Niemcy
Związki zawodowe grożą rozwodem z SPD
W Niemczech, w 20 lat po ostatniej wielkiej batalii związkowej, zapowiada się na ważne wydarzenie, które odbije się echem daleko poza granicami tego kraju. 150-letnie małżeństwo polityczne ruchu związkowego z socjaldemokracją przeżywa ostry kryzys. Było zagrożone tylko raz – w latach między końcem pierwszej wojny światowej a dojściem hitlerowców do władzy, gdy powstała masowa, choć mniejszościowa wobec socjaldemokracji partia komunistyczna. Wiele wskazuje na to, że teraz ruch związkowy złoży pozew rozwodowy. Tak twierdzi Thies Gleiss, działacz federacji metalowców IG Metall z regionu Kolonii.
Thies GLEISS
W 1984 r. większość związków skupionych w Niemieckim Zrzeszeniu Związków Zawodowych (DGB) odważyła się podjąć walkę o 35-godzinny tydzień pracy. Wybuchł 6-tygodniowy strajk z lokautami i otwartą polaryzacją w ruchu związkowym. Mniejszość związków, zwana wówczas „bandą pięciorga”, wśród których były związki chemików i górników, zagroziła jedności związkowej negocjując z rządem chadecko-liberalnym kompromis dotyczący redukcji czasu pracy. Chadecki minister pracy Norbert Blüm przeprowadził w parlamencie kilka ustaw o wcześniejszych emeryturach.
Kompromis po ciężkiej walce
Dziś potępia się nawet takie nieśmiałe formy skrócenia czasu pracy. Często zapomina się jednak, że były one reakcją polityczną na o wiele radykalniejsze rezultaty wysuwane przez większość związków w ramach walki z masowym bezrobociem. Związki metalowców, drukarzy i ich sojuszników, mimo wahań ich dość konserwatywnych kierownictw, nie miały innego wyjścia, niż zawarcie nowych przymierzy społecznych po to, aby narzucić dzienną i tygodniową redukcję czasu pracy.
Ruch antynuklearny, nobilitowany sukcesem Zielonych w wyborach do parlamentu federalnego (po raz pierwszy udało im się uzyskać reprezentację w Bundestagu) i olbrzymi ruch antyrakietowy (choć znajdował się on już w schyłkowej fazie) stwarzały szerokie możliwości.
Bez poparcia tych ruchów, głęboko zakorzenionych w społeczeństwie, ówczesna batalia o 35 godzin skończyłaby się równie żałośnie, jak zeszłoroczna (przegrana) walka o 35-godzinny tydzień pracy w Niemczech wschodnich.
Kanclerz Helmut Kohl potępił 35-godzinny tydzień jako „głupotę i zboczenie”, a organizacje pracodawców mobilizowały się na niespotykaną skalę przeciwko pogwałceniu ich „katalogu tabu”.
Wśród walczących robotników kompromis z 1985 r., który przewidywał etapowe wprowadzenie 35-godzinnego tygodnia pracy w ciągu 10 lat, wywołał wielkie rozczarowanie, bo po tak ostrym i długim strajku sytuacja wydawała się obiecująca. Było ono uzasadnione, ale trzeba przyznać, że strajk zmienił układ sił między klasami społecznymi.
Związki przeżywały wiosnę, która okazała się dość długa na to, aby wyhamować centralny antypracowniczy projekt polityczny koalicji chadecko-liberalnej wybranej w 1982 r. Przyjęcie zasady 35-godzinnego tygodnia pracy stworzyło mocną podstawę wyjściową do walki świata pracy z masowym bezrobociem w Europie.
Trwałe bezrobocie
Jednak po tej obiecującej wiośnie nie nadeszło gorące lato ani gorąca jesień. Kierownictwa związków zawodowych coraz bardziej dochodziły do porozumienia z wiecznym kanclerzem Kohlem i jego prawicowym rządem, zwłaszcza po upadku NRD i zjednoczeniu Niemiec w 1990 r. Powolnemu tempu redukcji czasu pracy, przewidzianemu w układach zbiorowych, przeciwdziałały racjonalizacja, uelastycznienie i intensyfikacja pracy.
