Bardziej papiescy od papieża
Nie raz mieliśmy już okazję dyskutować ze "spartakusowcami" o biurokracji,
"Solidarności" i klasie robotniczej ("O tak zwanej dwoistej naturze biurokracji"
z 1.09.2003 r., "Trzeba było walczyć w i wbrew 'Solidarności'" z 17.10.2003 r.).
Obaliliśmy twierdzenie "spartakusowców", jakoby w 1981 r. biurokracja broniła
zdeformowanego państwa robotniczego. Żeby czegoś bronić, trzeba w to wierzyć!
Teraz, jak gdyby nigdy nic, "spartakusowcy" wracają do swoich tez po orwellowsku
udając, że takiej dyskusji nie było. Nie będziemy się powtarzać - wystarczy
sięgnąć do artykułów, które pozostały bez odpowiedzi, choćby: "Kontrrewolucyjna
ruchawka?" z 23.02.2004 r., "Mielizny prawd obiegowych" z 25.02.2004 r. czy
"Jednym zdaniem (w związku z Oświadczeniem Platformy Proletariackiej z 9 marca
2004 r.) z 11.03.2004 r. Dyskusji jednak, jak widać, nigdy dość.
Pośrednią odpowiedzią były wszak pewne fakty - z jednej strony, "Platforma
Proletariacka" odcięła się od Cezarego Cholewińskiego i spółki (oświadczenie z 9
marca b.r.), z drugiej - Cezary Cholewiński ogłosił się ledwie "zwolennikiem MLK".
Dziś już jako "internauta-spartakusowiec, zwolennik MLK" swoje tezy (w
odpowiedzi Pawłowi Sz. - "Mirakle i moralitety") zaostrzył do granic absurdu.
Dowiadujemy się z nich, że w latach 1980-81 w ogóle nie było rewolucyjnych
robotników, że ruch robotniczy, który nie ma rewolucyjnego kierownictwa, czyli
jest nieświadomy swoich celów, jest wręcz reakcyjny. Choćby w 99,9% składał się
z robotników, to i tak należy przeciwko niemu wytoczyć karabiny i czołgi,
zdławić stanem wojennym!
Według "zwolennika MLK", nie ma żadnych różnic między "pierwszą Solidarnością" z
lat 1980-81 a tą ze stanu wojennego czy aktualną, bowiem: "nie było żadnej
pierwszej i drugiej Solidarności, była i jest cały czas ta sama Solidarność, z
tym samym kierownictwem po Okrągłym Stole, co i przed". W zapamiętaniu recytuje,
że "Wałęsa, Geremek, Kuroń, Mazowiecki, Borusewicz, Rulewski, Onyszkiewicz,
Celiński" wciąż kierują tym związkiem. Dla C. Cholewińskiego nie ma znaczenia,
że obecna pozycja Lecha Wałęsy w "Solidarności" jest symboliczna, zaś Geremek,
Kuroń, Michnik, Mazowiecki, Borusewicz, Onyszkiewicz czy Celiński reprezentują
tylko jeden z obozów postsolidarnościowych ukształtowanych po 1989 r. - ROAD,
Unię Demokratyczną, przekształconą następnie w Unię Wolności. Zresztą do czasu -
Kuroń "przeprosił" i zmarł, zaś Celiński przeniósł się do SLD, a następnie do
SDPL. Dla "Solidarności" to znaczy tyle samo, co w zaświaty. Żaden z
wymienionych działaczy tzw. opozycji demokratycznej od lat nie ma większego
wpływu na "Solidarność", która wciąż ewoluuje (nie zawsze na prawo).
Zmiany w "Solidarności" z punktu widzenia "zwolennika MLK" są nieistotne,
ewolucja wręcz niezauważalna. Prokapitalistyczny charakter "Solidarności" jest
przecież faktem.
To, że w latach 1980-81 mieliśmy w Polsce sytuację rewolucyjną, że zrewoltowana
klasa robotnicza potrafiła wówczas (choć na krótko) zakwestionować
BIUROKRATYCZNĄ DROGĘ OD SOCJALIZMU nie znajduje uznania "zwolennika MLK". Jego
zdaniem za wszystkim stała CIA. To ona już wówczas pozyskała klasę robotniczą w
99,9% - jak się rozumie - dla sprawy kapitalizmu. I zapewne podobny obrót rzeczy
miał miejsce w pozostałych krajach "realnego socjalizmu" ze Związkiem Radzieckim
na czele. Biurokracja wszędzie broniła zdegenerowanych/zdeformowanych państw
robotniczych zgodnie z własnym interesem odmiennym od interesu burżuazji.
