Tekst pochodzi z Newsweeka 48/2004 28 11 2004 strony 98-101. Tekst poświęcony jest wykorzystaniu wizerunku Guevary do celów komercyjnych. Problem ten był omawiany na LBC wielokrotnie i artykuł w tej kwestii nic nowego nie wnosi. Warto jednak zwrócić uwagę, na fragmenty dotyczące filmu Waltera Sallesa "Dzienniki motocyklowe", który jest poświęcony Guevarze i za kilka tygodni wchodzi do kin. Osoby, które wyjdą z kina będą najprawdopodobniej poszukiwać informacji o Guevarze a także jego tekstów - i jest to szansa dla lewicowej rodzinki. Tak jak PD stała pod filmem Fahrenheit 911 i zachęcała do udziału w demonstracjach antywojennych - tak warto regularnie chodzić do kina gdy będzie się kończył pokaz tego filmu. Wystarczy ulotka z wizerunkiem CHE i stroną internetową - a na pewno popularność komunistycznych stron internetowych wzrośnie. Ponieważ film może obejrzeć kilkaset tysięcy ludzi - to przez kilka tygodni -warto poświęcić temu trochę uwagi - bo każda lewacka sekta może się wypromować (w końcu kin jest dużo więcej niż lewackich organizacji). Można też działać bardziej radykalnie i gdy pojawiają się napisy wbiec przed ekran z tubą i robić polityczny wiec -co jednak polecamy tylko osobom odważnym.
Filip Łobodziński
Globalna marka buntu
Che Guevara stał się towarem, ale wciąż inspiruje. Choćby
Waftera Saflesa - jego film o młodości Che wkrótce trafi do naszych kin.
Patrzy na nas ze słynnego zdjęcia Alberta Kordy. Patrzy z niezliczonych klonów
tej fotografii, obecnych na plakatach, koszulkach, zasłonkach, zapalniczkach,
okładkach płyt, reklamach piwa i zegarków. Ernesto Guevara de la Serna, „Che",
jeden z największych rewolucjonistów w dziejach, przepojony wiarą w Nowego
Człowieka Socjalistycznego, gardzący dobrami materialnymi, napędza biznes. I ten
drobny - pamiątkarsko-dewocyjny, i ten wielki - filmowy.
Wkrótce w naszych kinach pojawi się film Waltera Sallesa „Dzienniki
motocyklowe", nakręcony na podstawie autobiograficznych zapisków Guevary. Twórcy
tłumaczą, że chcieli uciec od mitu Che. - Zamierzaliśmy ukazać człowieka
kryjącego się za symbolem, kogoś z krwi i kości - wyjaśnia odtwórca głównej roli
Gael Garcia Ber-nal. Ryzykowny pomysł, bo kanwą obrazu stało się jedno z
wydarzeń najbardziej obarczonych legendą w biografii ludowego trybuna:
motocyklowa podróż po Ameryce Płd., podczas której Guevara pierwszy raz
dostrzegł biedę oraz nierówności społeczne. I odnalazł powołanie, niczym Szawel
pod Damaszkiem.
Film Brazylijczyka Sallesa wpisuje się idealnie w schemat opowieści drogi, na
dodatek jego temat to samograj - podróż dwóch chłopaków, która doprowadza do
przemiany jednego z nich. Obydwaj byli młodzi, rzecz działa się pół wieku temu,
stąd łatwo zarzucić „Dziennikom" idealizowanie historii, która miała brutalne
następstwa. Tyle że kanwą fabuły jest rzeczywisty dziennik podróży prowadzony
przez Guevarę, który nie miał jeszcze pojęcia, kim się stanie. Dlatego ta
opowieść jest przede wszystkim przejmująca. Publiczność latynoska z oczywistych
względów film przyjęła z entuzjazmem, ale i w USA zarobił już 12 milionów
dolarów, plasując się w ostatnich tygodniach między 9. a 16. pozycją listy
kinowych hitów.
Oczywiście, realizatorzy „Dzienników motocyklowych" mają rację - Guevara żył
naprawdę, zanim stał się własnym wizerunkiem naprasowanym na T-shirt. Urodził
się w 1928 roku w Rosario w Argentynie, miesiąc wcześniej, niż wynikałoby to z
metryki (matka chciała ukryć przed rodziną przedślubną ciążę, stąd
mistyfikacja). Nim w 1958 roku wyruszył w słynną podróż, nim przysiągł przed
portretem zmarłego niedługo wcześniej Stalina, że poświęci swe życie walce o
prawa ludu - był jednym z wielu zbuntowanych, przekornych młodzieńców z
argentyńskiej klasy średniej. Lubi! szokować opiniami, chwalił się na przykład,
że się nie myje, sam o sobie mówił „Chancho" („prosiak"). Potrafił podczas
obiadu u ukochanej ciotki wstać od stołu, pójść do kuchni, odbyć stosunek
płciowy ze służącą i wrócić na drugie danie. Raczej nie miał poglądów
politycznych, wiedział tylko, że chce się wsławić nieprzeciętnymi zasługami dla
ludzkości. Dlatego ukończył studia medyczne.