Redystrybucja pracy dokonywała się na stosunkowo niewielką skalę. Same związki przyznawały, że w wyniku stopniowego wprowadzania 35-godzinnego tygodnia pracy stworzono tylko 140 tys. miejsc pracy. Ok. 10-proc. bezrobocie okazało się trwałym zjawiskiem w społeczeństwie zachodnioniemieckim, a po zjednoczeniu Niemiec sytuacja ogólnoniemiecka na tym polu uległa pogorszeniu.
W Niemczech wschodnich rozmyśla polityka odprzemysłowienia po zjednoczeniu doprowadziła do stworzenia „szczególnej strefy gospodarczej”, w której realne bezrobocie objęło od jednej czwartej do jednej trzeciej ludności czynnej zawodowo. Młodzież masowo opuszczała tę „strefę” przenosząc się na zachód, czas pracy był dłuższy, płace były niższe, a bezczelność kapitalistów była większa niż gdzie indziej.
Wymiana marki wschodnioniemieckiej na zachodnioniemiecką po kursie jedna za jedną spowodowała wstrząs gospodarczy na wschodzie i boom gospodarczy w przemyśle wytwarzającym dobra konsumpcyjne na zachodzie.
Oczekiwania wobec związków
Wahania kierownictw związków zawodowych i permanentne masowe bezrobocie prowadziły do wzrostu presji kapitału na płace pracowników. W ciągu dwóch dziesięcioleci praktycznie panował zastój w sferze siły nabywczej. W przedsiębiorstwach zredukowano lub po prostu zlikwidowano części płac wychodzące ponad pułap przewidziany w układach zbiorowych pracy.
Z powodu uelastycznienia pracy lub naliczania czasu pracy w skali rocznej, wielu pracowników straciło wyższe wynagrodzenia za godziny nadliczbowe. Jednocześnie z roku na rok rosły ceny usług publicznych i usług niedawno sprywatyzowanych przedsiębiorstw, takich jak poczta czy energia (z wyjątkiem telefonów).
„Reformy” służby zdrowia (takie, jak zwiększanie obciążenia pacjentów kosztami lekarstw czy hospitalizacji) i wprowadzenie dodatkowego ubezpieczenia, na które składają się sami pracownicy, jeszcze bardziej zmniejszyły płace realne. Co więcej, od 14 lat pracownicy płacą podatek zwany „dodatkiem solidarnościowym” na finansowanie kapitalistycznej restrukturyzacji Niemiec wschodnich.
To wszystko nieustannie podkopywało podstawy materialne ruchu związkowego. Sondaż przeprowadzony dwa lata temu wśród metalowców jednoznacznie wykazał, że przytłaczająca większość członków IG Metall oraz wielu niezorganizowanych pracowników lub byłych członków przede wszystkim oczekuje od kierownictwa związku prowadzenia polityki nastawionej na wzrost płac.
Jednak okazało się, że związki w coraz mniejszym stopniu wywiązują się ze swojego pierwotnego zadania – zbiorowej sprzedaży siły roboczej. Przy okazji prawie wszystkich rokowań zbiorowych powtarzał się ten sam rytuał. Po wygłaszanych przez długie tygodnie oświadczeniach, że związek nigdy nie zgodzi się na zły układ zbiorowy w sprawach płac, zwłaszcza niskich płac i płac młodych pracowników oraz tego, jak długo ma obowiązywać układ, kończyło się na podpisaniu niekorzystnego układu.
Z reguły miał on tak długo obowiązywać, że nawet jeśli stopa inflacji utrzymywała się na umiarkowanym poziomie, prowadziła ona do obniżki płac i pogorszenia sytuacji pracowników przyuczanych do zawodu. Musiało to wywoływać gniew wśród młodych pracowników i w zakładowych organizacjach związkowych, ponieważ kierownictwa związków lekceważyły stanowiska rad zakładowych i zakładowych zgromadzeń związkowych, które regularnie głosowały za równymi dla wszystkich (a nie procentowymi) podwyżkami płac i krótkotrwałymi układami zbiorowymi.