Interes robotniczy, zbieżny z biurokratycznym, reprezentowali tylko zwolennicy
MLK - "spartakusowcy".
Dowodzić nierewolucyjności klasy robotniczej w latach 1980-81 nie zamierzamy.
Dowodu na tę nowolewicową tezę nie dostarczył również Cezary Cholewiński. Nie
trudno jednak dowieść, że "zwolennik MLK" kłamie nie tylko, gdy nie znajduje
dowodów na rewolucyjność klasy robotniczej w latach 1980-81, ale również gdy kpi
ze Zbigniewa M. Kowalewskiego, Ludwika Hassa czy Grupy Samorządności Robotniczej
(nazywając ją ex-GSR), ukrywając znane skądinąd "protokoły działalności
rewolucyjnej".
Można, oczywiście, zarzucać Z.M. Kowalewskiemu wręcz zanarchizowaną wizję
rewolucji, w której rola rewolucyjnej partii robotniczej zastąpiona została
Ruchem Samorządów Pracowniczych, ale twierdzić, że ZMK nie został usunięty z
Komitetu "Solidarności z Solidarnością" za przekonania i powiązania z IV
Międzynarodówką, jest sporym nadużyciem. Nawet jeśli zwolennicy Zjednoczonego
Sekretariatu przedstawiali się wówczas jako "rewolucyjni socjaliści", nie
komuniści, a nawet "antykomuniści", nawet, gdy współpracowali z KOR-em uznając
"korowców" za prawdziwych socjalistów, a GSR za "stalinowców" i sekciarzy,
podobnie jak L. Hassa.
Tymczasem, "hassowcy" pod wodzą Stefana Bekiera, w przeciwieństwie do
Zjednoczonego Sekretariatu, już wówczas organizowali się na rzecz rewolucyjnej
partii robotniczej wydając pismo "Walka Klas", z sierpem i młotem, "czwórką" i
mottem: "Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!" na winiecie. Można im
zarzucać oderwanie od rzeczywistości, sekciarstwo, ale twierdzić, że Stefan
Bekier nie był wydalony z Polski w 1981 r. jest już szczytem bezczelności. Warto
pamiętać również o podobnym epizodzie Edmunda Bałuki i jego żony-lambertystki.
Doszukiwanie się sympatii Ludwika Hassa do KOR-u zakrawa wręcz na pomieszanie
zmysłów.
Grupa Samorządności Robotniczej pojawia się na arenie politycznej dopiero w 1983
r., ale działacze, którzy stworzyli tę grupę mają już na swoim koncie zwolnienia
z pracy czy zakaz zatrudnienia w zakładach robotniczych. Mają również na pieńku
z "Solidarnością" i z ex-KOR-em. W 1981 r. dla Adama Michnika czy Seweryna
Blumsztajna poręczne było utożsamianie ich z KGB. Ten skuteczny argument był na
szeroką skalę stosowany w kraju, użyty został także za granicą w stosunku do Z.M.
Kowalewskiego z wiadomym skutkiem.
Za "oszołomów" i prowokatorów "dyrekcja" (Zbigniew Bujak i spółka) uznała nawet
Międzyzakładowy Komitet Robotniczy "Solidarności". Pisma "Walka Klas", "Jedność
Robotnicza", "Równość", "Metro", "Sprawa Robotnicza", "Samorządność Robotnicza",
"Hartownia", "Chleba i Wolności", "Front Robotniczy" czy "Inprekor" - mniej lub
bardziej krytyczne wobec "Solidarności" - miały spore trudności, aby przebić się
przez siatki kolportażowe, opanowane już przez prawicę. Te pisma to też
protokoły!
