Tekst pochodzi ze strony o Proletariacie http://www.geocities.com/kunicki1886/


Tekst pochodzi z książki "Wspomnienia o Proletariacie" wydanej przez Książkę i Wiedzę w 1953 r. strony 153-176


MIECZYSŁAW MAŃKOWSKI
U STÓP SZUBIENICY


Z 18 na 19 grudnia 1885 roku, późno po północy, oczekiwaliśmy w celach X Pawilonu chwili, gdy poprowadzą nas1 do sądu, by nam ogłosić wyroki. Sen nie sklejał nam powiek.
Chociaż daremne były wszelkie rozmyślania na temat, jakie będą wyroki, myśl mimo woli zwracała się do tej kwestii.
Bezstronnie sądząc, paragraf 249 padł pod ciosami obrony.
Pietrusiński, Bloch, Degurski, Helszer powinni być zupełnie uniewinnieni. Zdrajca Pacanowski zaplątał się i dla sędziów było jasne, że kręci on, jak może, byle wyjść cało. Słowik, Dąbrowski i Tomaszewski... będą także wolni... Poszlaki przeciwko nim usunięte. Bardowskiego, Luriego i Rechniewskiego ześlą administracyjnie.. . nie ma danych, by ich zasądzono.
Lecz myśli te płoszy wspomnienie szydersko uśmiechniętej twarzy członka sądu, Striemikowa, i prokuratora Morawskiego, który z taką pewnością siebie żąda dla wszystkich bez wyjątku kary śmierci. Twierdzi on bezczelnie, że dokładnie mu wiadomo, iż takie jest życzenie sfer wyższych. A lękliwy przewodniczący Fryderyks i karni pułkownicy, którzy jako sędziowie zasiadają...
Męki pełne oczekiwanie ciągnie się bez końca...
Na prawo ode mnie słychać szerokie stąpanie Ludwika Waryńskiego. Cela za ciasna dla jego kroków... milkną one wkrótce.
Można by z Ludą pogadać przez „tunel" ... lecz o czym? ... Dziś' każde słowo byłoby niewłaściwe.
Podszedłem do okna. Tam, przez górne niematowe szyby, widać było kawałek ciemnego nieba, na nim jasno świeciły rozrzucone gwiazdy. Dziwnie niemiłe uczucie ogarnęło mnie na widok tego skrawka nieba z łagodnie migocącymi gwiazdami, tak obojętnie, spokojnie patrzącymi na ludzkie cierpienia.
Ze wstrętem odszedłem od okna, rzuciłem się na łóżko, usiłując nie myśleć, zasnąć... Próżne usiłowania, zasnąć nie mogłem, myśli jak rój natrętnych much nie dawały spokoju,
Nie pamiętam, jak długo przeleżałem na posłaniu; nagle z zadumy wyrwały mnie jakieś oddalone, niejasne dźwięki; zmąciły one nocną ciszę i coraz bardziej rosły. Korytarz nasz ożył. Słychać było stąpanie, szczęk broni. To żandarmi z konwojem przyszli po nas.
Byliśmy wszyscy gotowi i wkrótce, w otoczeniu żołnierzy, wyszliśmy z dziedzińca X Pawilonu, kierując się do wielkiego gmachu, gdzie była urządzona sala sądowa.
Miesiąc cały zdołał nas przyzwyczaić do widoku konnych kozaków z pikami, otaczających ten gmach ponury, do tych patroli konnych i pieszych, do tej dróżki, którą nogi nasze w śniegu wydeptały. Przywykliśmy do całej ostentacji, którą nas otaczali żandarmi.
Lecz dzisiejszy pochód nasz nie był podobny do poprzednich. Dziś jakieś naprężenie było w naszym konwoju. Zawsze milczący, dzisiaj zdawał się on bardziej jeszcze milczący. Czuć było jakieś zamyślenie, niepokój. Odstęp między każdym więźniem a jego konwojentem był równiejszy. Żandarmi byli grzeczniejsi, ale zarazem baczniejsi.
Uroczyściej jakoś szła nasza procesja w tym milczeniu, w północnej ciszy; rozlegał się tylko skrzyp kroków naszych po śniegu.
Dla odczytania wyroków podzielono nas na trzy grupy. Ja byłem w drugiej.
Zaczęto czytać wyrok. Wymieniono nazwiska i ogłoszono, że sąd uznał nas winnymi przekroczenia paragrafu 249 i skazuje wszystkich na karę śmierci.
Staliśmy spokojnie.
Wreszcie, sądząc, że wszystko już się skończyło, poruszyliśmy się, chcąc wyjść z sali.
Tymczasem po długiej przerwie czytanie znów się rozpoczęło; dowiedzieliśmy się, że kara śmierci zamieniona została na katorgę.
Zrozumieliśmy, że przerwa ta umyślnie była przez sąd urządzona, aby zobaczyć, jakie wrażenie wywrze na nas wyrok śmierci.
Z sali sądowej wprowadzono nas do pokoju, w którym zastaliśmy jeszcze towarzyszy z pierwszej grupy. Dowiedzieliśmy się od nich, że na karę śmierci zasądzeni zostali: Bardowski, Ossowski, Pietrusiński, Kunicki, Szmaus i Luri.
Gdyśmy wyszli z sądu, myśl nasza biegła uparcie do sześciu towarzyszy skazanych na stracenie.
Ogarniało nas wobec nich jakieś uczucie wstydu czy winy, że nie podzielamy ich losu, ich męczarni. Myśl o naszej katordze nie przychodziła nam do głowy.
Przy wejściu na podwórze naszego pawilonu uderzył nas niezwykły widok. Z ciemności nocnej jaskrawo występowały oświetlone okna, a na ich tle rysowały się sylwetki naszych towarzyszy, znajdujących się pod śledztwem i oczekujących teraz na nasz powrót.
Jeden z nich zapytał: „Kto? Jaki wyrok?"
Odpowiedziałem głośno.
Takie pytania zadawano każdemu z powracających, a w ciszy nocnej głos nasz dolatywał do wszystkich więźniów siedzących od strony podwórza.
Noc ta stała się pamiętną dla "wszystkich znajdujących się w X Pawilonie.
I nie tylko dla nich.
Nas, skazańców, łączyły tysiące serdecznych nici a naszymi towarzyszami, którzy tam w Warszawie z niecierpliwością i trwogą o los nasz oczekiwali wieści z sądu.
Czuliśmy w te dni pamiętne, że serdeczne nici połączyły nas z Warszawą. Wszędzie mowa tylko o sądzie, o żandarmach, o podsądnych, o obrońcach ... Nici te, ręką rządu napięte, złączyły iz nami całą Warszawę, całą Polskę, której oczy ku nam były zwrócone...
Przekupka z Franciszkańskiej ulicy drży z oburzenia. W sprzeczce z kozakiem wyrywa się jej okrzyk:
„Zbóje, wy tylko wieszacie nasze dzieci!"
Ją także łączą z nami niewidzialne nici. Nie pustka żadna oddziela nas od tej przekupki: przestrzeń to przez miliony zapełniona; morze głów, którego nie rozdzielą i nie mogą rozdzielić kordony.
Morze to drży, faluje i jednym tętnem uderza. Widzi ono znów szubienice . .. Wspomina nerczyńskie kopalnie . ..
Szuka ono znaku, pod którym giną nowi męczennicy, i widzi jasnoczerwony sztandar, na którym napisano:
„Swobody, fabryk i ziemi!"
Czyż można pomyśleć, by słowa te nic nie powiedziały temu falującemu morzu głów ludzkich?
Nie. Wierzyliśmy, że ofiary nie są próżne, że rzucono ziarna, które plon wydać muszą.
Wracam do X Pawilonu.
Dzieje się tu dziś coś niezwykłego. Już mówiłem, żeśmy głośno zakomunikowali wyroki nasze towarzyszom. Biegną oni ku drzwiom swych cel i wykrzykują tak, by znajdujący się z drugiej strony korytarza mogli słyszeć. W kilką minut, dzięki tej otwartej komunikacji, wieść o wyrokach dosięga wszystkich zakątków więzienia.
Gdzieś się podziała dyscyplina, surowość X Pawilonu.
Żandarmi, żołnierze nie tylko nie przeszkadzają, lecz sami pomagają w szerzeniu tych wieści.
Cóż za przyczyna tej zmiany?
Jasne było dla nas, że uczucie sprawiedliwości i sympatii ku nam, istniejące nawet w żandarmskich sercach, przebiło się pod wpływem dzisiejszej nocy nawet przez skorupę zgangrenowanej duszy żandarmskiej i wylało się na zewnątrz.
Ta pierwsza noc po odczytaniu wyroków ciągnęła się bez końca. Była ona cała jedną dręczącą zmorą. Myśli biegły jedne za drugimi i wieńcem z różnych uczuć splecionych, otaczały naszych skazańców.
Dźwięczała w tych myślach pobudka do walki, potężna jak huragan, w którego wyciu słychać było i jęki, i płacz, zagłuszane pieśnią zwycięstwa; to znów wplatała się w ten wieniec nienawiść do -ciemięzców, przechodząca w żądzę zemsty, żądzę zmiażdżenia tych, którzy tamują drogę do szczęścia całej ludzkości; to znów przepełnia pierś uczucie miłości i przebaczenia, zdolne objąć świat cały, całą ludzkość... A w sercu budzi się taka rzewność, taka cisza ...