Doły odchodzą
Dlatego, z wyjątkiem związku policjantów i takich organizacji fachowych, jak związki maszynistów, pilotów i pewnych specyficznych kategorii pracowniczych, liczba związkowców malała. Masy pracowników miały usprawiedliwione wątpliwości co do tego, czy związki DGB są jeszcze użytecznym narzędziem w walce o podwyżki płac, a młodzi pracownicy tracili ochotę należenia do związków.
Od 1991 r. związki należące do DGB straciły z górą jedną trzecią swoich członków. Spektakularny wzrost liczby członków po zjednoczeniu ze związkami b. NRD, po dziesięciu latach spadł do zera. „Społeczność fanów spuszcza powietrze”, szydzono w studium instytutu gospodarczego organizacji pracodawców.
Przede wszystkim masowo opuszczali związki bezrobotni. W wielu związkach praktycznie nie ma już organizacji bezrobotnych i dla wielu zwolnionych z pracy droga z urzędu pracy prowadzi do skrzynki pocztowej, do której wrzucają list z zawiadomieniem, że wypisują się ze związku.
Przez 20 lat reakcją kierownictwa DGB była „modernizacja” ruchu związkowego. Wiele związków łączyło się w większe organizacje – np. IG Metall wchłonął związki pracowników przemysłu drzewnego i włókienniczego, a do związku chemików przyłączył się związek górników. Przede wszystkim zaś, w wyniku połączenia się związku pracowników służb publicznych ze związkiem pracowników mediów powstała nowa wielka – największa – federacja Ver.di.
Towarzyszyły temu „reformy strukturalne” i kampanie mające na celu pozyskanie nowych członków, przy czym były one coraz bardziej beztreściwe. Zamknięto lub wyłączono i często sprywatyzowano szkoły, w których kształcono kadry ruchu związkowego, takie jak Akademia Pracy, oraz inne związkowe instytuty szkoleniowe i badawcze.
Kierownictwa większości związków chciała tak ustawić pracę związkową w przedsiębiorstwach, aby związki obsługiwały klientelę uiszczającą największe składki – robotników wykwalifikowanych, płci męskiej, nie pochodzących z imigracji. Jednak nawet ta kalkulacja nie wypaliła.
Niechciany pakt na rzecz zatrudnienia
„Pakt na rzecz zatrudnienia”, wylansowany w połowie lat 90. z inicjatywy przewodniczącego IG Metall Klausa Zwickela, znów stanął na porządku dnia i po bezskutecznych rokowaniach został pogrzebany. Spotkania „partnerów społecznych” – rządu, związków zawodowych i organizacji pracodawców – obracały się w próżni.
Pracodawcy zaczęli nawet kpić z tych spotkań i okazywać dla nich brak zainteresowania podkreślając, że przywódcy związkowi nie są gotowi do ustępstw. Po próbie wznowienia tego osławionego paktu w 1998 r., kanclerz Gerhard Schröder coraz mniej się nim interesował. Jeśli zaś chodzi o establishment Zielonych, w którym jest niemało przeciwników ruchu związkowego, to otwarcie go oczerniał.
Teoria „trzeciej drogi”, którą Schröder zapożyczył od Tony Blaira, potępiła ideę paktu socjalnego jako starzyznę, ponieważ mimo woli współpracy kierownictw związkowych z pracodawcami, ta idea ma za podstawę wizję społeczeństwa podzielonego na klasy społeczne i rozdzieranego przez antagonistyczne interesy.
Schröder wolał odwoływać się do swoich komisji ekspertów i do swojej „rady etycznej”, a nie negocjować. Podczas gdy negocjacje grzęzły, okazywał on przywódcom związkowym coraz większą pogardę.
Po 16 bardzo ciężkich dla ruchu związkowego latach panowania Kohla, lata rządów koalicji czerwono-zielonej stały się latami permanentnego poniżenia. Jeśli nie liczyć przerwy podczas kampanii wyborczej w 2002 r., koalicja przez cały czas prowadziła politykę neoliberalną i antyzwiązkową, i to tak radykalną, że żadna poprzednia koalicja rządząca nie odważyła się na coś podobnego. Socjaldemokraci i Zieloni dokonują więc na tym polu prawdziwej zmiany w życiu politycznym Niemiec.
