Tekst pochodzi z polskich indymediów http://www.pl.indymedia.org/pl/2004/07/7776.shtml . W "ojczyźnie demokracji" prezydent zawsze jest wyłaniany tylko z dwóch partii, które niczym się od siebie nie różnią. Jeśli ktoś pokłada wiarę, ze nowy prezydent zmieni politykę USA to grubo się myli. By wygrać wybory, trzeba mieć wielką kasę na kampanię wyborczą, dlatego też kolejni kandydaci są zakładnikami finansujących ich korporacji. Jest to prosta inwestycja. My damy ci na kampanie, ty jako prezydent będziesz bronił naszych interesów. Ani w USA, ani w innych krajach kapitalistycznych - nie ma mowy o realnej zmianie w ramach burżuazyjnej pseudo demokracji. Imperialistyczny marsz amerykańskich pijawek do światowej hegemonii, został w XX wieku zatrzymany tylko raz - przez wietnamskich komunistów, którzy po długiej wojnie w końcu odnieśli zwycięstwo. Niestety po kilku latach, wraz z dojściem do władzy, niedawno zdechłego Reagana, USA stały się jeszcze bardziej agresywne. Tak jak przewidział CHE Guevara, krwawy pochód wuja Sama mogą zatrzymać tylko nowe Wietnamy.


John Laughland

 

John Kerry Gołąbek czy jastrząb?

 

Jeśli komuś wydaje się, że kandydat demokratów zawróci Amerykę z imperialnego kursu, powinien uważniej wsłuchać się w jego przemówienia. Przyjdzie czas, że pacyfiści zatęsknią za Bushem.

 

GOŁĄBEK CZY JASTRZĄB

 

W czasie gdy administracja Busha znajduje się pod coraz silniejszym ostrzałem z powodu ataku na Irak, kandydat Partii Demokratycznej John F. Kerry korzysta na tym, że jest postrzegany jako krytyk polityki zagranicznej obecnego prezydenta. Ta wybitna osobistość o patrycjuszowskim rodowodzie, wyznająca atrakcyjną mieszankę poglądów liberalnych i patriotycznych, może się wydać wielu Amerykanom pożądaną odmianą po wojowniczym Teksańczyku, z jego udawaną pewnością siebie i zespołem ludzi, którzy na swoich groźnie zmarszczonych czołach wydają się mieć wypisane słowa "kompleks wojskowo-przemysłowy". Ale jeśli przeciwni wojnie Amerykanie rzeczywiście wybiorą Kerry'ego z tego akurat powodu, to bardzo się zdziwią. Podżeganie do wojny będzie pod jego rządami jeszcze silniejsze niż za Busha. Zwolennicy pokoju powinni głosować na George'a W. Busha.

Twardy weteran

 

Bush i Kerry zgadzają się w prawie każdym punkcie, jeśli idzie o politykę zagraniczną, ale w tych kwestiach, w których się różnią, Kerry jest w większym stopniu "jastrzębiem". John Kerry rozpoczął swoją prezydencką kampanię od prezentowania siebie jako bohatera wojny wietnamskiej, a George'a W. Busha jako tchórza i dekownika, który wymigał się od służby wojskowej. W swoich kolejnych wypowiedziach na temat polityki zagranicznej i bezpieczeństwa wewnętrznego kraju wciąż atakował Busha jako mięczaka. W lutym tego roku Kerry powiedział: Nie obwiniam George 'a Busha o to, że zrobił zbyt wiele w kwestii walki z terroryzmem. Uważam, że zrobił zbyt mało.

W celu odniesienia zwycięstwa w wojnie z terroryzmem zobowiązał się do realizowania "bardziej całościowej strategii niż ta, jaką kiedykolwiek miała w swoich planach administracja Busha". Ci Amerykanie, którym nie podoba się tzw. ustawa patriotyczna George'a Busha i jego Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, powinni być zaszokowani propozycjami Johna Kerry'ego, który zamierza zaangażować Gwardię Narodową do wykonywania zadań związanych z bezpieczeństwem wewnętrznym i "usunąć dawny podział pomiędzy wywiadem federalnym a organami odpowiedzialnymi za egzekwowanie prawa na szczeblu lokalnym". A przecież taki podział właśnie odróżnia wolne społeczeństwa od dyktatur.

Wydaje się, że Kerry ma jeszcze silniejszą niż Bush obsesję na punkcie broni masowego rażenia. Nieustannie wałkuje temat niebezpieczeństwa, twierdząc, że broń taka może zostać przemycona do kraju poprzez amerykańskie porty. Kerry głosował za wojną z Irakiem i nadal w pełni ją popiera. W grudniu ub. roku powiedział, że ci, którzy nadal sprzeciwiają się tej wojnie "nie mają dość rozumu, aby być prezydentem, ani nie są wystarczająco wiarygodni, by można ich wybrać na ten urząd".

Kerry wcale nie uważa, że Bush naraził na szwank bezpieczeństwo kraju, atakując Irak, zamiast stawić czoła Al-Kaidzie. Mówi coś wręcz odwrotnego: Nie ulega wątpliwości, że jesteśmy teraz bezpieczniejsi - a Irak ma się lepiej - ponieważ Saddam Husajn siedzi za kratkami.

 

Więcej wojska

 

17 grudnia ub.r. Kerry dał wiarę szalonej teorii, że to Irak był inicjatorem ataków z 11 września, którą Bush wysunął co najmniej dwukrotnie. Zaatakował też prezydenta za chęć zbyt pospiesznego przekazania władzy Irakijczykom - nazwał to strategią "zadać cios i w nogi". Przede wszystkim jednak John Kerry, podobnie jak Bush, opowiada się za utrzymaniem militarnej dominacji Stanów Zjednoczonych. - Nie powinniśmy nigdy zrezygnować z posiadania najsilniejszej armii na świecie. Twierdzi, że Bush "osłabił" amerykańską armię, toteż przyrzeka, że zwiększy jej liczebność o 40 tysięcy.

