degórskim, Formińskim i in.), organizatorom —
inicjatorom, długoletnim bojownikom (Waryński, Dulęba i in.) — wskutek
zaślepienia młodości itd.
W rezultacie takiej selekcji wynikło, jak już powiedziano, tylko sześć wyroków
śmierci. Miały one określony cel: sterroryzowanie odpowiednich sfer społecznych.
Dla zastraszenia młodzieży uniwersyteckiej skazano na śmierć studenta Instytutu
Dróg i Komunikacji Stanisława Kunickiego, wyrok śmierci na Piotra Wasiliewicza
Bardowskiego, koronnego sędziego pokoju, miał zastraszyć sfery urzędnicze, wyrok
śmierci na inżyniera wojskowego, kapitana Luriego — środowisko wojskowe.
Wreszcie dla zastraszenia robotników wybrano ofiary w osobie Jana
Pietrusińskiego, robotnika, tkacza ze Zgierza, Michała Ossowskiego z Warszawy i
Józefa Szmausa z Łodzi. W tych trzech miastach ruch robotniczy był szczególnie
silny.
Nie będę opisywał wrażenia, jakie sprawiły te wyroki na nas pozostałych, których
ominął „ów kielich". Powiem tylko, że .lękaliśmy się głównie o los Kunickiego:
brał czynny udział w „Narodnej Woli", w swoim czasie wywiózł z Petersburga
poszukiwanego przez żandarmerię Diegajewa, za którego ujęcie wyznaczono nagrodę,
był jednym z naj czynniejszych działaczy „Proletariatu", on to wreszcie odegrał
wybitną rolę przy zawarciu przymierza między „Proletariatem" i „Narodną Wolą"...
Nie mógł nań nie spaść gniew wszechwładnych żandarmów.
Ale inni? Bardowski, typowy konstytucjonalista z okresu szóstego
dziesięciolecia, był głęboko oburzony i zgorszony postępowaniem wojskowych,
rozstrzeliwujących w Żyrardowie bezbronnych robotników (w latach 1883—84
praktykowano to w Polsce). Wówczas to ułożył do wojska odezwę znalezioną u niego
w rękopisie, ale nigdzie nie drukowaną. Nie należał nigdy do partii, o czym
wiedzieli żandarmi i sędziowie. Czy mógł być niebezpieczny ten sędzia
przeciążony pracą urzędową od rana do wieczora. Za co go stracono? Za co
należało stracić Luriego, w którego postępowaniu nawet sąd wojenny nie mógł się
dopatrzeć innej winy prócz tej, że dostarczał środków pomocy dla rodziców
aresztowanych robotników. Czyż można było wierzyć w egzekucję obarczonego
rodziną Szmausa, oskarżonego o nieudany zamach na szpiega? Lub też
niepełnoletniego młodzieńca Ossowskiego, zabójcy prowokatora. Albo w egzekucję
młodego Pietrusińskiego, również niepełnoletniego, oskarżonego o zabójstwo
prowokatora, mimo że, jak już wspomniałem, towarzysz Popławski wprost oświadczył
w sądzie: „Pietrusiński jest niewinny. Helszera ja zabiłem".
Nie. I teraz nawet, po upływie tylu lat, uważam za naturalne, żeśmy niepokoili
się głównie o los Kunickiego. Po tym jak wypadło być świadkiem takich
bestialstw, na których samo wspomnienie włosy stają dęba, teraz nawet, kiedy
wskrzeszam w pamięci obrazy dawno minionej przeszłości.
Pierwsze dni były niewypowiedzianie ciężkie. Nie można było zostawić Skazanych
na śmierć samych, i tak się rozmieściliśmy w celach, że na jednego skazańca
wypadało dwóch nie skażanych.
Że mną i Adamem Sieroszewskim (brat stryjeczny Wacława Sieroszewskiego) siedział
Pietrusiński.
Na całe życie utkwiło mi w pamięci jedno króciutkie zdanie, które wypowiedział
nie pamiętam już z jakiego powodu: „Tak bym chciał pokochać. Nigdy jeszcze nie
kochałem żadnej kobiety i nie mogę wcale wyobrazić sobie tego uczucia..."
Biedne, zmęczone dziecko. I już nigdy nie było mu to sądzone.
Ale podobne chwile rozrzewnienia i smutku zdarzały się rzadko. Dokładaliśmy
wszelkich starań, aby usunąć wszystkie ku temu powody, i świetnie się to nam
udawało. Organizowaliśmy odczyty dla robotników, wspólne lektury, zdobyliśmy
prawo do wspólnych przechadzek, urządziliśmy chóralne śpiewy*i czas biegł szybko
wśród zajęć i rozrywek. Ponadto wszystkich krzepiła świadomość, że rola nasza
nie jest do końca spełniona, że słowo ludzi skazanych na śmierć i na katorgę
może jeszcze przynieść korzyść sprawie robotniczej. I słowo to musiało być
wypowiedziane.
I oto ułożyliśmy wkrótce list — testament do towarzyszy na wolności, o którym
już wspomniałem; list wydrukowany potem w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy.
Pogrzebani za życia wzywali do walki żywych, i słowo ich pochwycono w locie.
Znajdowaliśmy się jeszcze w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej. Towarzysze nasi,
skazani na śmierć, jeszcze nie zostali wyrwani spośród nas, a już dotarła do
nich za kraty wiadomość o wpływie, jaki miało nasze wezwanie.
O, jakże ułatwiła ona nasz pobyt w dusznych kazamatach!