„Wygórowana druga płaca”
W istocie, ta polityka sprowadza się do dwóch stanowisk programowych. Po pierwsze, jest to program obniżki płac i składek na cele socjalne po to, aby zapewnić wzrost stopy zysków kapitału prywatnego. Po drugie, są to konsekwentne wysiłki na rzecz obrony i rozbudowy pozycji Niemiec na łonie „nowego ładu światowego” przy pomocy środków ekonomicznych, dyplomatycznych, a także militarnych.
Co najmniej od reelekcji kanclerza Schrödera w 2002 r., wyrażenie „nasze koszty pracy są za wysokie” dominuje w dyskusjach politycznych w Niemczech. Dyskurs ten towarzyszy atakom na płace na wszystkich frontach. Pracownicy powinni więc zrezygnować z części swoich płac, zwanej „drugą płacą”, która – zgodnie z historycznymi i politycznymi zasadami solidarności – pozwala finansować emerytury, ubezpieczenia społeczne i ubezpieczenie przed bezrobociem. W sumie to 180 miliardów euro.
Pracodawcy uważają, że to za duży wydatek. Choć w zasadzie pracownicy i pracodawcy składają się po połowie, w rzeczywistości jest to zaoszczędzona na przyszłość masa płacowa. Obniżki emerytur, ograniczanie zwrotu wydatków na leczenie i płac w przypadku choroby już faworyzuje prywatne firmy ubezpieczeniowe. Tego jednak nie dość organizacjom pracodawców, które w prywatyzacji systemów emerytalnych i ubezpieczeń od chorób widzą dźwignię zysków towarzystw ubezpieczeniowych i banków.
Od 1998 r. ruch związkowy kilkakrotnie poszedł na poważne ustępstwa w dziedzinie świadczeń socjalnych. Zgodził się na częściową prywatyzację emerytur oraz wyciszał rodzący się ruch oporu wobec wzrostu opłat pacjentów za lekarstwa i odpłatności w wysokości 10 euro za wizytę u lekarza.
Te ustępstwa kierownictw związkowych były tak szybkie, że nie można było nawet zdążyć ze zmiana porządków obrad konferencji związkowych. Największym jednak problemem jest akceptacja logiki, zgodnie z którą „druga płaca jest wygórowana”.
Uderzenia w emerytów i młodzież
Obok pracowników najemnych, drugim celem schröderowskiej polityki „trzeciej drogi” byli emeryci i bezrobotna młodzież. Masowe bezrobocie kosztuje społeczeństwo 65 miliardów euro rocznie , a kasę emerytalną trzeba dotować na jeszcze większą sumę.
Obok ataków, które miały skutkować obniżką składek uiszczanych przez pracodawców, zapadły decyzje polityczne w sprawie obniżki emerytur, a przede wszystkim obniżki zasiłków dla bezrobotnych – postanowiono, że będzie się je wypłacać najwyżej przez 12 miesięcy (18 miesięcy w przypadku osób powyżej 55 roku życia) zamiast 32 miesięcy.
Na gruncie ustaw Hartza bezrobotnych atakuje się z trzech stron: obniża się wysokość zasiłków i skraca się okres ich wypłacania oraz pogorszono warunki, na których bezrobotny musi przyjąć proponowaną mu pracę – niekiedy przypominają one warunki pracy przymusowej.
W ten sposób szybka dekwalifikacja zawodowa pozwala przenosić bezrobotnych do „sektora niskich płac”, który pracodawcy i eksperci starają się rozbudować do spółki z rządem. Ten sektor uzupełnią drobne prace, zatrudnienie w niepełnym wymiarze czasu pracy i praca w zastępstwie. To wszystko ma wzmóc presję na rynek pracy i zmniejszyć ogół płac.