Myśli te, zmieniające się jak w kalejdoskopie, to cały chaos uczuć, dążeń... to muzyka, przy dźwiękach której tak łatwo umierać w walce...
Długo ciągnęła się ta noc .. . Wreszcie i ona zwolna ustępować zaczęła.
Powoli bladły gwiazdy.
Powoli, lecz coraz to wyraźniej zarysowywały się w oknach kraty, jak zimna rzeczywistość, jak tama dla serdecznych popędów.
Powoli w ranek ten wypływało słońce, a pod jego promieniami śnieżna biel zdawała się więcej uroczysta, jak gdyby już na zawsze zamarła, jak gdyby już nigdy nie miała się rozstać ze swym białym śmiertelnym całunem.
Ten słoneczny poranek pierwszy był z czterdziestu. Po czterdziestu przeszło dniach rząd zamordował czterech naszych towarzyszy! Ale wtedy nie wiedzieliśmy o tym, co nastąpi. Myśleliśmy, że kilka dni przejdzie, nim zatwierdzą wyroki... a może tego nie zrobią? ... i jakoś gorąco chciało się wierzyć w to, na co szans było tak mało... Życie skazańców zależało w zupełności od kaprysu zbrodniarzy, przywykłych mordować ludzi dekretami.
W poranek ten wszyscyśmy chcieli co prędzej zobaczyć się z zasądzonymi na stracenie. Lecz co i jak mówić z nimi — nie wiedzieliśmy. Jakieś uczucie winy nie opuszczało nas.
Herbatę rozdano, cele wymieciono. Pukam do drzwi pełen obawy, czy pozwolą na widzenie się z towarzyszami. Żandarm podchodzi sam — to dobry znak. Mówię o moim życzeniu. I — o dziwo! — otwierają mi. Idę korytarzem, zatrzymuję się przed drzwiami, za którymi słychać gwar. Żandarm znów drzwi otworzył.
W celi zastałem wszystkich zasądzonych na śmierć i kilku na katorgę. Na wszystkich twarzach radość ze spotkania. I gdyby ktoś nie znający rzeczywistego położenia wszedł do tej obszernej celi, nie domyśliłby się, że znajduje się tam sześciu ludzi skazanych na śmierć.
My wszyscy, katorżnicy, poddaliśmy się jakoś instynktownie tej atmosferze radości z zobaczenia się i stłumiliśmy trwogę o los towarzyszy. Bardzo by się mylił ten, kto by myślał, żeśmy tego dnia lub później pocieszali skazanych.
Było wręcz inaczej.
Kunicki, serdeczny i czuły, zwracał się do nas tak, jak gdyby nas właśnie pocieszyć pragnął.
Bardowski filozofował. Dowodził z humorem, że sędziowie zapomnieli, iż wszyscy ludzie skazani są na śmierć, nie wyłączając nawet pułkowników, a to, że jeden umrze wcześniej, drugi później, to takie głupstwo, o którym gadać nie warto.
I wszyscy oni jeśli żałowali czego, to tylko tego, że nie zrobili więcej dla rewolucji! Szmaus, Pietrusiński i Ossowski dodawali, że to tym większa szkoda, boć rząd nic więcej przecież nie może im zrobić, jeno tylko powiesić.
Pamiętam jeszcze słowa. Pietrusińskiego: „Lżej umierać z przeświadczeniem, że się zrobiło wiele... Trzeba pamiętać o tym, że przypadkowe kombinacje życia rewolucyjnego często prowadzą na szubienicę człowieka, który prawie nic dla rewolucji nie zrobił, a ta sama kapryśna fala wyrzuca na ląd prawie nieuszkodzonego rewolucjonistę, co nieraz śmiało zaglądał śmierci w oczy ... Przykładów — aż nadto".
Nam, katorżnikom, uczucie delikatności wobec skazańców nie pozwalało wypowiadać się w tej kwestii. Lecz w oczach naszych czytali oni uwielbienie i miłość.
Wybrane przez sąd ofiary godne były swych cierniowych wieńców.
Ulgi dopuszczone przez administrację więzienną po wydaniu nam aktu oskarżenia, a rozszerzone w czasie sądu, [zdawały się jeszcze powiększać. Mogliśmy wszyscy zbierać się w jednej celi, mogliśmy mieszkać dowolnie, kto z kim chciał, chodzić, do kogo sobie kto życzył. Żandarmi zamykali nasze cele, ale otwierali je na każde nasze żądanie. Na spacery chodziliśmy grupami. ]
Opisując te pierwsze dni, nie mogę milczeć o przedsięwzięciu, które od pierwszego dnia zajęło wszystkie nasze myśli i trzymało w naprężeniu nasze nerwy. Przedsięwzięciem tym było zorganizowanie ucieczki dla skazanych na śmierć i dla dwóch lub trzech katorżników.
i Myśl ta kiełkowała jeszcze podczas sądu, lecz straży było wtenczas tak wiele w Cytadeli i wokół X Pawilonu, że trudno było liczyć na powodzenie.
Teraz, z zakończeniem sądu, życie w Cytadeli weszło na zwykłe tory, okoliczności były bardziej, sprzyjające.
Plan nasz był następujący: korytarz, w którym wszystkich nas, osądzonych, pomieszczono, znajdował się na pierwszym piętrze od strony Wisły. Przedłużeniem naszego korytarza było mieszkanie jakiegoś inżyniera wojskowego, oddzielone od nas murem zewnętrznym. Z jego mieszkania prowadziło na plac wyjście nic strzeżone przez straż. Gdyby się nam udało wyjść na strych, znajdujący się nad naszymi celami, od strychu nad mieszkaniem inżyniera oddzielałby nas tylko cienki fajermur. Na wypadek gdyby w fajermurze nie znalazł się żaden otwór, moglibyśmy z pomocą naszych narzędzi dość prędko przebić w nim dziurę dostateczną dla przejścia na strych, z którego trzeba by już tylko zejść po schodach na dół. Jeśliby drzwi na strych były zamknięte, to nie trudno ostrą sztamajzą, wyrżnąć gzyms koło filonga, a wyjąwszy ten ostatni można wejść na korytarz mieszkania inżyniera.
W Cytadeli mieliśmy oficerów Rosjan, którzy by ułatwili nam wyjście na wolność. Mogliby oni urządzić tak, by w umówiony dzień inżynier grał gdziekolwiek w Warszawie w karty i by „dieńszczyk" i był także poza domem. Dzięki temu moglibyśmy gospodarzyć w korytarzu na pierwszym piętrze, nie zwróciwszy niczyjej uwagi.)
Wiele drobiazgowych kombinacji" opuszczam, bo chociaż wtenczas miały one dla nas znaczenie, dziś ciekawe nie są.
,W parę dni po sądzie posiadaliśmy już piłkę, dłuta, rewolwer i inne narzędzia. Ślepą latarkę zrobiłem sam z butelki. Oderżnąłem sznurkiem
szyjkę i dno i okleiłem butelkę suknem. Latarka taka potrzebna nam była, aby móc nocą zorientować się na strychu, a zarazem, nie obudzić światłem baczności straży.
Zdecydowaliśmy się zrobić otwór ma strych w celi, którą zajmowałem z Bardowskim. Było to najtrudniejsze, tym bardziej że w korytarzu było wielu żołnierzy i dwóch żandarmów, którzy mogli usłyszeć piłowanie. Dziurę w suficie trzeba było zrobić tak, aby żandarmi, którzy w dzień wchodzili do naszej celi, nie zauważyli jej.|
Wielu z nas uważało to za niemożliwe. Ja jednak, będąc stolarzem i orientując się doskonale w szczegółach, uważałem ten projekt za wykonalny. Bardowski, czy to wierzył w mój spryt, czy też zgadzał się z praktycznością moich projektów, dość, że zawsze mnie popierał.
Za naszych czasów sufit w celach nie był gładki jak teraz, lecz składał się z dwóch rzędów desek przybitych jedne na drugich tak, że deski jednego rzędu były widoczne w całej długości i szerokości, a drugi rząd widoczny był we wgłębieniu. Deski te, jak również i ściany, były pobielone wapnem. To szczególne urządzenie sufitu było dla nas bardzo korzystne.' Wybrałem nad piecem najszerszą deskę, i postanowiłem ją przerżnąć w poprzek w dwóch miejscach, klinowato. Aby wypiłowany kawałek deski utrzymywał się na miejscu, powinienem był piłować go nie pionowo, a ukośnie. Na tych skosach powinien był trzymać się wypiłowany kawałek, a dzięki formie klina przylegać dokładnie do sufitu. Chociaż wielu z nas powątpiewało, czy deska utrzyma się, skoro zostanie przepiłowana, przekonaliśmy ich, że w każdym razie można będzie ją zaklinować, zalepić chlebem i ,,zapudrować" wapnem, a plan ucieczki przez otwór ten ,porzucić. Uspokoiwszy tak niedowiarków, zdecydowaliśmy się przystąpić natychmiast do roboty.