A czas płynął... Minął tydzień, drugi... Zaczął nas powoli ogarniać spokój,
nawet co do Kunickiego. Dawniej, z początku, stosowaliśmy wszelkie środki, ażeby
skazanym na śmierć przygotować ucieczkę: zdobyliśmy pilniki, a nawet rewolwer.
Cudów pomysłowości dokazywał Mieczysław Mańkowski. Przepiłowawszy w suficie celi
otwór, przez który się można było wydostać na strych i stamtąd na dach, sam
próbował tej drogi. Ale przekonawszy się, jak bardzo jest to droga ryzykowna z
uwagi na rozstawionych wartowników, powziął zamiar przewiercenia przejścia ze
strychu na schody frontowe prowadzące do mieszkania zarządzającego. Ale i to
było ryzykowne, przy tym powstało pytanie, jak się wydostać z twierdzy, jeśli
nawet uda się przejść pomyślnie z cel na schody.
Dopóki groziło niebezpieczeństwo, w pierwszych dniach i w pierwszym tygodniu —
robota wrzała, ale z biegiem czasu wszyscyśmy nabrali pewności, że nie będzie
egzekucji, nie można bowiem trzymać ludzi pod groźbą śmierci przeszło miesiąc i
ostatecznie egzekucji dokonać. Wobec więc takiej pewności ryzyko ucieczki we
wspomniany sposób występowało jaskrawiej, a zamiast poprzednich planów zjawiły
się nowe, mniej ryzykowne — plany ucieczki w drodze.
A czas płynął... Minął drugi tydzień, czwarty, piąty... Kończył się już
szósty... Ciężki koszmar, dławiący nas przez tyle tygodni, rozproszył się.
Wszyscy byli weseli, żartowali, stroili figle, jak żaki.
Taki nastrój panował w X Pawilonie i dwudziestego siódmego stycznia. Zawołano
nas na przechadzkę. Wybiegliśmy na podwórze z młodzieńczym gwarem, śmiechem i
żartami.
Dzień był mroźny i pogodny. Wabił ku sobie zamarznięty, skrzący się w słońcu
śnieg. Ktoś chwycił pecynę śnieżną i rzucił ją w sąsiada. Ten odpowiedział tak
samo. Przykład działał zaraźliwie na innych i niebawem wszyscy ci skazani na
śmierć i katorgę, zapomniawszy jak dzieci o wszystkim, oddali się bez reszty
zabawie. Hałas, krzyki i śmiechy zwabiły do okien towarzyszy niedawno
aresztowanych i oczekujących jeszcze swego losu. Ponure podwórze więzienne
zmieniło się nie do poznania. Nawet poważny Janowicz i stosunkowo niemłody już
Bardowski poddali się tej wesołości, przerywając nie skończoną rozmowę o
wspólnocie i wzroście kapitalizmu w Rosji.
Półtoragodzinna przechadzka zbiegła jak chwilka. Wróciliśmy do cel tak samo
wesoło, jakeśmy wyszli. Wkrótce w izbie Kunickiego zebrało się nas dziesięciu,
aby wysłuchać odczytu o elektryczności. Kończył się krótki dzień zimowy.
Zmierzchało. Kunicki kończył już wykład, gdy nagle wszedł do celi starszy
żandarm, wzywając naszego towarzysza do kancelarii.
Nie było w tym nic podejrzanego. Wzywano nas niejednokrotnie dla dokonania
obliczeń z zarządzającym, dla kontroli wydatków, w sprawie listów itp.
Po upływie dziesięciu minut zawołano Bardowskiego. Staliśmy się czujni. Widziało
się nam coś niedobrego. Mózg świdrowało jedno tylko... „Szlisselburg". Zjawiono
się po Ossowskiego.
To nas zdezorientowało, myliło: do Szlisselburga wysyłano zwykle najbardziej
„niebezpiecznych", wpływowych, posiadających autorytet. Osiemnastoletni Ossowski
nie był i nie mógł być jednym z nich. Kolej doszła do Pietrusińskiego. Wyszedł z
żandarmem, bez czapki i palta, gubiliśmy się w domysłach. Ktoś wypowiedział
przypuszczalnie, że prawdopodobnie ogłaszają konfirmację i złagodzenie wyroku i
dlatego wzywają do kancelarii.
Tak, tak jest, oczywiście. Inaczej to trudno sobie objaśnić... Denerwowali się
wszyscy, zwłaszcza Szmaus i Lurie, również skazani na śmierć.
Chwile wydawały się wiecznością. Nikogo już nie wzywano. Wydawało się to
podejrzane.
Czas upływał. Nie wracali towarzysze wezwani poprzednio.
Stukaliśmy do drzwi, zapytując żandarmów, ale nie można było uzyskać innej
odpowiedzi prócz mrożącego serce: „Nie wiem".
Minęło pół godziny. Cała wieczność...
We wszystkich celach ucichło, zastygło i zamarło.
Wionął oddech śmierci.
Leżeliśmy bezwładnie na pryczach, nie ważąc się nawet w myślach snuć okropnych
przypuszczeń.
Nagle zazgrzytała zardzewiała zasuwa u drzwi, szczęknął zamek i wszedł starszy
żandarm.
— Gdzie rzeczy Pietrusińskiego?
Rzuciliśmy się ku niemu pytając. Nie odpowiadał, my zaś odmówiliśmy wydania
rzeczy Pietrusińskiego, chcąc żandarma zmusić do mówienia.
— On tu i tak już nie przyjdzie.
— Jak to, dlaczego?
Znów milczenie.