Kierownictwa związków zawodowych, godząc się na rokowania w sprawie ustaw Hartza, zaakceptowały politykę diametralnie przeciwstawną w stosunku do uchwał swoich kongresów i dawniej prowadzonej przez siebie polityki. Dotyczy to zwłaszcza pracy w zastępstwie, która – jak o tym świadczą wszystkie sondaże – spotyka się z niemal jednomyślną wrogością społeczeństwa niemieckiego. Zauważmy, że nawet nadal obowiązujący program SPD przewiduje wprowadzenie zakazu takiej pracy!
Kurs na dewaloryzację siły roboczej
Ostatnio, po raz pierwszy po upadku Trzeciej Rzeszy, kapitał i państwo przystąpiły do ofensywy zmierzającej do wydłużenia dziennego, tygodniowego i rocznego czasu pracy. Innymi słowy, posługując się pojęciami z „Kapitału” Marksa, dążą do wzrostu stopy bezwzględnej wartości dodatkowej, czyli wzrostu stopy wyzysku bezwzględnego, pociągającego za sobą spadek płac realnych i stopy życiowej klasy robotniczej. (Przypomnijmy, że wzrost stopy względnej wartości dodatkowej, czyli wyzysku względnego, nie pociąga za sobą spadku płac realnych, a nawet mogą one wzrastać, bo osiąga się go na gruncie wzrostu wydajności pracy.)
W niektórych landach wprowadzono już 41 lub 42-godzinny tydzień pracy dla pracowników sfery budżetowej (która w Niemczech nie ma prawa do strajku). To wydłużenie czasu pracy ma zostać rozciągnięte na ogół służb publicznych, a następnie na prywatny przemysł.
Poza tym dyskutuje się o zmniejszeniu liczby dni wolnych od pracy i o skróceniu urlopów. Są również plany, aby na emeryturę szło się w 67 roku życia, a nawet jeszcze później. Za wszystkimi tymi planami kryje się jedna myśl: chodzi o obniżkę płac. Podczas tegorocznych wiosennych rokowań zbiorowych pracodawcy zażądali od IC Metall zgody na wydłużenie czasu pracy bez podwyżki płac, co związki odrzuciły.
Tym razem również zgodziły się na kolejne wyjątki w przypadku trudności gospodarczych przedsiębiorstw. Znaczy to, że nawet jeśli związkom udało się odeprzeć bezpośredni atak na ogólną zasadę 35-godzinnego tygodnia pracy, przybyło wyjątków od tej reguły.
Kanclerz Gerhard Schröder bez przerwy powtarza, że nie widzi alternatywy wobec polityki obniżki płac; jego zdaniem, tego wymaga globalizacja, do której kraj musi się przystosować.
Jeśli chodzi o drugi mocny punkt rządowego programu – zapewnienie Niemcom obecności wojskowej na arenie międzynarodowej – to Schröder uważa, że należą mu się gratulacje. Przed lasem kamer telewizyjnych oświadczył bez ogródek, że ponowne wprowadzenie czynnika wojskowego do polityki niemieckiej jest jego najważniejszą misją historyczną.
Co za regres w przypadku kanclerza z partii Augusta Bebla, Kurta Schumachera i Willy Brandta!
Z pewnymi oporami przywódcy związkowi zaakceptowali ten kurs na zbrojenia i wojnę! W ten sposób zrezygnowali z jednego z ważnych elementów tożsamości niemieckiego ruchu związkowego. Z jednym wyjątkiem przywódcy federacji Ver.di, Franka Bsirske, który jest członkiem partii Zielonych, wszyscy pozostali należą do SPD.
Przegrany strajk w landach wschodnich
Po kapitalistycznym zjednoczeniu Niemiec, kondycja robotnicza jest naznaczona piętnem głębokiej nierówności między pracownikami zachodnio- i wschodnioniemieckimi w sferze płac i czasu pracy. W Berlinie są one nieraz tak groteskowe, że o tym, ile się zarabia i jak długo się pracuje, decyduje to, po której stronie ulicy się mieszka!
W końcu IG Metal odważył się wszcząć walkę o 35-godzinny tydzień pracy w landach wschodnich. Nawet jeśli się ona nie udała, wystawia związkowi dobre świadectwo. W kierownictwie IG Metall na tym terenie, zdominowanym przez przybyłych z zachodu działaczy, doszło na tym tle do długich sporów, które rozwinęły się w walkę frakcyjną.