Nie będę opisywał szczegółowo wszystkich ostrożności, przedsięwziętych dla wykonania naszej roboty, która była bardzo trudna, Nie tylko najmniejsza nieostrożność, ale i nieprzewidziany wypadek mógł wniwecz obrócić wszystkie nasze usiłowania.
Czaty rozstawiliśmy wszędzie. Żandarmów i żołnierzy nie spuszczaliśmy z oka, śledząc ich przez szczeliny w drzwiach. Gdyby kto z administracji więziennej wszedł na nasz korytarz, sygnał powiadomiłby nas
O tym natychmiast. Szyldwach pod oknami był także obserwowany. Aby nie mógł mnie zauważyć przy robocie, wchodząc na piec zakrywałem się prześcieradłem, które z oddalenia zlewało się doskonale z białą ścianą. W celi kilku z nas śpiewało i tańczyło, ja zaś piłowałem do taktu śpiewu i tańca. PrześwidrowawsEy dziurkę w suficie, wstawiłem w nią wąską piłkę. Miała ona drobne zęby, by mniej robiła hałasu, ale też dlatego piłowała powoli.
Często strwożony sygnałem przerywałem robotę, z możliwą szybkością wyjmowałem piłkę, zostawiałem ją i prześcieradło na piecu, a sam zeskakiwałem na ręce towarzyszy.
Obawa mijała, a ja znów brałem się do przerwanej roboty.
Na koniec przepiłowałem i wyjąłem wyrżnięty kawałek deski. Ukazał się otwór, który jeszcze trzeba było rozszerzyć do wielkości zdjętej deski. Nie tracąc czasu próbowałem, w którą stronę idą włókna, i sztamajzą już śmiało, nie licząc się z tempem śpiewu, odszczepiałem drzazga za drzazgą.
Pamiętam, jak Bardowski wskoczył na plecy jednego z towarzyszy i mówił, bym spróbował, czy wypiłowainy kawałek będzie się trzymał na swoim miejscu. Pewny siebie — bo wyjmując deskę czułem, że się trzyma — odpowiedziałem: „będzie, popróbuję później".
Ot i otwór rozszerzony. Bardowski, najtęższy z nas wszystkich, przejdzie na pewno. Wybieramy odpowiednią chwilę. Bardowski z pomocą towarzyszy lekko wchodzi na piec. Próbuje wejść w otwór ... próba się udaje. -
Lecz wszystkich śpiewających ogarnia trwoga: czy utrzyma się deska — dziura w suficie zbyt wyraźnie czernieje.
Przykładam wyrżnięty kawałek deski, z lekka zasuwam i... dziura znika, jakby na zaklęcie czarnoksiężnika, a deska trzyma się znakomicie.
Stolarka moja triumfuje!
Bardowski zachwycony wyzywająco patrzy na niedowiarków.
Zmęczony schodzę z pieca. Całują mnie z radości. Na dziś robota skończona. A jutro znów trzeba będzie przepiłować podłogę strychu, wejść na strych i dalej szukać wyjścia; przebijać fajermur, wyrżnąć filong...
A może jutro będzie za późno!... Serce ścisnęło się boleśnie.
Noc przeszła spokojnie.
Bardowski obudził się radosny, pełen nadziei, bo popatrzywszy przy świetle dziennym na sufit przekonał się, że jeśliby nawet żandarmom powiedzieć, iż w naszej celi jest dziura — nie uwierzyliby temu. Tak artystycznie było zrobione to wyjście.
Następnego wieczora wypiłowałem otwór w podłodze strychu. Piasek sypał mi się na głowę, a zimne powietrze wiało ku mnie, napełniając serce uczuciem wolności, Było ono wolne, wdzierało się do nas pomimo żandarmów!
Trzeba było tylko odsłonić jedną jeszcze deskę, odrzucić piasek, aby mieć swobodne wyjście iz celi na strych.
Nie zważając na to powodzenie, postanowiono jeszcze czasowo zaprzestać roboty. .
Kunicki od samego początku mówił, że woli być powieszony niż zabity w ucieczce. „Szubienice także są nam potrzebne — mówił — i nie należy pogarszać położenia tych, których wyroków mogą nie zatwierdzić".
Przez wspólnych znajomych naszych i sędziów my i sam Kunicki wiedzieliśmy o wszystkich szczegółach obrad nad naszymi wyrokami.
Większość sędziów długo wzbraniała się osądzić kogokolwiek z nas na strącenie. Jednak pod naciskiem Strielnikowa i Fryderyksa zrobili „ustępstwo" i uznali za możliwe skazać tylko Kunickiego. Fryderyks, widząc, że nic wskórać nie może, wyjął z kieszeni rozkaz Hurki i pokazał sędziom. Hurko kategorycznie żądał, aby było sześć wyroków śmierci.
Po "odczytaniu tego dokumentu Fryderyks, a głównie Strielnikow napomknęli sędziom o ich karierach i przekonywali, że ich wyrok nie ma żadnej mocy, którą nadaje dopiero konfirmacja cara. „Jestem przekonany — mówił Fryderyks — że monarcha zechce okazać zasądzonym swą łaskę. Sąd nie powinien pozbawiać go tej możności".
Sędziowie wydali sześć wyroków śmierci.
Wszystkim pozostałym złagodzili karę śmierci o dwa stopnie — na więcej nie mieli prawa, niepełnoletnim złagodzili o trzy stopnie. Wiedząc o tym wszystkim, Kunicki był pewny, że powieszą tylko jego jednego, a innym zamienią karę śmierci na katorgę. Spomiędzy zasądzanych na stracenie, w kwestii decydowania o ucieczce stał z jednej strony Kunicki, iż drugiej Bardowski.
Bardowski twierdził, że jeśli ucieczka będzie szczęśliwa, to wpłynie ona bardzo dodatnio na nastrój robotników i na stosunek społeczeństwa polskiego do rewolucjonistów. W razie" niepowodzenia nic do stracenia nie mamy: jeśli nas nie powieszą, to w każdym razie posadzą w więzieniu na długie lata, których i części nie wysiedzimy, bo śmierć nas zabierze.
„Co się mnie tyczy — mówił Bardowski — wolę być zabity przy wyjściu z pawilonu, na strychu lub też na murze Cytadeli, niż czuć nieustannie podkradającą się śmierć i przez kilka lat może żyć z tą świadomością, że jest ona wciąż bliżej.
Wolałbym, aby brat mój był umarł na szubienicy lub od kuli żandarma w czasie ucieczki niż tu. Długie lata umierał w twierdzy. Nie było mu lekko. Nie zniósł męczarni, zwariował. Trzy lata rząd zaciągał powróz coraz to silniej na jego szyi. Dopiero po trzech latach agonii przestał żyć". ^Trudno odgadnąć, czym by się skończył plan ucieczki, gdyby go nie zgubiła myśl,' nie pamiętam przez kogo wypowiedziana, że trzeba poczekać na zatwierdzenie wyroków, a wtedy w kilka godzin można będzie wykonać nasz zamiar.
Większość zgodziła się na to, a Bardowski uległ większości.
Przygotowania były zrobione i mogliśmy bardzo prędko doprowadzić robotę do końca.
Dzięki umówionej depeszy powinniśmy byli daleko wcześniej od oficjalnego ogłoszenia wiedzieć o zatwierdzeniu wyroków i wtedy przy¬stąpić do wykonania naszych zamiarów.
Lecz depeszy nie doczekaliśmy się. Zapewne trudno ją było wysłać temu, który podjął się tego obowiązku, albo też może nie wiedział on, jaką wyrządza nam krzywdę.
Wrócę do tych czterdziestu dni, które spędziliśmy wszyscy razem w oczekiwaniu końca.
Trwoga nie opuszczała nas. Naprężenie nerwów słabło chwilami, lecz najlżejsze poruszenie w korytarzu, przyjście naczelnika więzienia lub kogo innego — znów naprężało te struny.
W tydzień lub półtora po sądzie otrzymaliśmy list z Petersburga. Komunikowano nam, że kar śmierci nie będzie. Źródło było wiarygodne, lecz wielu z nas odniosło się do tego z niedowierzaniem. Piszący zapewne chciał nadzieją skrócić nam męki oczekiwania.
Wielu z nas po otrzymaniu tego listu uważało ucieczkę za bardzo niebezpieczną i mogącą pogorszyć los skazańców, i
W pierwszych dniach po sądzie Kunicki, Janowicz, Kon, Rechniewski i inni urządzili szkołę, w której wielu z nas spędzało całe godziny na uczeniu się fizyki, arytmetyki, algebry, geografii, historii i języków.
Zajęcia te dawały wiele pożądanych rezultatów; maskowały one doskonale naszą myśl o ucieczce i różne do niej przygotowania, miały one również ważne i długotrwałe znaczenie jako pewnego rodzaju szkoła, której od razu poddali się osądzeni na katorgę. Od pierwszych chwil staraliśmy się zużytkować oczekujące nas długie lata, aby z czasem z większym przygotowaniem stanąć w tych szeregach, z których nas wyrwano. Myśl ta wskazywała cel, który przyświecał nam nadzieją, że kiedyś będziemy mogli jeszcze pracować dla sprawy i że nie wszystko skończone dla nas u progu katorgi.