To oświadczenie ścięło nas. Nie sprzeciwiając się, pozwoliliśmy żandarmowi
zabrać rzeczy.
To samo powtórzyło się w innych celach.
Dusze nasze opanowało straszne podejrzenie.
Szlisselburg czy śmierć?
O, jakżeśmy pragnęli, żeby to był tylko Szlisselburg.
„Tylko Szlisselburg"... Wiedzieliśmy już wówczas, co to jest takiego, a jednak
modliliśmy się jeszcze o to.
Ale nie, ukradziono nam, po prostu ukradziono nam towarzyszy, żeby ich posłać na
śmierć. Nie dano nawet czasu pożegnać się z nimi.
Żandarmi to dalekowzroczni psychologowie. Lękając się scysji, woleli po
złodziejsku wyrwać spośród nas ofiary przeznaczone na stracenie.
O losie towarzyszy powiadomił nas zarządzający X Pawilonem porucznik żandarmerii
Fursa, który dopiero po upływie półtorej godziny zjawił się u nas w celach,
zresztą pod osłoną żandarmów i żołnierzy. Ale i w tych warunkach tchórzył i
jakby mimochodem wspomniał o tym, że w pawilonie zdwojono warty na wypadek
protestu z naszej strony. Sprawdziliśmy potem tę wiadomość. Okazała się
prawdziwa. Przygotowano nawet potrzaski, żeby nas związać...
Fursa mówił głosem smutnym, jak gdyby współczując ofiarom i żałując ich. Ale
słowa jego brzmiały fałszywie. Nie mogliśmy z nim mówić.
Zupełnie inne wrażenie sprawił komendant twierdzy generał-lejtnant Unkowski. Ten
uczciwy i szlachetny starzec nieraz walczył o nas z żandarmami i służącą im po
lokajsku prokuraturą. Teraz zjawił się u nas taki smutny, zawstydzony i
przygnębiony, że dla wszystkich nas był oczywisty jego stosunek do spełnienia
hańbiącego przestępstwa. Nie śmiał podnieść na nas oczu, jakby czując, że jest
wspólnikiem tej zbrodni. A kiedy po kilku godzinach kazano temu siwowłosemu
starcowi być obecnym przy egzekucji, odmówił kategorycznie. Mówiono nawet, że
podał się natychmiast do dymisji, ale jej nie przyjęto.
Wielu żandarmów było również szczerze zmartwionych. Ale Fursa i „starszy"
żandarm Fomin tylko tchórzyli, wiedząc dobrze, że nie mamy nic do stracenia. Ale
cios ten przeraził nas na chwilę. Nie myśleliśmy ani o buncie, ani o proteście
czy sprzeciwie. Nie myśleliśmy o niczym. W głowie mieliśmy pustkę. Mózgi
odmówiły pracy. A naszych męczenników odprowadzono (tymczasem na drugi kraniec X
Pawilonu i umieszczono w pojedynczych celach. Po¬tem dopiero zezwolono przez
chwilę widzieć się z sobą.
Czy te wiadomości były prawdziwe — nie wiem. Tak nam powiedzieli potem niektórzy
żandarmi, których inne dane okazały się zgodne z prawdą. Oni też oznajmili nam,
że Kunicki miał widzenie z rodzicami, a Pietrusiński z krewnymi.
O świcie stracono ich...
Żandarmski pułkownik Białanowski, kierujący śledztwem w naszej sprawie, nie
wytrzymał, aby się nie zjawić na miejscu egzekucji i nie nasycić oczu
widowiskiem przez siebie przygotowanym.
Sama egzekucja odbyła się również po barbarzyńsku, aby się oprawcy mogli napaść
męką straconych. Pierwszy poszedł na. śmierć Kunicki.
On, rewolucjonista z przekonania, oddany bez zastrzeżeń sprawie, niezachwiany i
mężny, zginął pierwszy. Drugi był Bardowski, a dwóch młodzieńców, niemal dzieci,
zostawiono na koniec.
Ale nie sprawdziły się rachuby katów: ani nie udało im się wyrwać z piersi
mordowanych jęku, ani też ujrzeć w nich trwogi. Wszyscy czterej poszli na śmierć
po bohatersku i zanim narzucono im na głowy kaptury, wznieśli głośne okrzyki na
cześć wolności i rewolucji.
Ossowski zerwał się z pętli. Obecni przy egzekucji żandarmi, jak mówili, byli
pewni, że to go ocali. Ale nie ocaliło go. Kat powtórnie przystąpił do swych
czynności.
Po upływie kwadransa lekarz forteczny, obecny przy egzekucji, stwierdzaj zgon
wszystkich czterech. Pochowano ich na miejscu, pod murem twierdzy, kilkadziesiąt
kroków od fortecznej bramy, na brzegu Wisły.
Było po siódmej rano. Ktoś z nas, nie pamiętam już który, wszedł na okno chcąc
otworzyć lufcik. Siedzieliśmy na drugim piętrze, z okien widać było brzeg Wisły.
— Patrzcie! Patrzcie! — krzyknął okropnym głosem.
W jednej chwili byliśmy już obok niego. Pod murem fortecznym krzątali się ludzie
zasypując grób i rozbierając szafot. Żandarmi zgotowali nam straszne widowisko.
Naszych męczenników stracono przed naszymi oczami. Nie widzieliśmy samej
egzekucji, nie z winy oprawców. Oni czynili wszystko, co tylko od nich zależało,
ażebyśmy mogli ją zobaczyć. Nie podejrzewając możliwości podobnie bestialskiego
naigrawania się, zostaliśmy od tego uratowani.