W czerwcu ub.r. związek przegrał strajk na rzecz skrócenia czasu pracy w szczególny sposób. Oto po trzech tygodniach strajku, podczas którego związki w landach wschodnich popełniły liczne błędy taktyczne, przewodniczący IG Metall Klaus Zwickel odtrąbił w prasie zakończenie strajku, choć nic nie udało się uzyskać i nie odbyło się w tej sprawie zwyczajowe głosowanie związkowe.
Już wcześniej w Niemczech zachodnich – głównie w fabrykach przemysłu samochodowego – zakładowi działacze związkowi, a zwłaszcza przewodniczący rad zakładowych przedsiębiorstw pośrednio odczuwających skutki strajku w Niemczech wschodnich, składali nielojalne wobec strajkujących i IG Metall oraz szkodliwe dla całego ruchu związkowego oświadczenia.
Walka frakcyjna w IG Metall
Po strajku w IG Metall doszło do ostrej walki frakcyjnej. W końcu sierpnia ub.r., na nadzwyczajnym kongresie federacji, po jednej stronie barykady znalazł się Karl Zwickel, a po drugiej wiceprzewodniczący Jürgen Peters, który miał zastąpić Zwickela na stanowisku przewodniczącego. Peters kierował strajkiem w landach wschodnich i chciał go kontynuować wbrew Zwickelowi.
Zwickel obciążył Petersa odpowiedzialnością za porażkę strajku. Tymczasem sprawy przybrały zgoła inny obrót – to Zwickel przegrał, a Peters został nowym przewodniczącym IG Metall. Po to, aby złagodzić napięcie, Bertholda Hubera, przewidzianego przez Zwickela na następcę zamiast Petersa, wybrano na wiceprzewodniczącego odpowiedzialnego za politykę płacową.
Przyczyną kryzysu w kierownictwie IG Metall było to, że fiasko strajku wschodnioniemieckiego nagle ujawniło, iż potęga niemieckich związków zawodowych – powód do ogromnej dumy tych wszystkich działaczy SPD, którzy są nadal zorientowani na ruch robotniczy – stała się nad wyraz problematyczna.
Okazało się, że DGB, które często nazywano „uśpionym olbrzymem” i które przez długi czas nie traciło członków (ani nie przegrywało strajków!) nawet w czasach kryzysu gospodarczego, pęka. Wyglądało na to, że dezorientacja w związkach doszła do zenitu.
Przebudzenie lewicy związkowej
W 2003 r. przebudziły się również resztki lewicy związkowej, która od lat wiodła dość żałosny żywot. W niemieckim ruch związkowym tradycyjnie działały zorganizowane lewicowe grupy polityczne, które z nieraz dużą energią i bez większych sukcesów starały się poruszyć „uśpionego olbrzyma”. Gdy w ramach rokowań zbiorowych dochodziło do strajków ostrzegawczych, to zawsze z ich inicjatywą występowała właśnie lewica związkowa.
Jednak taka samodzielna działalność lewicy związkowej w przedsiębiorstwach, jaką znamy z Włoch, Francji, Grecji, a nawet Wielkiej Brytanii, zdarzała się w Niemczech rzadziej niż śnieg w Palermo. Już od dawna federalna koordynacja „sieci lewicy związkowej” do niedawna była raczej kółkiem dyskusyjnym osób nie mających realnych wpływów w ruchu związkowym ani nie legitymujących się wolą działania.
Sytuacja zaczęła się zmieniać przy okazji debaty parlamentarnej nad projektami ustaw zmierzających do częściowej prywatyzacji emerytur. Lewica związkowa zwołała wiece protestacyjne. Co prawda wiece te nie zdołały zablokować wspomnianych ustaw, prezentowanych przez byłego wiceprzewodniczącego IG Metall, ministra pracy Waltera Riestera, ale okazały się bodźcem do tworzenia nowych grup lewicy związkowej. Wiosną br., podczas rokowań zbiorowych, po raz pierwszy od lat 70. lewica zaczęła szerzyć w ruchu związkowym niezależne informacje i kolportować własne ulotki.