W te pamiętne czterdzieści dni, kiedy każdy ranek witaliśmy myślą o losie naszych skazańców, lubiliśmy wieczorami zbierać się w jednej z cel i nie zważając na obecność żołnierzy i żandarmów w korytarzu, korzystaliśmy ze swobody zebrań, na których wolne słowo lało się niczym nie skrępowane. Tu mówiliśmy o naszych nadziejach, o naszych błędach, o środkach, za pomocą których można by lepiej prowadzić propagandę, lepiej rewolucjonizować masy.
Trudno mi skreślić obraz tych zebrań, dać wyobrażenie o tych uczuciach, które nas nurtowały, o tych słowach gorących, pełnych wiary w sprawiedliwość, o słowach wyrywających się z ust, które jutro może na zawsze zamilknąć miały.
Te same słowa w różnych warunkach różne mają znaczenie. Kiedy Ossowski lub Pietrusiński mówił: „Niech żyje socjalna rewolucja!" — wiedzieliśmy, że to nie frazes, nie okrzyk do niczego nie obowiązujący i nic nie kosztujący mówiącego: były to słowa, za które płacił on wszystkim, co posiadał — płacił swym życiem.
Kiedy mówił o strasznej nędzy ludu, wiedziało się, że mówiący życie swoje oddaje, aby tej nędzy nie było, aby nie było ucisku i wyzysku, aby wszyscy byli braćmi, aby miłość bratnia nie była pustym słowem. Na zebraniach naszych nasze proste, czasami nieudane przemówienia miały znaczenie niepowszednie. Każdy wyraz brzmiał uroczyście, chociaż prosto był wypowiedziany.
Wieczór zaczynał się u nas około szóstej, gdy rozniesiono kolację i herbatę.
Szczególnie jedno z tych zebrań utkwiło mi w pamięci, może dzięki kontrastowi w słowach towarzyszy.
Wchodzę do celi, gdzieśmy się zwykle zbierali. Zastaję już kilku towarzyszy. Zaczyna się gawęda. Degurski energicznie gładzi swą szpakowatą brodę, a oczy radośnie mu się śmieją spod szerokich kosmatych brwi na wysokim czole, lub spracowanymi rękami opiera się o kolana, jakby chciał podtrzymać swoje szerokie barki i zapadłą pierś.
„Kartofle po wsiach skupują za bezcen — mówił — a my płacimy za nie w mieście dobre pieniądze. Po jakiego diabła paść nam sklepikarzy swoim groszem? Wiem dobrze, jakie oni interesy robią, widziałem na własne oczy. Za dziesięć rubli co dzień targują, -trzy przejadają ... a czwarty do kabzy chowają. To wszystko jasne. Ja się chłopem urodziłem, dopiero po powstaniu do fabryki poszedłem i wiem dobrze, co znaczy świnia ..."
„A ja, chociaż się po powstaniu urodziłem, także wiem, co znaczy świnia" — przerwał mu młody chłopiec, Bugajski, śmiejąc się i ustawicznie mrużąc chore oczy.
Degurski, oszołomiony tym nieoczekiwanym żartem, już chciał odpowiedzieć Bugajskiemu, gdy go wyręczył Bloch, stary przyjaciel DegurSkiego.
„Ty prosiątkiem jesteś jeszcze, dlatego przeszkadzasz, kiedy mówią, a nie żartują".
Bugajski zaczerwienił się i jeszcze bardziej zaczął mrugać. A Degurski ciągnął dalej:
„Każdy z nas wie, co to świnia, lecz nie każdy wie, co za pożyteczne zwierzę świnia. Jeśliby te pomyje, które teraz wylewamy, zbierać w sza-fliki, to nie mówiąc już o Łodzi, ale i u nas, w Zgierzu, ile by to świń wy-karmić można było! Pomyje to także pieniądz; teraz one giną marnie, a jeślibyśmy żyli jak bracia, to z tych marnych naszych zarobków moglibyśmy żyć lepiej, niż żyjemy teraz".
„Łatanina to tylko — wtrącił Dąbrowski — wszystkich tych, którzy by wzięli udział w waszej gospodarce; posadziliby do kozy, a wasze świnie z głodu by zdechły".
„No i cóż, posadziliby do kozy — znów wmieszał się Bloch — i świnie by zdechły, a ty myślisz, że korzyści by mniej było z tego?"
„Prawdę mówią starzy — pojednawczo wtrącił Janowicz — ma się rozumieć, przyniosłoby to pewną korzyść. Wszystko to będzie w przyszłym socjalnym ustroju, a teraz myśleć trzeba, jak najlepiej, jak najprędzej zmienić stary ustrój na nowy, lepszy ..."
Ossowski przysłuchiwał się w milczeniu tej rozmowie, z lekka opierając się o łóżko. Jego niebieskie oczy patrzyły w dal i teraz, gdy mówić począł, zdawało się, że głos jego jakoby dolatywał z daleka. Mówił niegłośno, jakby rozmyślał, a słowa wyrywały się bezwiednie ...
„Myślę, że wszelkich sposobów użyć trzeba, aby zsolidaryzować cały lud. pracujący, aby go zrewolucjonizować. Każdy z nas powinien robić to, do czego jest zdolny. Musimy tylko pamiętać, że powinniśmy wyrobić w robotnikach i wieśniakach zrozumienie swojej siły, aby każdy z oddzielna człowiek rozumiał, że w łączności siła uciemiężonych. Nie będzie wtenczas siły, która by mogła złamać nas. Na miejscu tych bratnich mogił-fabryk, do których tysiące ludzi rzuca teraz konieczność, by tam. każdy dzień, każda godzina wysysała im zdrowie i siły na korzyść fabrykantów, możnych i silnych tego świata — na miejscu tych wspólnych mogił postawimy narodowe fabryki, warsztaty, gdzie pracując w miarę i z korzyścią dla zdrowia, każdy będzie mógł zaspokoić swoje potrzeby.
Lecz by dojść do tego, trzeba być siłą. A któż jest nią, jeśli nie lud roboczy? Nieświadoma jeszcze to siła. Więc zadaniem naszym obudzić ze snu te masy, wskazać im drogę wyzwolenia ...
Co mamy do stracenia?
Śmierć powolną, śmierć z wycieńczenia dla nas i naszych nieszczęsnych dzieci, którym nie możemy nawet krwią własną kupić warunków, koniecznych dla rozwoju ich ciała i umysłu.
Musimy wszystką tę krew, przelewaną po kropli na każdym kroku życia, złączyć i oddać za lepszą przyszłość. Ten ogrom krwi zatopi wszystkich naszych ciemięzców, wszystkich wrogów prawdy i sprawiedliwości, a wtedy nastąpi dzień, w którym zabłyśnie swoboda, równość i braterstwo".
Z lekka tylko narysowałem kontury, aby dać pojęcie o naszych wieczornych zebraniach. Sądzę, że zachowałem dokładnie ich charakter i wypowiadane tam myśli.
Jak w kropli wody, w której przełamał się promień słoneczny, ubarwiający  tęczy kolorami, tak w każdym słowie, brzmiącym w naszej celi, jaśniały wszystkie uczucia, które są ozdobą człowieka. Zdawało się, że słowa ginęły w blasku różnorodnych szlachetnych uczuć, tak samo, jak kropla ginie w cudnej szacie różnych barw i promieni.
Jak w kropli wody zlewają się różne barwy, dając nowe efekty świetlne, tak uczucia różne w różnym połączeniu dają takie efekty, takie akordy, jakby nie widziane d nie słyszane dotąd. Pod urokiem ich widać już nie ludzi, a ideę. Patrząc na te kalejdoskopy uczuć, słuchając tej pieśni, drgającej olbrzymią potęgą strun serc — wierzy się gorąco w przyszłość ludzkości.
Mówiąc o naszych zebraniach nie mogę nie zatrzymać się choć na krótko nad stanowiskiem naszym względem kwestii narodowej.
^Jeszcze przed sądem Waryński postawił wniosek, byśmy na sądzie nie mówili po rosyjsku, ale tylko po polsku. Z tego powodu wywiązała się długa dyskusja. Wszyscyśmy zasadniczo zgadzali się z tym wnioskiem, lecz z praktycznych względów przystaliśmy na to, aby ci, którzy znali rosyjski, mówili również po rosyjsku. Chodziło nam o możność wypowiedzenia się na sądzie wyczerpująco. Nasz proces był pierwszym wielkim procesem w Warszawie. Polska cała była zainteresowana przebiegiem rozprawy sądowej. Obowiązkiem naszym było skorzystać z nadarzającej się sposobności, by głos nasz doszedł z sali sądowej do ogółu polskiego, który miał natenczas pojęcie w znacznej części fałszywe o socjalizmie, a w szczególności o socjalistach polskich. Musieliśmy na sądzie jasno wypowiedzieć - swoje kredo, tak starannie przekręcane przez zacofane dziennikarstwo.}
Nie umiałem mówić po rosyjsku i dlatego mówiłem po polsku, wiem dobrze, jak bardzo przeszkadzały mi ciągłe przerwy tłumacza. Nie można było wywrzeć wrażenia na słuchaczach, zapał mój gasł, rozdrażnienie rosło, myśli rwały się, nie wypowiedziałem tego, co bym powiedział, gdybym mówił po rosyjsku.