Wszystko zmieniło się od razu. Pawilon Warszawskiej Cytadeli,
gdzie spędziliśmy półtora roku gwarnie i burzliwie, był teraz nie do poznania.
Jak gdyby wszystko skończyło się, zamarło. Zda się, przeszło tędy tchnienie
śmierci. I tylko od czasu do czasu jedna myśl, jedno
pragnienie przeszywa świadomość, niby błyskawica w ciemną noc... . Zemsta!
Zemsta! Bezlitosna, straszna zemsta!
Uczucie to było nam dotąd obce. Odtrącaliśmy myśl o zemście mając świadomość, że
może nas zepchnąć ze słusznej drogi. Zawsze przytaczaliśmy setki argumentów
przeciwko zemście.
A teraz zniknęły od razu wszystkie argumenty i rozumowania przeciw zemście.
Cztery szubienice... Cztery trupy...
O tym tylko mogliśmy myśleć, a im więcej myśleliśmy, tym mocniej przewiercała
mózg decyzja:
Zemsta!
Ale było to uczucie, którego przy całym naszym pragnieniu nie mogliśmy
wcielić w czyn.
Przytłoczeni świadomością swej bezsilności, miotaliśmy się bezradnie w celi, nie
mając możliwości komukolwiek powiedzieć o dokonanej zbrodni.
Nastrój nasz udzieli! się i wartującym żandarmom.
Oni również czynili wszystko, żeby nie zakłócić panującej ciszy. Szczególnie
silne wrażenie wywarła na nich jedna scena, która utkwiła w naszej pamięci.
W X Pawilonie więziono nie tylko socjalistów, ale i księży unitów prowadzących
propagandę wśród nawróconego gwałtem na prawosławie ukraińskiego chłopstwa w
guberni lubelskiej. W zwykłych okolicznościach nie utrzymywaliśmy z nimi żadnych
stosunków. Ale owego pamiętnego dnia, gdy najspokojniej wyszli na przechadzkę,
my widząc, że o niczym nie wiedzą, powiadomiliśmy ich o tym, co zaszło.
Księża, oszołomieni i wstrząśnięci tą wiadomością, stanęli jak wryci. A po
chwili obnażywszy głowy i przeżegnawszy się zaczęli odmawiać modlitwy. Żandarmi
patrzyli na nich w milczeniu, nie przeszkadzając. Potem, zrezygnowawszy z
dalszej przechadzki, księża poprosili o odprowadzenie ich z powrotem do cel. A
żandarmi wciąż milcząc spełnili bez sprzeciwu ich prośbę.
O scenie tej mówiono potem niejednokrotnie, a żandarmi — . co jest bardzo
charakterystyczne — nie mówili o niej władzom. Po odejściu księży powrócił dawny
nastrój. Trudno mi teraz odtworzyć z pamięci, ile dni i, co ważniejsze,
ile nocy bezsennych trwało to wszystko. W każdym razie długo, bardzo długo, jak
się nam wydawało — całą wieczność.
Z tego stanu odrętwienia wyrwał nas nowy niepokój. Jeżeli władze zdecydowały się
stracić czterech, to niewątpliwie nastąpią dalsze ofiary i kilku ludzi zostanie
skazanych na zagładę w Szlisselburgu. Kilku... Trudno sobie wyobrazić, do
jakiego stopnia gnębił nas ten krótki, nieokreślony wyraz. Pytanie: „Ilu i kto?"
Można było spodziewać się wszystkiego od rządu, który przez czterdzieści dwa dni
trzymał ludzi pod grozą śmierci. Nie braliśmy oczywiście w rachubę zdrajcy
Pacanowskiego oraz dwóch oficerów, Igelstroma i Sokolskiego, jako skazanych na
osiedlenie. Zostało jeszcze dwudziestu dwóch. Co do niektórych, jak Waryński,
Janowicz, byliśmy przekonani, że rząd nie wypuści ich żywcem ze swych pazurów.
Ale co się stanie z takimi jak Rechniewski?
Waryński nie łudził się co do czekającego go losu, ale wierzył w swoje siły
żartując, że o ile nie zabronią mu palić — wytrzyma całe szesnaście lat.
Janowicz, przeciwnie, był przekonany, że zwariuje, nie wytrzyma nawet roku. Tego
obawiał się najwięcej na podstawie ubiegłych doświadczeń. Po aresztowaniu nie
mógł znieść kilkutygodniowej samotności: prześladowały go okropne halucynacje.
Widział wciąż przed sobą żandarma, który licząc skrupulatnie puls na skroniach i
szyi czytał dzięki temu jego myśli. Daremnie zasłaniał przed nim jedną ręką
skroń, drugą zaś — szyję. Żandarm wlepiał wzrok w jego drugą skroń, licząc,
licząc, licząc... Fakt ten doprowadził Konrada (pseudo Janowicza) do rozpaczy.
Dzień i noc myślał tylko o tym, jak położyć kres tej mimowolnej zdradzie. I oto
którejś nocy znalazł sposób: stłucze butelkę i kawałkiem szkła przetnie sobie
arterię... Nazajutrz przystąpił do urzeczywistnienia tego planu. Na szczęście
żandarmi zauważyli to i za Iradą lekarza więziennego umieścili go wraz ze
Szmausem. Ale to niewiele pomogło. Janowicz, nie znając przedtem Szmausa, był
przekonany, że to szpieg. Również i Szmaus powitał niezbyt przyjaźnie tego
podejrzliwie patrzącego współlokatora, który niedwuznacznie oświadczył mu, że go
uważa za szpiega. Stan nerwowy Janowicza pogorszył się jeszcze. Wyzdrowiał
dopiero wtedy, gdy go umieszczono razem z Kunickim. Ale tamto wspomnienie
zawczasu już zatruło mu życie, dając przedsmak tego, co go czeka w Szlisselburgu.