Topnieją szeregi SPD
W ciągu 2003 r., zwłaszcza po zapowiedzi przez kanclerza osławionej „agendy 2010”, po raz pierwszy od wielu lat do głosu doszły krytyczne reakcje dołów związkowych. Ci, którzy zawsze głosowali na socjaldemokrację i jeszcze do niedawna mieli nadzieję, że działa ona na rzecz „kapitalizmu z ludzka twarzą”, w którym zapewniona jest praca, a płace regularnie, choć nieznacznie rosną, zaczęli się buntować.
Ci, którzy jeszcze należeli do SPD, zaczęli ją masowo opuszczać. Za czasów Helmuta Schmidta, który był kanclerzem po Willy Brandcie, w latach 1974-1982, SPD miała jeszcze milion członków. W ciągu dwudziestu paru lat ich liczba spadła do 630 tys., przy czym tylko w 2003 r. partia ta straciła aż 50 tys. członków.
Poza tym dziś wielu członków SPD nie przyznaje się do swojej przynależności partyjnej. Z sondaży wynika, że poniżej 30% wyborców głosowałoby obecnie na SPD. W okręgu dortmundzkim, tradycyjnej twierdzy SPD, ma ona więcej członków niż na obszarze całego b. NRD. Od pewnego czasu partia Schrödera przegrywa wszystkie wybory, a ankieterzy mówią, że utrata zaufania pracowników do niej jest głęboka i szeroka.
Teraz często widzi się, jak działacze związkowi niższego szczebla, należący do SPD, którzy przez całe życie bronili decyzji związków i partii, biorą na zebraniach mikrofon do ręki i ze łzami w oczach ogłaszają rozwód z SPD.
W maju 2003 r. kierownictwo DGB po raz ostatni usiłowali zorganizować protest na tradycyjną modłę. Zwoływało etatowych działaczy związkowych i kadry związkowe z przedsiębiorstw na wiece, na których mieli oni ostrożnie protestować przeciwko polityce różowo-zielonej koalicji rządzącej. Tym razem jednak na wiece i demonstracje w wielu miastach stawiło się zaledwie 90 tys. osób – w porównaniu ze skalą demonstracji organizowanych tradycyjnie przez DGB, był to kiepski wynik. W kilka dni później przewodniczący DGB Theo Sommer ogłosił „letnią przerwę”.
Historia potoczyła się inaczej
Tymczasem historia zaczęła toczyć się inaczej. Na „letnim uniwersytecie” ruchu alterglobalistycznego ATTAC zakładowi i związkowi działacze niezależnej lewicy postanowili zwołać 1 listopada ogólnokrajową demonstrację w Berlinie. Na znak protestu przeciwko polityce rządu i debacie w Bundestagu nad ustawami Hartza wybuchły strajki polityczne. Pro forma, prezentowały się one jako akcje mające zapewnić zagwarantowana w konstytucji autonomie w rokowaniach zbiorowych, ale w rzeczywistości były one wymierzone w socjaldemokrację i jej rząd.
Pierwsi wyszli na ulice policjanci i emeryci. Wyszły też ruchy społeczne. 30 tys. demonstrowało w Düsseldorfie, 50 tys. (w dniu roboczym!) w Wiesbaden – łącznie we wrześniu i październiku doliczono się ok. 30 dużych demonstracji. Doły związkowe mobilizowały się masowo na demonstracją berlińską.
Przywódcy związkowi nic na to nie mówili i dawali związkowcom wolną rękę. Oto np. jak to wyglądało w Kolonii. Najpierw przywódcy odmawiali załatwienia autobusów. Po kilku tygodniach oświadczyli, że zapowiadana demonstracja to jednak „rozsądna” inicjatywa. Następnie zgodzili się opłacić transport autobusowy. W międzyczasie konferencja IG Metall powitała z zadowoleniem zwołanie demonstracji, ale bezpośrednio nie wezwała do udziału w niej. W ciągu 10 ostatnich dni byliśmy świadkami wielkiej mobilizacji związkowej przebiegającej bez odgórnych dyrektyw, ale za przyzwoleniem z góry. Rezultat: 1 listopada ub.r. w Berlinie przeciwko polityce rządu protestowało ponad 100 tys. osób!