Chcieliśmy również na sądzie wyciągnąć na światło dzienne różne łajdactwa żandarmskie i prokuratorskie, fałszerstwa dokumentów, bezprawia, którymi był przepełniony prawie każdy dzień procesu. Gdybyśmy mówili tylko po polsku, nie dopięlibyśmy celu, a urządzilibyśmy jedynie przeciw rusyfikatorskiemu rządowi zabójców demonstrację, nie mającą znaczenia w danym wypadku wobec tego, żeśmy podjęli wojnę przeciw istniejącemu porządkowi, przeciw wszystkiemu, co uciska i ciemięży. Sąd nasz był sam przez się demonstracją, w której na każdym kroku piętnowaliśmy rząd carski i jego nikczemnych przedstawicieli, i
Zajmując się jeszcze na wolności propagandą i agitacją, na każdym kroku stykając się z tradycjami powstania, musieliśmy przeciwstawić im ideały socjalistyczne. Śmiało wystawialiśmy nasze ideały w przekonaniu, że tylko one jedne mogą porwać potrójne więzy, w których szamocze się lud polski. Robiąc ustępstwa tradycjom powstania, mogliśmy z socjalizmu zrobić środek tylko, za pomocą którego nieuczciwi trębacze zechcieliby zagrać pobudkę do powstania. My do tego nie mogliśmy dopuścić, ale nie dlatego, byśmy nie chcieli niepodległości Polski, lecz dlatego, że socjalizm był dla nas celem, któremu wszystko inne było podporządkowane, ,a nie środkiem do celu. Dla zdruzgotania łańcuchów trzech mocarstw trzeba poruszyć masy pracującego ludu nie fałszywym akordem jakichś polepszeń jego bytu, ale potężnym wezwaniem w imię jego praw, w imię rewolucji socjalnej. Tylko na takie wezwanie powstaną do walki te legiony, z których niesprawiedliwe warunki społeczne wysysają soki życiowe. To będzie dzień zmartwychwstania, w którym zabłyśnie nowa jutrznia i nowe słońce: prawdy i sprawiedliwości.
Jakie przeszkody może garstka ciemięzców i wyzyskiwaczy przeciwstawić tym legionom?
Łańcuchy kajdan?
Jak poryw wiatru rwie wątłą pajęczynę, tak wtedy rozerwie lud swoje kajdany.
Nie Polska jeno wtedy powstanie, aby zwalczyć najeźdźców. Ludy powstaną w walce o swe podeptane prawa tak zgodnie, jak na wszystkich zagonach zgodnie kołyszą się trawy i zboża, gdy wiatr nad nimi zaszumi.
Jedynie socjalizm wyzwoli nie tylko człowieka jako jednostkę z wszelkich pęt, w których go od wieków trzyma stary i zgniły ustrój społeczno-polityczny, lecz całe narody zrobi wolnymi i równouprawnionymi, a międzynarodowa solidarność będzie gwarancją powszechnego pokoju. Zupełny samorząd grup politycznych, które łączyć się będą na podstawie li tylko jedności interesów, da możność rozwoju i postępu oddzielnym narodom, co niemożliwe jest przy teraźniejszym ustroju politycznym. Teraz narody złączone zewnętrzną siłą, przypadkową kombinacją warunków lub dyplomatycznymi intrygami, utkanymi misternie z przekupstw i zdrad — teraz narody te, skute siłą najazdu — stoją pod jednym dachem imperatorskiej świątyni, której bóg chce, by miliony przeróżnych plemion i ludów zlały się w swych różnorodnych interesach, straciły swoje odrębne cechy i zamarły na wieki, tak jak granit na piedestale jego tronu zastygł niegdyś w wulkanicznych wnętrzach ziemi.
Socjalna rewolucja wniwecz obróci te fantazje koronowanych łotrów, a ludy pójdą drogą postępu ku ogólnemu braterstwu narodów.
Taki był dwa dziesiątki lat temu pogląd nasz na niepodległość Polski. Przejawiał się on w naszej pracy propagatorskiej i agitacyjnej na wolności, wypływał tutaj — za kratami — we wspólnych naszych rozmowach.
Dużo by zajęło miejsca, gdybym miał mówić o tym, jak odnosiliśmy się do różnych kwestii. Moim celem jest skreślić nie obrazy naszego życia w ciągu tych pamiętnych czterdziestu dni, chcę powiedzieć o nastroju ducha i narysować postacie skazańców.
Czuję, jak mi trudno wypełnić to zadanie. Obrazy, które tak jaskrawo wypływają w mej pamięci, które tak silnie działają na moje uczucia, tak boleśnie ściskają serce, obrazy te bledną pod piórem. Drogie mi wspomnienia, pamiątki po tylu dzielnych towarzyszach, którzy dla dobra bliźnich zaparli się siebie, towarzyszach zamęczonych przez katorgę, zmarłych na etapach sybirskich, w więzieniach, zamordowanych na szubienicy ... Postacie ich cisną się w mej pamięci, myśl biegnie od jednych do drugich, a pióro nie jest w stanie opisać tych drogich braci ani podążyć za moją myślą.
Wspomniałem już o Degurskim. Jego praktyczny umysł nie przeszkadzał mu bynajmniej być pełnym wiary i zdolnym do poświęceń. W powstaniu 1863 roku brał czynny udział, a teraz jeden z pierwszych stanął pod sztandarem socjalizmu. Pięćdziesiąt sześć lat życia wcale nie ostudziły w nim zapału. Zdawało się, że w długim tym życiu czerpał siły do nowej walki.
Bloch, w wieku czterdziestu kilku lat, z pochodzenia był Niemcem. Jego szczupła i niewielka figurka, jego twarz o drobnych rysach od razu zdobywały sobie sympatię. Umysł bystry, przenikliwy, jak te małe oczy, które zdawały się widzieć myśli drugich. Prędko orientował się w nowych dla niego kwestiach i zdawało się, że dawno już nad nimi rozmyślał, bo wypowiadane przez niego zdania zawsze były krótkie a głębokie.
Degurski i Bloch byli tkaczami w Zgierzu. Obaj odznaczali się wrodzonym rozumem, a ich uwagi i zdania były zawsze poważne i wzbudzały ku nim szacunek. Obaj byli ojcami licznych rodzin. Położenie ich było bardzo ciężkie, lecz spokojnie nieśli swą ofiarę na ołtarz sprawy.
Pietrusiński, tkacz, był śmiały i energiczny, młody i silny, miał czarne włosy, które układały się w pukle, okalając energiczną, wyrazistą twarz z przenikliwymi, nieco zmrużonymi oczyma.
Stolarz Jan Helszer (brat zabitego zdrajcy), milczący, niezłomny, wszystko najdroższe na świecie gotów był poświęcić dla sprawy.
Wszyscy czterej byli ofiarą, którą zdrajca Pacanowski rzucił żandarmom dla ocalenia swej skóry. I oto wszyscy czterej stoją spokojni, gotowi wypić kielich cierpienia, podany ręką zdrajcy.
Wszyscy oni oskarżeni byli o zabójstwo zdrajcy Franciszka Helszera. Nie było przeciwko nim żadnych dowodów prócz zeznań Pacanowskiego, który sam żandarmom przyznał się na śledztwie, że brał udział w tej sprawie, i na tych czterech jako na uczestników wskazał.
Popławski, którego także zaplątał Pacanowski w to zabójstwo, widząc, do czego ten ostatni zmierza, oświadczył na sądzie, że Pietrusiński, Jan Helszer, Bloch i Degurski są zupełnie niewinni, Helszera zabił on, a Pacanowski towarzyszył mu w oddaleniu.
Wielu z nas na sądzie zbijało Pacanowskiego, podając w wątpliwość wiarogodność jego słów. Adwokaci niejednokrotnie wskazywali na fałsz i fantastyczność jego zeznań, lecz wszystko to nadaremnie.
Nazwałem Jana Helszera niezłomnym, gotowym wszystko najdroższe na świecie poświęcić dla dobra sprawy.
Jakże blade są słowa moje, jakże mało mówią one o tym strasznym N piekle, o tej otchłani, w której walczyły tak sprzeczne uczucia. To była walka, z której wyjść zwycięsko mógł tylko człowiek-ty tan. Nie była to wojna między dobrem a złem, tak malowniczo opowiedziana w Biblii, w której anioły zwyciężyły szatana. Nie, była to walka, którą staczaliśmy my sami, wybierając między złem a dobrem. To była walka między miłością dla brata i miłością dla sprawy.
Wspominając tytana tego, korzy się myśl przed ogromem jego wiary i zaparcia się siebie.
Gdy go wspominam, staje w wyobraźni mojej obraz jego. Twarz blada, oczy niebieskie, w nich zaduma i tęsknota, ale z niezłomnością połączona. Postać chuda, ale silna, wysoka i pełna skromności.
Ten szeregowiec rewolucji — to olbrzym moralny.
Kunicki i Ossowski przeszli także ciężką chwilę. Serca ich, w których oddźwięk znajdowało wszystko, co dobre, wielką musiały staczać walkę ze wstrętem do rozlewu krwi.
Kunicki napisał odezwę, w której doskonale odbija się jego dusza.