A jednak mylił się nie znając siebie samego. Gdy sprawa dotyczyła innych i
męczyły go obawy, że ktoś może z jego powodu wpaść w ręce oprawców — nerwy jego
nie wytrzymywały napięcia. Kiedy jednak on sam tylko był i mógł być ofiarą
carskiej inkwizycji, starczyło mu sił, by znosić w ciągu lat dwunastu okropności
Szlisselburga. Znosił mężnie wszystko, żeby potem powiadomić świat, jakimi
środkami carat walczy z rewolucją. I dokonał tego. Po latach dwunastu opisał
jeden z pierwszych Szlisselburg. Ale potem zabrakło mu już energii i sił do
życia. W sześć lat później zastrzelił się na dalekiej, północy, nie mogąc na
nowo nauczyć się żyć.
Myśleliśmy wszyscy o niebezpieczeństwie grożącym Janowiczowi i Waryńskiemu, ale
nie mówiliśmy z sobą o tym. W celach zapanowała ponura cisza. Marzyliśmy o
opuszczeniu jak najprędzej X Pawilonu, gdzie przeżyliśmy tyle czasu. Ale zarazem
ogarniało nas drżenie na myśl, że dla kilku z nas oznacza to pogrzebanie żywcem
w Szlisselburgu. Nikt z nas nie miał najmniejszego pojęcia o tym, kiedy się to
może zdarzyć. Wiadomości tego rodzaju otrzymywaliśmy zwykle w prywatnych
rozmowach z przedstawicielami władzy bądź też przez krewnych w czasie widzenia.
Ale w danym wypadku władze miały dosyć taktu, by się nam nie pokazywać na oczy,
a rozmowy z krewnymi niewiele nam dawały. Krewni drżeli o nasz os, przerażeni
myślą o śnieżnych pustyniach Syberii, robotach w kopalniach, kajdanach... Nasze
myśli biegły od mogił na stokach cytadeli nad Wisłą, od mogił, które już
pochłonęły swe ofiary, do grobów nad Ladogą, dopiero czyhających na nowe... O
sobie nikt wtedy nie myślał. Co znaczyła najgorsza katorga w porównaniu ze
Szlisselburgiem, gdzie ludzie zapominali mówić.
Wreszcie oznajmiono nam w połowie lutego, że przewiozą nas niezwłocznie do
innego więzienia. W pawilonie mieli pozostać tylko trzej oficerowie: Lurie,
Igelstrom i Sokolski. Jak nam oświadczył zarządzający, porucznik żandarmerii
Fursa, w stosunku do nich miała się jeszcze odbyć ceremonia pozbawienia szarży i
orderów. Zebraliśmy się w jednej celi i nie zdając sobie sprawy z tego, co
czynimy, zaczęliśmy się żegnać.
Może to się wydać dziwne i niepojęte: wszak mieliśmy jechać wszyscy do jednego
więzienia. Gdyby nas kto o to zapytał, nie moglibyśmy wytłumaczyć. A jednak to
serdeczne pożegnanie miało głęboki sens. Staliśmy na progu nowego życia ludzi
pozbawionych praw, oddanych w ręce oprawców. A jedyną bronią wobec gwałtu była
nasza własna egzystencja, którą można będzie każdej chwili rzucić w twarz
carskich pachołków. Żegnaliśmy w osobach towarzyszy — wolne życie.
— Prędzej, prędzej, panowie! — coraz to przeszkadzali nam żandarmi.
Prędzej!... Niezbyt pilno nam było wkroczyć w to nowe życie. Wdrapawszy się na
okna żegnaliśmy okrzykami „do widzenia" tych, których sprawy nie doprowadzono do
końca: mieli oni spędzić jeszcze długie miesiące w X Pawilonie.
— Do widzenia! Do widzenia!
— Prędzej, prędzej — nie dawał nam spokoju dyżurny żandarm.
Spakowawszy rzeczy poszliśmy do kancelarii. Z ciemnej izby spoglądał na nas
przez nie domknięte drzwi pułkownik żandarmerii Białanowski — człowiek o sercu
szakala. Nie mógł usiedzieć w domu, jeżeli zjawiała się możliwość rozkoszowania
się krwią ludzką, i ludzkim cierpieniem.
Wzruszeni, trochę podnieceni, nie zwracając nań uwagi zeszliśmy po chwili z
rzeczami w ręku na dół — za poprzedzającym nas żandarmem. Tam już czekały
karetki więzienne konwojowane przez konnych żandarmów. Ledwieśmy wsiedli do
karetki, eskortująca je kawalkada ruszyła z miejsca, pędząc na łeb na szyję, i
ruszyliśmy w kierunku miasta. Patrzyliśmy poprzez małe, okratowane okienka
karety na ulice rodzinnego miasta. Przypadkowi przechodnie zatrzymywali się,
uderzeni niezwykłym widokiem, nic jednak nie mogli rozeznać. Już po chwili
znikaliśmy w szalonym galopie w dali.
Po upływie dziesięciu minut otwarły się gościnnie przed nami bramy Pawiaka.