A i później, po 1989 r., zhierarchizowana "Solidarność" zwalczała "komunę" i
"lewactwo" w swoich szeregach, jak mogła. Pismo zakładowe MZK "Trasy" zostaje
rozwiązane właśnie na wniosek międzyzakładowej komisji "S" jako zbyt czerwone,
nawołujące otwarcie do bezpłatnej komunikacji miejskiej, na przekór
obowiązującym tendencjom. W tej sytuacji GSR, wspierane przez nielicznych
działaczy PPS-RD, wydaje "Trasy-bis".
Rewolucyjną lewicę siłą usuwano ze zjazdów "Solidarności" - "Walkę Klas" z I
Zjazdu, GSR z pierwszego zjazdu "S" Regionu Mazowsze po 1989 r.
Usunięci - wracali. Władze "Solidarności" Regionu Mazowsze zmuszone były nawet
spacyfikować własny tygodnik "Kurier Mazowsza" zwalniając redaktorkę prowadzącą
(członka GSR). W jej obronie wystąpiła wówczas, m.in. miejscowa Komisja
Zakładowa ogłaszając pogotowie strajkowe. Sprawie rozgłosu nadały mass-media.
Zwolniony został również przewodniczący Komisji, drukarz Piotr Izgarszew. Ażeby
skutecznie spacyfikować redakcję niezbędna okazała się pomoc "Tygodnika
Solidarność", który swoimi protegowanymi obsadził nowego "Kuriera".
Skądinąd podobnie reagowały branżowe związki zawodowe, np. "Budowlani" czy OPZZ,
który zwalczał wszelkimi sposobami, na polecenie KC PZPR, biuletyn "W Poprzek"
Warszawskiego Porozumienia Związków Zawodowych, redagowany przez członków GSR, o
czym wspomina nie kto inny, jak sam I sekretarz KC PZPR, Mieczysław F. Rakowski,
który w ten sposób rozprawiał się z "betonem".
Czy trzeba więcej protokołów? Czy C. Cholewiński oczekuje jeszcze jakichś
"protokołów mędrców Syjonu" i księdza Poradowskiego?
*
Fobia MLK dotycząca krytyki biurokracji i zdegenerowanego/zdeformowanego państwa
robotniczego jest zrozumiała, jeśli wziąć pod uwagę doświadczenia trockizmu w
USA, gdzie ewolucja partii Shachtmanna doprowadziła do takich wynaturzeń, jak
antykomunizm J. Burnhama czy D. Bella i do popierania przez byłych trockistów
USA w Zimnej Wojnie przeciwko "obozowi socjalistycznemu".
Podobnie jak w przypadku wojny imperialistycznej, zrozumiałym hasłem jest
występowanie przeciwko własnemu rządowi i własnej burżuazji przede wszystkim,
czyli potępienie przez amerykańskich Spartakusowców w pierwszym rzędzie zdrajców
z "własnych", trockistowskich czy posttrockistowskich, szeregów, a nie
biurokracji państw "realnego socjalizmu".
Wystarczy zauważyć, że Robert Kaminsky z Platformy Proletariackiej okazał w
dyskusji o "Solidarności" i roli klasy robotniczej w "rewolucji 1980-81" i dalej
więcej zdrowego rozsądku i umiejętności analizy politycznej niż działający na
miejscu C. Cholewiński, zaślepiony chęcią narzucenia swej wiodącej roli
ugrupowaniu polskich "spartakusowców" i który naraził się na śmieszność usiłując
być bardziej papieski od papieża.
Wymaganie od rewolucjonistów krajowych, w tym polskich, aby traktowali
wyrozumiale pazerną, prokapitalistyczną biurokrację polską jako "obiektywnie"
broniącą interesów klasy robotniczej i socjalizmu pachnie naśladownictwem
stalinowskiego kunktatorstwa w odniesieniu do Kuomintangu - z wiadomym skutkiem.
Zakładanie, że rodzimi rewolucjoniści nie potrafią odróżnić niuansów walki z
biurokracją od kapitulacji wobec kapitalizmu jest przejawem religijnej wiary w
teorię predestynacji i wyrazem kultu organizmów, które jako jedyne potrafią
określać właściwy kierunek, w którym należy podążać z wyłączeniem własnego
rozumu, prawa do myślenia, błądzenia i reagowania na wyzwania chwili dla dobra
rewolucji!