„Towarzysze! Bolesną nowiną dzielimy się z Wami! Ze wstrętem niewypowiedzianym — bo myśmy jeszcze, nie tak jak rząd, nie przyzwyczajeni do potwornego krwi rozlewu — zmuszeni byliśmy umaczać ręce w krwi jednego z byłych towarzyszy naszych..."
Dalej mówi odezwa, że trzeba nam było wybrać albo śmierć zdrajcy, albo pozwolić na to, aby wydał on kilkunastu naszych towarzyszy w ręce carskich oprawców .. .
Następnie przestroga:
„Kto występuje do walki z ciemięzcami sprawy robotniczej, ten doskonale rozumie, że mu co chwila zagraża cytadela lub Sybir. Jeżeli nie czuje w sobie sił dostatecznych, aby walczyć na życie i śmierć, niech raczej pozostanie na uboczu — bo lepiej, aby nas było mniej, ale niech zdrajców pomiędzy nami nie będzie!"
Gdziekolwiek znalazł się Kunicki, wszędzie otaczano go sympatią. Ci wszyscy, z którymi stykał się Stach, kochali go bardzo. Zdawało się, że ta miłość, którą pałał ku bliźnim, odbijała się w sercach .otaczających i znów oblewała Stacha promieniami swoimi.
Oczy jego ogniste — były dobre i czułe. Błyszczały one na śniadej '.warzy, okolonej kruczoczarnymi, wijącymi się włosami...
Ojca jego zesłano za udział w powstaniu na Kaukaz. Matka była Gruzinką. Na Kaukazie urodził się Staś. Śmiały był i zręczny. Pamiętam, jak raz spacerowaliśmy całą grupą po dziedzińcu Cytadeli. Stach rozmawiał z Bohuszewiczówną i Felsenhardt, które stały w oknie pierwszego piętra. My zaś oddaliliśmy się, aby rozmowa nie była zanadto demonstracyjna. Żandarmi stali na uboczu, nie zwracając uwagi na rozmowę. Stach rozmawiał i nie zauważył żołnierza, który stanąwszy nagle obok niego skierował bagnet ku niemu i przeraźliwie krzyknął: „uchodi!"
Stach, oburzony tą niespodzianką, zamiast odejść, jak pantera rzucił się na żołnierza . ..
Sekunda — żołnierz był rozbrojony.
Gdyśmy na przeraźliwy okrzyk żołnierza spojrzeli w jego stronę, ujrzeliśmy Stacha z karabinem w ręku, z bagnetem skierowanym ku zdumionemu i przerażonemu szyldwachowi.
„A co, jeśli cię teraz przebiję — mówił spokojnie Stach rozbrojonemu —-wtedy będziesz wiedział, co znaczy napadać na bezbronnych!"
Dwaj żandarmi, stojący blisko, skamienieli zobaczywszy Kunickiego z bronią w ręku.
Stachowi żal się zrobiło przerażonego żołnierza, oddał mu karabin, z którym tamten pomaszerował prędko, jakby uciekał.
Kunicki podszedł do żandarmów i prosił ich, by nie donieśli na żołnierza. Nie odszedł, póki ci nie przyrzekli mu tego, przekonani argumentem Stacha, że i im grozi nieprzyjemność, bo sami nie przeszkodzili rozmowie. Gdyby żandarmi donieśli na żołnierza, oddano by go pod sąd wojenny. Kunicki nie chciał do tego dopuścić, sądząc, że żołnierz dostateczną otrzymał nauczkę.
Przypomina mi się jeszcze jeden wypadek z jego życia. Policja, rozstawiając sieci na Stacha, ustawicznie śledziła jego rodzinę, mieszkającą w Warszawie. Raz matka jego z siostrą weszły do jednej z alei Ogrodu Saskiego. Tą samą aleją przypadkowo szedł Stach. Gdy matka zobaczyła go — zemdlała. Stachowi serce ścisnęło się z bólu. Cucić matki nie mógł: nie miał sekundy do stracenia. W oka mgnieniu przeskoczył przez gazony i znikł za krzewami.
W tej samej chwili na zakręcie ukazali się szpiedzy. Nie 'zrozumieli oni, co się stało, gdyż nie zauważyli Stacha, jednakże później zdarzenie to przekonało ich, że Kunicki jest w Warszawie. Wytężyli więc wszystkie swe siły, by złapać jednego z „najniebezpieczniejszych" działaczy. Po tym zajściu Stach wyjechał na jakiś czas z Warszawy, by wtedy gdy policja traciła energię, na szukanie go, załatwić różne sprawy w dalekich od Warszawy miastach.
Położenie rodziny Kunickich było nad wyraz okropne w ciągu owych czterdziestu dni.
Młodszy brat Stanisława zastrzelił się podczas sądu nad nami. Stanisław, starszy syn, skazany na powieszenie. Dzień za dniem upływa po sądzie, a biedni rodzice szamocą się w męczarni, nie mogąc nic zrobić dla jego ocalenia, a tu czas płynie ... każda chwila może zadać śmiertelny cios ich ukochanemu Stasiowi.
Czterdzieści dni — to wieczność cała! To piekło mąk i cierpień.
W owe czterdzieści dni, co ranek budząc się w swych pysznych, nad-newskich pałacach, ozy wspominali kaci o swych ofiarach w Warszawie? Czemuż zwlekali z podpisaniem wyroków? Telegraf łączył Warszawę z Petersburgiem. Druty jego były do usług katów, a każde ich słowo natychmiast dolatywało do Warszawy. A w Warszawie aż nadto carskich oprawców, gotowych zamordować bezbronnych ...
Czemuż zwlekali?
Może car przed podpisaniem wyroków sam studiuje akta śledcze i protokoły sądowe?
Bardzo by się mylił ten, kto by myślał, że car studiuje te' stosy papierów, które spokojnie leżały w Warszawie. Obrońcy, którzy przyjechali z Petersburga, oświadczyli stanowczo jeszcze przed rozpoczęciem posiedzeń sądowych, że Bardowskiemu nic pomóc nie mogą swoją obroną, gdyż los jego zadecydowany. Na sądzie obrońcy trzy dni dowodzili i dowiedli jasno, że nie można do nas zastosować w żadnym razie paragrafu 249, za przekroczenie którego grozi każdemu kara śmierci. Zbrodnia nasza nie kwalifikuje się pod paragraf 249. Wskazywali oni inne paragrafy, odpowiadające w zupełności naszym przewinieniom, groziła za nie katorga tylko i osiedlenie.
Wtenczas to główny prokurator Morawski wygłosił swe magiczne i bezwstydne słowa: „Jak mi dokładnie wiadomo, w najwyższych sferach panuje przekonanie, że do wszystkich podsądnych trzeba zastosować paragraf 249. Dlatego żądam dla wszystkich kary śmierci przez powieszenie". Kończąc te słowa, Morawski zrobił wymowny gest ręką po szyi. Była to krótka odpowiedź prokuratorii na gruntowną argumentację obrony.
Jak pojąć te słowa?
Są one jasne. Jeżeli wyższe sfery chcą kary śmierci dla podsądnych, to rzeczą sądu jest zastosowanie takiego paragrafu, który daje możność zastosowania kary śmierci.
Życzenie wyższych sfer stoi ponad prawem.
Decyzje były w wyższych sferach zawczasu powzięte.
Zmuszono nas czekać... Z nami oczekiwali krewni i znajomi, a car ze swoją sforą zwlekał.
Nie spieszył się. Świętował Boże Narodzenie. Aleksander III był pobożny; nie godzi się zabijać w takim bigockim nastroju.
Car nie tylko zabija, on torturuje swoich wrogów.
Wysyłał swoich siepaczy, którzy jak ptaki drapieżne szarpali drgające miłością serca matek, ojców, sióstr, braci i dzieci naszych...
Carskie sługi mówili naszym bliskim: „Myśmy wszystko gotowi zrobić dla Was, tylko niech oni... pokłonią się naszemu carowi".
Przez czterdzieści dni prześladowały skazanych słowa: „Pokłoń się".
A oni złożyli swe życie w ofierze.. Umarli. Męczennicy.
Myśl moja daleko naprzód wybiegła. Zwrócę się do tych pamiętnych dni, kiedy nie wiedzieliśmy, co oczekuje naszych skazańców.
Każdy ranek budził nas myślą: czym skończy się ten nowy dzień?
Bacznie śledziliśmy żandarmów przechodzących przez korytarz lub przez podwórze. Staraliśmy się wyczytać w ich wzroku, czy nie zanosi się na coś. Lecz nadaremnie. Twarze ich nic nie mówiły.. Wtedy oczekiwaliśmy widzeń z krewnymi, które dawano dość często. Na widzeniach znów śledziliśmy wyraz twarzy żandarmskich oficerów, każde ich słowo, gest. Lecz oni nic nie wiedzieli, mogli tylko usłyszeć przypadkowo jakiś urywek rozmowy i snuć przypuszczenia na tej podstawie. Chwytaliśmy te półsłowa, kombinowaliśmy je, lecz to wszystko nie mogło uchylić zasłony zakrywającej przyszłość naszych skazańców.
Lekcje, spacery, rozmowy, czytanie, wszystko to, przeplatane trwogą o los skazańców, wypełniało dzień.