Najpotężniejsza demonstracja robotnicza
W listopadzie ub.r. na Europejskim Forum Społecznym (EFS) w Saint-Denis pod Paryżem działacze związkowi postanowili przeprowadzić „europejski dzień akcji”, a Europejska Konfederacja Związków Zawodowych (EKZZ) postanowiła, że odbędzie się on 2 i 3 kwietnia br. Było jasne, że dla związków niemieckich będzie to niezmiernie ważne wydarzenie.
W EFS po raz pierwszy wziął udział przywódca niemieckiego związku zawodowego – przewodniczący Ver.di Frank Bsirske. Opowiedział się tam za nowym przymierzem między związkami a ruchami związkowymi. Ze szczytów niemieckiego ruchu związkowego nic podobnego nie słyszało się od ponad 20 lat.
W tym samym czasie przywódcy związkowi faktycznie zaniechani prób niedopuszczania do dyskusji o konieczności zerwania sojuszu politycznego związków z SPD. Na związkowych „giełdach pracy”, na konferencjach delegatów związkowych, a przede wszystkim w organizacjach zakładowych i wśród delegatów załóg zaczął się okres swobodnych dyskusji. Ci, którzy przez długie lata pracowali w tych środowiskach, nie mają wątpliwości co do tego, jak bardzo zmienił się w nich klimat polityczny.
W weekend poprzedzający demonstracje z 3 kwietnia, w Ver.di – przypomnijmy: dziś największej federacji związkowej afiliowanej do DGB – zebrała się konferencja założycielska lewicy związkowej. W tydzień później na ulicach Berlina, Kolonii i Stuttgartu odbyła się najpotężniejsza w dziejach powojennych Niemiec demonstracja klasy robotniczej, porównywalna jedynie z ogromnymi demonstracjami pacyfistycznymi lat 80. Stanowiła ona powiązanie tradycyjnej w niemieckim ruchu związkowym organizacji odgórnej z zasadniczo autonomiczną mobilizacją oddolną, która (od listopada ub.r.) jest nowością w niemieckim ruchu robotniczym.
Zachować jedność, zapewnić demokrację związkową
Wygląda na to, że w Niemczech przeżywamy końcowy kryzys 150-letniego małżeństwa ruchu związkowego z socjaldemokracją. W przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii, gdzie Partia Pracy była organizacyjnie powiązana ze związkami – jako partia polityczna związków zawodowych – w Niemczech było to zawsze małżeństwo polityczne.
Obie strony były wobec siebie organizacyjnie niezależne, ale większość przywódców i działaczy związkowych należała do SPD. Poparcie DGB dla SPD było jawne i materialne. Podczas wyborów parlamentarnych z 1998 r., które położyły kres długotrwałym rządom chadecji i wyniosły różowo-zieloną koalicję do władzy, z kas związkowych wydatkowano na kampanię SPD 4 mln euro.
Teraz ta więź polityczna się rwie, a jej skutki odczują miliony pracowniczych umysłów i serc. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, czym to się skończy. Proces politycznego różnicowania się działaczy związkowych ogarnia coraz szersze środowiska. Jeśli w ruchu związkowym górę weźmie tendencja do unikania starcia z kapitałem i rządem, skaże się on na klęskę, która może skutkować zepchnięciem go na szczebel przedsiębiorstw. Na tym szczeblu, na modłę związków amerykańskich, będzie zmuszony ulec pracodawcom i się im wysługiwać.
Zadaniem jest utrzymanie wielkiej, jednolitej konfederacji, która jest zdolna na wielką skalę wchodzić w spory zbiorowe mobilizując jak najszersze rzesze pracownicze, tworzyć korzystny dla klasy robotniczej układ sił podczas rokowań zbiorowych, zawierać z pracodawcami układy zbiorowe pracy na zasadzie solidarności silniejszych ze słabszymi oraz zapewnić w swoim własnym łonie pluralizm – swobodne ścieranie się – poglądów i nurtów i ich demokratyczną reprezentację w instancjach na wszystkich szczeblach.