W istocie Kerry, który trąbi wciąż o swojej "gotowości wydania rozkazu do bezpośredniej akcji wojskowej", jeśli tylko okaże się to niezbędne, posunął się nawet do wyrażenia przypuszczenia, iż w wojnie z terroryzmem konieczne może się okazać zaatakowanie krajów zaprzyjaźnionych. W lutym oświadczył: Nie możemy zlikwidować terrorystycznych komórek w takich krajach jak Szwecja, Hiszpania, Filipiny czy Włochy, jedynie zrzucając desant "zielonych beretów".

 

Islam - wróg numer 1

 

John Kerry stara się rozsiewać wokół siebie budzącą zaufanie aurę zwolennika działań wielostronnych i mówi, że Bush zantagonizował sojuszników Ameryki.

Być może dlatego niektórzy postrzegają go jako mniej niż Bush skłonnego do rozwiązań siłowych. Ale są w błędzie. Po pierwsze prezydent sam jest zaprzysięgłym zwolennikiem działań wielostronnych. Jego Biały Dom rzadko przepuszcza okazję do podkreślenia wiary prezydenta w instytucje wielostronne oraz sojusze międzynarodowe, do chwalenia się tym, jak wiele krajów znalazło się w koalicji wymierzonej przeciw terroryzmowi, albo przypomnienia, że wojna w Iraku była konieczna dla ratowania wiarygodności ONZ. Po drugie to właśnie Kerry stanowczo odrzuca sugestie, że wojskowa akcja Stanów Zjednoczonych mogłaby zostać podporządkowana ONZ-wskiemu wetu.

W grudniu ub.r. Kerry zaatakował swojego ówczesnego rywala Howarda Deana w tej właśnie kwestii, a w lutym powiedział: Jako prezydent nie będę czekał na zielone światło z zagranicy, kiedy stawką okaże się nasze bezpieczeństwo.

Nawet opowiedzenie się przez Kerrego na rzecz śmiałego, postępowego internacjonalizmu to dokładnie to samo, co zobowiązanie się Busha do "niezamykania drogi dla postępu" w procesie "globalnej rewolucji demokratycznej" i zapewnienia "przywództwa" w "obronie wolności". Zarówno Bush jak i Kerry czczą także pamięć tych samych prezydentów z Partii Demokratycznej: Wodroowa Wilsona i Franklina Roosevelta.

W istocie Kerry w większym stopniu niż Bush preferuje rozwiązania siłowe, jeśli idzie o zagrożenie ze strony islamu - a zwłaszcza ze strony Arabii Saudyjskiej. Obie te kwestie to ulubione tematy neokonserwatystów. O ile Bush podkreślał wielokrotnie, że Ameryka nie ma na pieńku z islamem, Kerry bez ogródek mówi o specyficznym zagrożeniu dla Stanów Zjednoczonych ze strony świata islamu, używając przy tym języka, który nie różni się zasadniczo od retoryki typowego manifestu neokonserwatystów, jakim jest książka Richarda Perle'a i Davida Fruma "An End to Evil".

 

Koniec zła

 

Kerry w jednoznaczny sposób wylicza nacje, które stanowią szczególne zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych - Saudyjczycy, Egipcjanie, Jordańczycy, Palestyńczycy, Indonezyjczycy i Pakistańczycy - i gani wielki plan Busha "demokratyzacji" całego Bliskiego Wschodu nie za jego arogancką ambicję, ale za nieśmiałość. John Kerry zaatakował administrację Busha, zarzucając jej zbyt delikatne obchodzenie się z saudyjskim królestwem, które on, Kerry, wielokrotnie oskarżał o współ finansowanie islamskiego ekstremizmu. Wyraził się też kiedyś, że saudyjski minister spraw wewnętrznych winien jest posługiwania się językiem nienawiści i promowania "szalonych antysemickich teorii spiskowych". Przywodzi to na myśl zawarte w książce Fruma i Perle'a zaskakujące określenie Arabii Saudyjskiej jako "wrogiego mocarstwa".

 

Neokonserwatyści to lubią

 

Być może poważni neokonserwatyści zastanawiają się wręcz, czy z punktu widzenia ich zamiaru przemodelowania Bliskiego Wschodu i umocnienia niekwestionowanej militarnej potęgi USA "ten partacz Bush" nie jest dzisiaj bardziej ciężarem niż atutem. Kerry mógłby być dokładnie tym człowiekiem, którego potrzebują, aby uwolnić się od zadry, jaką jest lewicowy antyamerykanizm, obecny na całym świecie, jak i w samych Stanach Zjednoczonych, i w dużej mierze odpowiedzialny za dzisiejsze antywojenne nastroje.

Wojna w Kosowie pokazała, że walka o prawa człowieka i przeciw uciskowi prowadzona przez przebiegłego demokratę Clintona - przemówiła lepiej do światowej opinii publicznej niż cały ten ultrakonserwatywny kit o zagrożeniu dla bezpieczeństwa narodowego. Prezydentowi Kerry'emu łatwiej będzie prowadzić nowe wojny niż niecieszącemu się zaufaniem i dyskredytowanemu Bushowi. Tak więc tym, którzy myślą, że wybór prezydenta-demokraty położy kres amerykańskiemu militaryzmowi, mówię: Niedoczekanie wasze.

 

JOHN LAUGHLAND

? The Spectator, 10.04.2004

Za magazynem Forum