Wieczór nadchodził. Nie wiem dlaczego, jakoś spokojniejsza stawała się atmosfera na naszym korytarzu. Może oczekiwanie przytępiało nerwy, a może jakoś zdawało się, że choć w ciągu tych kilku godzin mniej jest szans, by zaczęły się jakieś kroki ze strony żandarmów. Ma się rozumieć, nie przeszkadzało to temu, że gdy ktoś dosłyszał jakiś szmer podejrzany i zaczął mu się przysłuchiwać, wszyscy zamierali w milczeniu i myśl o skazańcach zamącała na długo nasz spokój.
Zdarzyło się, że w głuchą północ słyszę nagle stukanie sąsiada. Budzę się natychmiast. Sen pierzchnął z powiek. W jednej sekundzie znajduję się już przy „tunelu", drżącym głosem pytam o przyczynę i słyszę:
„Co u was, Bardowski tu?
„Tutaj, śpimy" — odpowiadam.
„Spytajcie, co ze Stachem, jakiś stuk podejrzany w korytarzu obudził nas".
Biegnę do drugiego sąsiada, lecz ten zapewnia, że nie spał i nic nie słyszał. Decydujemy się nie trwożyć Stacha: niech śpi sobie spokojnie.
Dochodzimy do przekonania, że sąsiada obudził własny jego sen. Śnił mu się tupot nóg w korytarzu, szczęk broni, śniło mu się, że żołnierze przyszli po skazańców.
Cisza znów zaległa nasze cele. Lecz w tej nocnej ciszy wieleż było boleści i trwogi!
Mieszkając wówczas w jednej celi z Bardowskim, często rozmawialiśmy o planach na przyszłość. Marzeniem jego było wyjechać za granicę i tam oddać się naukom socjalnym i literaturze rewolucyjnej. Bez wątpienia mógłby zająć na tym polu wybitne miejsce.
Jak wiadomo z toku śledztwa, oddał on bardzo ważne usługi partii.
Pierwsza moja znajomość z nim i z żoną jego datuje się od pierwszych dni mego przyjazdu do Warszawy. Było to wkrótce po aresztowaniu Ludwika Waryńskiego. Jak serdecznie, z jakim żalem mówili Bardowscy o tym aresztowaniu, które było niepowetowaną stratą dla partii. My wszyscy, znając Bardowskich, lubiliśmy ich bardzo. Tak serdecznie witano nas w tym domu! Ale też z przezornością wielką i tylko w razie nieodzownej potrzeby zachodziliśmy do nich. Gdy zaczęto mnie śledzić, ani razu nie zdecydowałem się zajść do ich domu.
Gdy w rok prawie po moim aresztowaniu dowiedziałem się, że sędzia Bardowski wraz z Kunickim są w Cytadeli, ścisnęło się boleśnie moje serce. Pojąłem, jaki cios zadano partii.
Żona Bardowskiego zwariowała w X Pawilonie. Na sądzie wykryło się, co robili żandarmi i prokuratoria z tą chorą kobietą, jak ją maltretowali, by wymusić takie zeznania, jakie im były potrzebne.
Chociaż z biegu sprawy jasne było dla Bardowskiego, że żandarmi zrobią wszystko, aby wprowadzić go na szubienicę, chociaż adwokaci, jak już mówiłem, oświadczyli przed rozpoczęciem sprawy, że los jego jest przesądzony — on jednak odrzucił ze wstrętem zaproponowane mu przez jednego z obrońców napisanie prośby o ułaskawienie.
Mówił on: „Bezprawie tylko mogło mnie osądzić na śmierć. Takim samym bezprawiem będzie zatwierdzenie tego wyroku. Nie widzę powodu, dla którego musiałbym korzyć się przed tym bezprawiem, które cynicznie urąga sprawiedliwości".
Piotr Bardowski, Rosjanin, był jednym z sędziów, których rząd wyznaczył do Warszawy. Był on wybitnym prawnikiem i znawcą Kodeksu Napoleona. W różnych kwestiach prawnych Hurko zasięgał rady Bardowskiego. Teraz satrapa mścił się na swoim doradcy, który zawiódł pokładane w nim przez carat zaufanie i który jako rosyjski rewolucjonista, był w przyjaźni z polskimi rewolucjonistami.
Chęcią zemsty jedynie można wytłumaczyć wyrok śmierci na Mikołaja Luri, Rosjanina, kapitana-inżyniera, który sympatyzował tylko z naszą partią i okazywał jej pomoc. Hurko mścił się na nim również za zaufanie, które w nim pokładał, oddawszy mu kierownictwo budowy fortu koło twierdzy modlińskiej, choć, ma się rozumieć, żadnej tajemnicy fortyfikacyjnej Luri nie naruszył.
Z Ludwikiem Waryńskim spotykałem się tylko w więzieniach. Pierwszy raz w więzieniu krakowskim, drugi — w X Pawilonie.
Proces krakowski nosił nazwę „Ludwika Waryńskiego i 34 współoskarżonych". Sąd przysięgłych wszystkich nas uniewinnił przy powszechnych owacyjnych oklaskach tłumnie zebranej publiczności.
Teraz znów na ławie oskarżonych spotkaliśmy się w Warszawie.
Ludwik był przywódcą ruchu w Polsce. Był zdolnym organizatorem i mówcą. W obu procesach Waryński był rzecznikiem podsądnych.
Natura Waryńskiego tylko w rewolucji znaleźć mogła obszerne pole dla swojej potężnej energii. Rewolucja była jego żywiołem. Nią tylko żył. ..
Na sądzie ożywił się. Teraz na naszych zebraniach nieraz wygłaszał pełne zapału mowy. W ogóle zaś posępny był jak orzeł w klatce. Siepacze cofali się z przerażeniem przed siłą ducha tego jeńca. Często leżał w milczeniu na łóżku, zarzuciwszy ręce pod głowę. Rzadko i mało rozmawiał, ale z zadowoleniem witał towarzyszy, którzy przychodzili pogadać z nim. Lubiłem jego uśmiech, był taki szczery, prawie dziecięcy ...
Wszystkie nasze starania, by wyrwać Ludę z jego zadumy, kończyły się tym, że ożywiał się chwilowo w obecności towarzyszy, a potem znów posępniał i stawał się podobny do orła w klatce, na którego nikt nie patrzy. Zdawało się, że jest on gdzieś daleko. .. może myślą szybuje w przestworzu... a może ... chce skrzydła złożyć i piorunem z jasnego nieba uderzyć piersią na wroga. Ale z jego spokojnej twarzy nic nie było można wyczytać, prócz tego chyba, że umiera w niewoli.
Cichy i skromny Ludwik Janowicz był małomówny. W jego słowach, postaci i obejściu było tyle miłości i poświęcenia, że nawet żandarmi odczuwali jego urok.
Tacy ludzie rodzą się jakby po to, aby otaczający widzieli, do jakich wyżyn moralnych może wznieść się ludzkość.
Z niechęcią przerywam te pobieżne charakterystyki towarzyszy z ławy oskarżonych. Z czasem w historii ruchu socjalistycznego wypłyną ich drogie obrazy.
Oprócz tych towarzyszy, z którymi złączyła mnie nie tylko idea, lecz i sala sądowa, powstają w mej pamięci równie bliskie sercu postacie administracyjnie zesłanych. A było ich niemało. Serca ich biły również poświęceniem, myśl także gorliwie szukała drogi do szczęścia ludzkości.
Postacie Marii Bohuszewiczówny, Rozalii Felsenhardt, Razumiejczyków — brata i siostry, Krzemińskiego i tylu, tylu innych, zmarłych w więzieniach, na etapach syberyjskich, po których mogił tyle pozostało .. .
Wszyscy oni cierpieli, bo kochali. Kochali, bo nie mogli nie kochać. W tych słowach ich krótka historia.
Nie mogli jeść, gdy lud marł z nędzy. Gdy dokoła nich było bezprawie, niesprawiedliwość, ciemnota — nie mogli spać spokojnie.
Zająć się filantropią nie mogli, gdyż pojmowali, że ona oceanu zła usunąć nie może; nie mogli łudzić się, rozumieli bowiem, że filantropia, chcąc nieść pomoc szczupłej garstce, ciągnie soki z mas, a masom, pomóc może li tylko rewolucja socjalna.
Pojmowali, że siły ich są nierówne wobec sii ciemięzców, wiedzieli, że zginą, nie zobaczywszy brzasku upragnionego dnia, lecz wierzyli, że po ich trupach przechodzić będą nowi szermierze, coraz to liczniejsi, coraz to więcej mający zwolenników i szans do zwycięstwa.
Ażeby kupić to zwycięstwo, jakież straty mogą być za wielkie, jakież męczarnie za straszne?
Nie łatwo było umierać towarzyszom naszym. Niemała była ich ofiara. Chcieli oni żyć i walczyć.
Niepewność, co dzień jutrzejszy przyniesie, życie czy śmierć— targała ich nerwy.
Po miesiącu tego wyczekiwania na twarzach skazańców widniała pieczęć śmierci. Rysy zaostrzyły się i zdawało się, że w oczach śmierć uwiła sobie gniazdo. Oczy te patrzyły tak dziwnie, jak gdyby myśl tych ludzi przywykła do ciemnej i chłodnej mogiły, nie mającej nic wspólnego z życiem. Czasami zdawało się, że nie zatarły się jeszcze wspomnienia o walce zaciętej o życie . .. Lecz wkrótce już zejdą oni do mogiły ... rozerwą się węzły łączące ich z życiem .. .