Wymaganie od rewolucjonistów owych krajów, aby analogicznie zamykali oczy i
udawali, że wierzą w to, że "obiektywny" interes biurokracji zmusi ją do obrony
resztek państwa robotniczego, jest namawianiem do karygodnej głupoty.
Sensownością strategii rewolucyjnej przy założeniu międzynarodowej
(internacjonalistycznej) solidarności klasy robotniczej mogłoby być zwalczanie
biurokracji przy pomocy rewolucjonistów z krajów imperialistycznych, którzy by
nie dopuścili do tego, aby rządy burżuazyjne wykorzystywały osłabienie, np.
wojną domową, i włączyły kraj do swego obozu.
Jakby nie patrzył, wymagałoby to rewolucji światowej, bo trudno sobie wyobrazić,
jakby się to miało dokonać bez zakwestionowania władzy burżuazji w przodujących
krajach imperialistycznych. Jak pokazują dzisiejsze walki "przeciwko wojnie" w
Iraku czy gdzie indziej, metodami "obywatelskiego nieposłuszeństwa" jest to
nieosiągalne.
Przypadek Polski (PRL) nie jest analogiczny do tego, co widzimy dziś. Nie było
tak, że imperializm atakował wprost "państwa hultajskie", jak dziś atakuje
Afganistan czy Irak. Biurokratyczni władcy nie mieli poczucia, że są oskarżonymi
z ramienia Międzynarodowego Trybunału w Hadze i że zmiana systemu zagrozi im
samym w czymkolwiek. Proces konwergencji postępował raźno od wielu lat,
przynajmniej od lat 70., z dostosowaniem się do niego nurtów rewolucyjnych po
1968 r., w tym trockistowskich. Przekształcenie się w socjaldemokrację z
obowiązującą zasadą alternacji było wypracowanym konsensusem, w którym
biurokracja państwowa znikała przekształcając się w socjaldemokratyczną
biurokrację partyjną, ewentualnie w tzw. klasę średnią. Nie było tu więc
sytuacji zagrożenia dla interesów członków biurokracji państwowej, które
stanowiłyby jakąś podstawę dla wspólności, choćby w ograniczonym zakresie,
interesów biurokracji i klasy robotniczej.
Realnym zagrożeniem dla biurokracji było to, które przyszło wraz z odrodzeniem
się wpływów neoliberalizmu w wykonaniu USA, zapoczątkowane w Europie przez
Wielką Brytanię. Konflikt między kapitalizmem europejskim (kontynentalnym) a
amerykańskim był nowym elementem w grze. O ile krajom zachodniej Europy nie
zależało na zniszczeniu krajów "realnego socjalizmu", o tyle w przypadku
Wielkiej Brytanii i USA, to zniszczenie było konieczne, ważne również ze
względów ideologicznych.
Biurokracja zaślepiona bliską perspektywą ustabilizowania swej pozycji jako
warstwy uprzywilejowanej w nowym systemie była wręcz niezdolna do zrezygnowania
z drogi przekształcania systemu w kapitalizm z dominującą rolą socjaldemokracji.
To przeszkodziło jej w opowiedzeniu się, choćby tymczasowym, za wspólnotą
interesów z klasą robotniczą. Natomiast ideologia konserwatyzmu, drobnej
przedsiębiorczości, władzy samorządowej i decentralizacji miała pewne walory w
oczach klasy robotniczej, szczególnie jeśli była umiejętnie podana.
Ideologia "amerykańskiego stylu życia" nie przychodziła jako karabiny czy
czołgi, czy stan wojenny, samoloty F-16 czy napalm, ale jako wizja lokalnych
wspólnot samorządowych, drobnych przedsiębiorstw ("małe jest piękne") o
rodzinnym typie stosunków międzyludzkich. Ba, propagowano nawet cudowne
wynalazki amerykańskie - jak ESOP, czyli amerykańską receptę na recesję kosztem
(i z przyzwoleniem) klasy robotniczej - u nas propagowane jako przedsiębiorstwa
typu spółek pracowniczych. GSR nie raz występowała ostro przeciwko takiej
mistyfikacji, z którą i dziś mamy do czynienia. Wystarczy wspomnieć naiwność
"cichej koalicji".
Ewa Balcerek i Włodzimierz Bratkowski
26 lipca 2004 r.