Karetki zatrzymały się, żandarmi zeskoczyli z koni — wprowadzono nas do
więzienia. Póki był obecny zarządzający X Pawilonu, naczelnik Pawiaka załatwiał
formalności związane z przyjęciem więźniów, nie zwracając się do nas
bezpośrednio. Ale po odejściu Fursy naczelnik (nazwiska nie pamiętam) przywitał
się z nami uprzejmie, poprosił, ażeby zwracać się doń bezpośrednio w razie
jakiejkolwiek potrzeby. Obiecał przy tym, że uczyni wszystko, co jest w jego
mocy. Poznaliśmy z pierwszych jego słów i z tonu, jakim je wypowiadał, że mamy
do czynienia z człowiekiem dobrym i uczciwym. I to pierwsze wrażenie nie omyliło
nas. Starzec ten nie dodał ani jednej kropli goryczy do naszego kielicha.
Przeciwnie. Każdy z nas pamięta zapewne, jak w chwili naszego wyjazdu z Pawiaka
przeżegnawszy nas żegnał słowami: „Niech was strzeże Bóg. Jedźcie szczęśliwie!"
Po chwili wprowadzono nas do więzienia długim korytarzem, ciemnym i ponurym.
Niewielkie cele miały maleńkie, zakratowane okienka prawie pod sufitem.
Janowicza umieszczono razem ze mną, Waryńskiego z Dulębą.
Zmiana miejsca dobrze wpłynęła na zmianę naszego nastroju, aczkolwiek nie znikły
obawy o naszych towarzyszy, którym groził Szlisselburg.
Nazajutrz z samego rana wszedł do nas naczelnik więzienia mówiąc, iż otrzymał
rozkaz zakucia nas w kajdany i ogolenia pół głowy, wąsów i brody. "Ale na
ogolenie nie może się zdecydować i każe nas po prostu ostrzyc.
Nieszczęsny. Może w jego pamięci zachował się jeszcze z czasów młodości wiersz
Mickiewicza o głowie, „z której gwałt zerwał włosy swą ręką bezwstydną" — i nie
chciał brać udziału w tym gwałcie. Przedtem już rozważyliśmy- tę sprawę,
postanawiając nie protestować przeciw temu naigrawaniu się. Ostrzyżono nam
połowę głowy, wąsów i brody i zakuto w kajdany.
To ostatnie nie wywarło na nas żadnego wrażenia, było jedynie strasznie
niewygodne, przeszkadzało w ubieraniu się. Łańcuch łączący okowy na nogach
niezmiernie utrudnia wciąganie spodni i ta część tualety sprawiała nam za każdym
razem mnóstwo kłopotów. Wciągnąwszy jedną nogawicę trzeba było przeciągnąć przez
tenże pierścień drugą i dopiero potem wciągać ją na drugą nogę.
Kiedyśmy ukończywszy tę procedurę wyszli na korytarz w nowym stroju, niepodobna
było poznać wielu brodaczy, zwłaszcza Waryńskiego, Formińskiego i
Tomaszewskiego. Ja tylko prawie nic się nie zmieniłem; nie miałem brody i wąsów,
więc nie można mi było ich zgolić.
Gwałt na nas popełniony nie mógł nie wpłynąć na ogólny nastrój. Waryński,
zauważywszy to, chwycił na przechadzce za rękę najbliższego sąsiada i ze
śpiewem:
Do mazura stań wesoło,
Buntownicza wiaro!
Suń wesoło, dalej w koło,
Warszawo i Karo!
Wróg ma dla nas kajdan dużo,
Ma też dużo turem,
My weseli, bo kajdany
Dzwonią nam mazurem...
poprowadził wesołego mazura. Za nim ruszyli inni i całe
podwórze więzienne zabrzmiało „Mazurem kajdaniarskim", który będzie z czasem
śpiewała cała Polska, jak Francja „Karmaniolę". Mieszkańcy sąsiedniej ulicy
rzucili się do okien, patrząc ze zdumieniem i ciekawością na zakutych w kajdany
pierwszych bojowników za sprawę robotniczą. Ani łańcuchy, ani carskie turmy nie
potrafiły skuć ich wolnych dusz...
Z ożywieniem i sercem pełnym odwagi wróciliśmy dó cel, gdzie odwiedził nas
wkrótce podprokurator. Nie pytał o nic, o niczym nie mówił. Byliśmy pewni, że
powodowany ciekawością przyszedł popatrzeć na ludzi, o których grzmiały na cały
świat dzienniki polskie, rosyjskie i zagraniczne. Myliliśmy
się bardzo. Wytrawnego biurokraty nigdy nie interesują ludzie, interesujący dlań
jest tylko „papier". On, młody, ale utalentowany uczeń Plehwego chciał
sprawdzić, czy występek został ukarany, a „przepis" — dokładnie wykonany. Jego
uwagi nie uszła pobłażliwość naczelnika więzienia, który nazajutrz otrzymał
groźną „bumagę" z zapytaniem, dlaczego nas tylko ostrzyżono, skoro instrukcja
nakazuje golenie skazańców.
Nie wiem, w jaki sposób usprawiedliwiał się poczciwiec naczelnik, znalazłszy się
między młotem „papieru" a kowadłem własnego sumienia. Nie ulega jednak
wątpliwości, że wykonanie rozkazu kosztowało go niemało udręki. Przyszedł do nas
zgnębiony, przybity, ze spuszczoną głową, proponując, abyśmy sami zadecydowali o
tym. Uspokoiliśmy go oświadczeniem, że byliśmy na to przygotowani i dlatego nie
widzimy potrzeby sprzeciwiania się tej barbarzyńskiej operacji. Naczelnik wahał
się jeszcze, ale widać było, że otrzymany rozkaz bierze gór i rzeczywiście
wezwano nas nazajutrz do kancelarii, gdzie oczekiwał balwierz.