Zwolna zakradał się czterdziesty dzień.
Płynęły dni i noce przechodziły swoją koleją. Lekcje, spacery grupami, czytanie, wspólne rozmowy wieczorami, widzenia z krewnymi wypełniały nasze więzienne życie.
Pisaliśmy zbiorowe i oddzielne listy do towarzyszy znajdujących się na wolności. Niektóre z nich przedrukowano, odbijał się w nich jasno nastrój, który opisałem.
27 stycznia byliśmy na spacerze, gdy żandarmi zawiadomili nas, abyśmy przerwali spacer, gdyż „władze przyjechały".
Powróciliśmy do cel, zamknięto nas.
Minuty przechodziły w ciszy.
Wszyscyśmy zamarli w oczekiwaniu. Co nam przyniesie ten przyjazd?
Cisza, ale nie było w niej żadnych złowrogich oznak. W kwadrans później ktoś z wyższych władz przeszedł po naszym korytarzu. Powiedziały nam o tym kroki żandarmów i ich szybkie poruszenia.
Przeszli, nie weszli do żadnej celi.
Znów cisza. Zwykła cisza. Nie taka jak przed przyjściem władz. Wtedy czuć było naprężenie, oczekiwanie. Teraz w ciszy na korytarzu słychać było ciche szepty żandarmów: dzielą się wrażeniami wywołanymi przez te odwiedziny. Lżej nam się zrobiło. Odetchnęliśmy swobodniej. Był zapewne jakiś generał, który oglądał więzienie ... i nic więcej.
Wizyta jego nie ma nic wspólnego z naszymi skazańcami.
Przechadzkę naszą skrócono o jakie pół godziny... a teraz już dawno przeszła pora spacerów ... nic przeto dziwnego, że nie wyprowadzają znów na spacer ...
Zawierucha trwogi zaczynała cichnąć.
Znów życie więzienne zdawało się iść swą zwykłą koleją.
Dzieliliśmy się z Bardowskim naszymi myślami, gdy wtem drzwi otworzono i starszy podoficer poprosił do kancelarii Bardowskiego.
Jak gdyby nóż przeszył moje serce.
„Czy to nie koniec?" Myśl ta, jak ptak raniony, zatrzepotała w mym mózgu.
Bardowski, chcąc zapewne choć w części uchylić zasłonę, spytał; „Ubierać się?"
„Nie", odpowiedział starszy, „tylko do kancelarii, rachunek zrobić z zawiadowcą".
Patrzyłem rozgorączkowany.
Bardowski rzucił mi spojrzenie i wyszedł z celi.
Zrozumiałem jego wzrok. Była w nim nadzieja, lecz było i pożegnanie,.
„Powieszą!.. . powieszą! ..." — targnęło myśl moją.
„Wszystko skończone ..."
„Ucieczką już teraz nie wrócić im życia!"
Zabrali także Kunickiego, Pietrusińskiego i Ossowskiego.
Wiadomo, po co ...
Do celi wszedł znów starszy z żandarmami zabrać rzeczy Bardowskiego.
O nic nie pytałem. Podszedłem do starszego i popatrzyłem mu w oczy,
Zrozumiał mnie.
W oczach jego wyczytałem żal i zgrozę. Odwrócił się.
Łzy nie pociekły z mych oczu. Łkanie nie dławiło mi piersi. Ogarnęła mnie żądza strasznej zemsty... Zemsty, za którą gotów byłbym iść na wszelkie męczarnie.
„Zemścić się! zemścić się!... a później niech palą na wolnym ogniu ... niech rwą ciało na części... tylko zemścić się! ... Strasznie zemścić! ..."
Wtedy, pierwszy raz w życiu, ogarnęło mnie straszne uczucie... najstraszliwsze dla człowieka, uczucie niemocy ... Niemocy wtedy, gdy pali żądza posiadania nadziemskiej siły ...
Matka siedząca nad kołyską umierającego jedynego dziecka czuje pewnie to, co myśmy czuli w ten straszny dzień.
Gorąco, do bólu, pragnąłem siły całego swego życia skupić w jednej minucie i całą tą siłą uderzyć w bezdusznych katów.
Byliśmy bezsilni. Nic... nic zrobić nie mogliśmy i tylko ból, straszny ból ściskał nam serca... Ściskał nam skronie ...
Cztery te zabójstwa, popełnione przez carat, zajmują tak mało miejsca w ogromnej księdze jego ofiar.
W księgę tę szermierze za wolność, za lepszą dolę ludzkości śmiało wpisują swoje imiona.
Szermierze nasi nie giną na krwawym polu swej walki, jak ofiary wojen, na które rządy pędzą liczne pułki, by broniły interesów szajki grabicieli.
Wiemy, że nasze marzenia, nasze ideały nie giną z ostatnim tchnieniem, wyrwanym z piersi naszej ręką kata. Nie giną, gdy brama więzienna, jak wieko trumny, zatrzaśnie się za nami.
Sztandar nasz poniosą w boju następcy nasi. Poprowadzą oni pracę odrodzenia społecznego ku nowemu ustrojowi.
Nasi bliscy, rodziny nasze, opłakują naszych towarzyszy nie tymi łzami, które płyną nad ofiarami wojen.
Naszych poległych opłakują łzami dumnymi. Łzy te, zmieszane z krwią i cierpieniami naszymi, są rękojmią lepszej przyszłości.
Lecz oprócz tej księgi poległych szermierzy jest jeszcze inna księga, daleko większa od pierwszej. Jej stronice ciągną się od Petersburga do Kamczatki, od Morza Czarnego do Oceanu Lodowatego.
Nie ma na tym obszarze piędzi ziemi, gdzie by nie przelano krwi ludu, ofiar caratu.
Carat, jak wampir, wysysa krew narodów. Jak potwór, tysiącami kleszczy dosięga wszędzie swej ofiary. Jak pająk pokrył pajęczyną cały ten obszar i wszędzie ludzkie ofiary szamoczą się w jego pętach.
Chłop ciemny, okradany przez podatki, ograbiony z ziemi — i mrze z głodu.
Robotnik wynędzniały. Gniecie go swym kołem postęp, ten sam postęp, który powinien by ulżyć jego pracy, pomnożyć jej owoce.
Ale banda łotrów z carem na czele bacznie śledzi, by wydrzeć owoc pracy ludów. Bacznie śledzi, by każdą maszynę, cały postęp wyzyskać tylko dla siebie.
Gromadzą bogactwa, przesycili się już nimi, gromadzą wciąż i gromadzić chcą bez końca.
Gdy nowa maszyna wyrzuca tysiące robotników bez chleba na ulice,, oni bez troski napełniają swe kieszenie.
Gdy wszczęła się wojna, rozniecona przez tych łotrów, gdy lud ginie od kul nieprzyjacielskich dla ich występnych planów, oni kradną, grabią bez końca. Grabią rannego, grabią osieroconą rodzinę poległego, grabią i kradną zapasy armii, wszystko kradną i grabią.
Gdy nieurodzaj w kraju, gdy ludzie mrą z głodu, oni i wtedy grabią. Ceny chleba podnoszą się. Dla nich to nie klęska, to tryumf kapitału.
Najemnicy w sutannach w domach bożych i szkołach prawią o królestwie, które czeka nieszczęsny lud pracujący na tamtym świecie, ma tym zaś trzeba z pokorą przyjmować te „dopusty Boże". Uczą oni, że Bóg tak chce i tak stworzył świat, aby miliony ludu posłuszne były pomazańcom bożym, aby pracowały na tę zgraję panów, zowiących się starszą bracią, na szpiegów, żandarmów i innych pasożytów proletariatu.
Kto z sercem otwartym dla prawdy i sprawiedliwości wpatrzy się we współczesne stosunki, zobaczy tę przepaść, tę otchłań, oddzielającą ciemięzców i wyzyskiwaczy — od milionów zgarbionych nad wieczną pracą. Kto pogardzi tą zbójecką bandą i pójdzie ku tym milionom wydziedziczonych z kagankiem prawdy i sprawiedliwości, z pochodnią walki za lepszą przyszłość, ten powinien być gotów na cierpienia, na męczarnie, na śmierć ...
Jakaż to potężna siła budzi w męczennikach to zaparcie się siebie i daje możność stać na szafocie z dumnie podniesionymi głowami, jak stali Pietrusiński, Ossowski, Bardowski, Kunicki — i wznieść w ostatniej chwili życia okrzyk:
„Niech żyje rewolucja socjalna! Niech żyje proletariat! Niech żyje swoboda!"
Pogrzebano ich na miejscu stracenia, na stokach Cytadeli Warszawskiej .
Tam Wisła kołysze ich do snu wiecznego ...
Przy szumie jej fal śnią o szczęściu, o lepszej doli ludzkości.
A pamięć o nich żyje, budzi żądzę walki i budzić będzie, póki nie urzeczywistnią się ich marzenia, póki nie zwycięży Rewolucja Socjalna.
Skończyłem nad Jeziorem Czterech Kantonów, 2 października 1904 r. Wspomnienie to ukazało się w Krakowie w roku 1905, w wydaniu Spółki Nakładowej „Książka".