Oświadczyliśmy naczelnikowi, że jesteśmy gotowi. Tak się nam rzeczywiście
zdawało... Nieprawda. Dopiero kiedy zaczęto nam skrobać głowy, odczuliśmy całą
grozę, całą ohydę spełnianego na nas gwałtu. I potrzeba nam było wielkiej siły
woli, żeby się nie rzucić na posłusznych wykonawców tych haniebnych
rozporządzeń.
Twierdzą, że można się do wszystkiego przyzwyczaić. Nie. Są rzeczy, do których
nie można przywyknąć i z którymi niepodobna się pogodzić. Do nich należało to
wstrętne golenie głowy. W ciągu pięciu lat dokonywano na mnie co dwa tygodnie
tej operacji, ale wszystko we mnie wrzało za ostatnim razem podobnie jak za
pierwszym. Całą swą istotą czułem, że naigrawają się z mojej godności ludzkiej.
To samo odczuwali moi współtowarzysze niedoli. Dzień go lenia na Karze był
najgorszym dniem. Wielu, chcąc tego uniknąć, zawczasu goliło sobie głowę. Na
Pawiaku nie mogliśmy a oczywiście zrobić tego sami i na jakiś czas wszystkich
nas znów ogarnął nastrój przygnębienia. Staraliśmy się rozproszyć go wszelkimi
sposobami, zwłaszcza stykając się z ludźmi „z wolności". Podczas widzeń z
krewnymi było to rzeczą niezbędną. Krewni, widząc nas w aresztanckich ubiorach,
z wygolonymi głowami, podzwaniających przy każdym kroku kajdanami, nie posiadali
się z rozpaczy. Należało ich podnieść na duchu.
Zbolali i przybici, w lot chwytali wszystkie szerzące się pogłoski o czekającym
-nas losie i wierzyli wytrwale i uporczywie w ich prawdziwość. Zgodnie z jedną z
takich pogłosek miano wysłać do Szlisselburga Waryńskiego, Janowicza,
Luriego, Mańkowskiego, Rechniewskiego, Dulębę i mnie. Powtórzono nam te
wiadomości, ale nikt z nas nie uwierzył. Okazało się jednak, że nie ma dymu bez
ognia: omyłka pole¬gała tylko na tym, że w jednej grupie połączono
szlisselbur-czyków i karyjczyków. Wreszcie padł oczekiwany cios. Po tygodniowym
pobycie naszym na Pawiaku naczelnik więzienia wszedł wieczorem do naszej celi
oraz celi Waryńskiego i Dulęby oświadczając, że przyjechano po Waryńskiego i
Janowicza.
— Kto przyjechał?
— Żandarmi.
Znikły wątpliwości, ale w głębi duszy tliła się jeszcze nadzier ja, że może
tylko wywożą grupami do Moskwy. Pożegnaliśmy się z nimi. I znowu na zawsze.
Waryński był ożywiony i żartował, a biorąc z sobą papierosy zapewniał, że
żandarmi to najszlachetniejsi ludzie pod słońcem i na pewno pozwolą mu palić w
drodze. Rano dowiedzieliśmy się od naczelnika więzienia, że zawiozą ich na
Dworzec Petersburski, a więc do Szlisselburga.
Okropne to uczucie żegnać ludzi idących na niechybną śmierć. Tym okropniejsze,
jeżeli wiadomo, że agonia będzie trwała całe lata. Chociaż bowiem generał
Orżewski nie wypowiedział wtedy jeszcze znakomitego aforyzmu, że ze
Szlisselburga ludzi wynoszą, nie byliśmy tak naiwni, żeby żywić ja¬kieś
złudzenie. A im lepiej było nam na Pawiaku — a było nam dobrze — tym bardziej
czuliśmy jakieś wyrzuty sumienia. I tym dotkliwsza stawała się dla nas różnica
między sytuacją naszą a tych, których uważaliśmy w swym środowisku za
najlepszych i najszlachetniejszych, najbardziej oddanych sprawie. Znów minął
tydzień i znów przyszedł na nasz oddział naczelnik oznajmiając, że przyjechano
po Rechniewskiego, Mańkowskiego, Dulębę i po mnie.
— Kto?
— Kozacy.
To znaczy — nie do Szlisselburga.
Poszliśmy do cel, aby się pożegnać, ale nie chciano z nami się żegnać. Wszak
zobaczymy się za kilka dni w Moskwie — na co te wzruszające sceny?
Nikogo z nich nie ujrzeliśmy już nigdy. Wszystkich wysłano z początku do
centralnego więzienia w Biełgorodzie, potem zaś na Sachalin. Zabrawszy manatki
poszliśmy za naczelnikiem kancelarii. Znowu jedna strona nas „doręczyła", druga
— „przyjęła", potem wsadzono nas do karetka więziennej i pod eskortą pół setki
kozaków odstawiono do arsenału, etapowego więzienia przy ul. Długiej. Tu
umieszczono nas wszystkich czterech w jednej ogromnej celi z pryczami pośrodku.
Nazajutrz krewni powiadomili nas w czasie widzenia, że będą przychodzić do
każdego pociągu odchodzącego do Moskwy w obawie, aby nas nie wywieziono po
kryjomu. Czuli bowiem instynktownie, że żandarmi coś tam knują, i te przeczucia
sprawdziły się w zupełności. Po upływie kilku godzin przywieziono oficerów
Luriego i Sokolskiego, Igelstrom zaś, na skutek choroby, pozostał w X Pawilonie.
Okazało się, że Fursa z własnej inicjatywy wymyślił komedię pozbawienia ich
szarży i orderów. Włożywszy mundur galowy uszykował żandarmów uroczyście i
zażądał od wezwanych do kancelarii naszych oficerów, aby oddali szlify i
odznaczenia.
— Nawet mi się nie śni — odparł Lurie. — Kupiłem za własne pieniądze...
Odpowiedź ta zdenerwowała Fursę. Znikł uroczysty ton, ustępując miejsca
pospolitej sprzeczce o odznaczenia. Ale Lurie uparł się i Fursa musiał całkiem
nieuroczyście kapitulować.
Nie obeszło się przy tym bez komicznego epizodu. Aż do zatwierdzenia wyroku
Lurie otrzymywał swoją gażę. Ostatnie pokwitowanie podpisał będąc już skazany na
dwadzieścia lat katorgi. Wiedząc dobrze, z kim ma do czynienia, i udając
naiwnego, zapytał, jak ma pokwitować, czy jako inżynier wojskowy czy jako
katorżnik.
— Jako katorżnik, jako katorżnik — odparł pośpiesznie Fursa.
— Jakże? Wszak gażę otrzymałem jako inżynier wojskowy.
— Słusznie... Niech pan podpisze jako inżynier wojskowy.
— Nie jestem już inżynierem. Gdybym tak podpisał, pociągniecie mnie do
odpowiedzialności za nadużycie nienależnego mi tytułu. Fursa zbaraniał, a Lurie
jakby nigdy nic podpisał się: „zesłany na katorgę inżynier-kapitan". Za to zmyto
Fursie porządnie głowę. Lurie przeszedł w arsenale tę samą operację przebrania,
ogolenia i zakucia w kajdany, co i my na Pawiaku. Zmienił się nie do poznania i
czuł się niezmiernie zdetonowany w tym nowym mundurze. Ostatni pociąg do Moskwy
odchodził o pół do czwartej po południu. Do godziny trzeciej zrywaliśmy się za
każdym razem, kiedy otwierały się drzwi. Potem jednak uspokoiliśmy się — pewni,
że nie wyjedziemy już tego dnia. Podobnie myślały nasze rodziny. Ale myliliśmy
się. Około pierwszej w nocy, kiedyśmy już wszyscy spali, do celi wszedł
naczelnik więzienia Wasiutyński, naczelnik wojskowy, kilku strażników i
żołnierzy. Obudzili nas, obszukano rzeczy, sprawdzono, czy kajdany nie są
przepiłowane. Potem zaś zawiadomili, że natychmiast wyjeżdżamy, i wyprowadzili
nas na podwórze więzienia, gdzie już czekała karetka więzienna otoczona
żandarmami. Wiedząc, że w tym czasie nie ma pociągu, nie bardzo wie¬rzyliśmy
oświadczeniu władz/ tym razem jednak nie skłamały one. Zawieziono nas Długą,
Miodową i Senatorską przez Plac Zamkowy, most i Pragę na Dworzec Terespolski.
Ulice były puste i ciche. Turkotała karetka więzienna, a dokoła niej galopowała
setka kozaków uzbrojonych w piki i nahajłri. Takie było nasze ostatnie
pożegnanie z Warszawą. Wydałoby się, że podobny wyjazd musiał oddziałać na nas
przygnębiająco. Przeciwnie, podniósł nas na duchu. Potężny i groźny carat nie
śmiał przewieźć otwarcie przez ulice miasta sześciu skazanych na śmierć
rewolucjonistów i jak przestępca porywał ich potajemnie nocą. Kiedyśmy
przyjechali na dworzec, był on pełen wojska. Karetka minęła szpaler żołnierzy,
po czym otwarły się drzwi i wyprowadzono nas pojedynczo.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Jeden, dwa... itd. — liczył nas oficer
przez całą drogę od karetki do wagonu, drogę wynoszącą nie więcej niż dziesięć
kroków. Szpalery zamykały się za nami. Na stopniach wagonu czekał już oficer z
feldfeblem, którzy mieli nas eskortować.
Policzywszy nas jeszcze raz, wprowadzono do wagonu.
— Gotowe? — zapytał ktoś oficera.
— Gotowe.
Lokomotywa ruszyła natychmiast. Okazało się, że wywieziono nas specjalnym
pociągiem. Eskortowało nas, prócz oficera i feldfebla, sześciu żołnierzy. Wagon
był zamknięty, drzwi z obu stron pilnowali żandarmi. Okna były zakratowane.
Po upływie godziny pociąg stanął, a nasz wagon skierowano na linię boczną, w
polu. Tu, pilnowani przez żołnierzy wewnątrz wagonu, a przez żandarmów na
zewnątrz, czekaliśmy do godziny jedenastej rano, dopóki nie nadszedł pociąg
wychodzący z Warszawy o dziesiątej. Tym pociągiem odwieziono nas do Brześcia,
gdzie znów czekaliśmy kilka godzin na pociąg wychodzący z Warszawy o pół do
czwartej. Przywiózł on partię przestępców kryminalnych.
Przyjechała też i żona oficera Sokolskiego. Nasze rodziny zebrały się o pół do
czwartej na dworcu, aby się dowiedzieć, że wywieziono nas poprzedniego dnia w
nocy. Dalszą drogę do Moskwy odbyliśmy już w normalnych warunkach. Poza
terytorium tzw. Królestwa Polskiego nie byliśmy już niebezpieczni dla rządu.