Jeśli w opowiadającej o nim legendzie jest jakaś część prawdy, to w rym
fragmencie, który mówi o jego niesamowitym wpływie na otoczenie. Niemal wszyscy,
którzy mieli okazję rozmawiać z rewolucjonistą Che, pozostawali pod jego wielkim
wrażeniem. W świat szła fama: oto w najbliższym otoczeniu przywódcy kubańskiej
rewolucji Fidela Castro jest człowiek o niepospolitym wymiarze, ideowy,
wymagający poświęcenia od siebie i innych. Radykalny i ujmujący. Człowiek, który
nie waha się rozstrzeliwać inaczej myślących, a zarazem jest pierwszy, kiedy
trzeba stanąć do ochotniczej pracy. Człowiek, który żyje ascetycznie, ale marzy
mu się potężna, bogata Kuba i Ameryka Łacińska. Zauroczony leninowską rewolucją
i rozczarowany faktem, że radzieccy przywódcy w luksusowych daczach jadają
rarytasy na drogich zastawach.
Che był tylko jednym z bojowników latynoamerykańskiej lewicy, ale bojownikiem
nader wyrazistym, być może pierwszym, który głośno wykrzyczał wolę stawienia
tamy imperialistom z Północy. A w dodatku szalenie przystojnym. Owładnięty wizją
wolnej, socjalistycznej Ameryki Łacińskiej, mówił wprost, kto jest wrogiem i
dokąd trzeba iść. Gdyby mówił po arabsku, zapewne jego zdjęcie można by było
znaleźć w kwaterach al-Kaidy.
Mit Guevary kiełkował już za jego życia, ale prawdziwie popularny - i
uniwersalny - stał się po tragicznej śmierci buntownika. Che został pojmany
przez oddziały rządowe w boliwijskim wąwozie 8 października 1967 roku i
rozstrzelany nazajutrz o pierwszej po południu. Jak wspominał obecny tam
Kubańczyk w służbie CIA Felix Rodriguez, wyrok śmierci wydał prezydent Boliwii -
ku niezadowoleniu wojskowych, którzy brali udział w obławie. Ich zdaniem
należało pokazać światu człowieka żywego, chorego, pokonanego i poddać go
procesowi sądowemu. Amerykański samolot już czekał, aby przetransportować
Guevarę do Panamy, gdzie miało się odbyć przesłuchanie. Gdyby tak się stało, mit
może nigdy by nie rozkwitł. Dzień po egzekucji Guevarę sfotografowano martwego
na stole, w otoczeniu oficerów.
Jest tam niezmiernie podobny do Chrystusa zdjętego z krzyża. Agnostyk o
maoistowskich przekonaniach nabrał cech natchnionego świętego. Właśnie to
zdjęcie stworzyło mit. Nie idee, nie antyimperializm, nie historia buntu na
Kubie, nie katastrofalna eskapada rewolucyjna do Konga czy epopeja boliwijska.
Legenda Che wzięła się z wizerunku. Męczeńska śmierć przydała Guevarze treści,
lecz to wykonane po śmierci zdjęcie uczyniło zeń znak czytelny na wielu
kontynentach.
Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że Guevara padł ofiarą naszej
medialnej epoki - zapatrzonej w obrazki powielane w milionach egzemplarzy.
Jeżeli w ogóle pamiętamy twarz Che, to z tego jednego zdjęcia pośmiertnego i
drugiego - wykonanego 5 marca 1960 roku. W Hawanie odbywał się wówczas marsz
żałobny pamięci niemal stu ofiar wybuchu na francuskim frachtowcu w hawańskim
porcie. Na mównicy stał Fidel, oskarżając o prowokację CIA. Z tyłu na trybunie
znajdowali się Simone de Beauvoir, Jean-Paul Sartre oraz jeszcze kilka osób.
Kubański fotograf Alberto Diaz Gutierrez, zwany Kor-da, nastawił soczewkę na
puste miejsce między stojącymi i nagle w kadrze pojawił się Che, w berecie z
gwiazdką, z chmurnym obliczem pełnym bezsilnego bólu.
Korda nie zdążył w porę zastrzec praw do portretu Che. Po latach zdołał wygrać
proces z agencją, która reklamowała wódkę Smirnoff wykorzystując jego dzieło.
Dopiero niedługo przed swoją śmiercią w 2001 roku zrozumiał różnicę między
socjalizmem a rynkiem i zaczął inkasować po 300 dolarów za odbitkę, a dodatkowe
300 -jeżeli w grę wchodził także choćby krótki wywiad. Przed trzema laty prawa
do zdjęcia ostatecznie zastrzegł niejaki David McWilliams z firmy Fashion Victim
(Ofiara Mody). I z pewnością dobrze na tym wyszedł.
Gdyby dziś zapytać większość młodych ludzi, kogo przedstawiają tak chętnie
zamawiane i kupowane przez nich plakaty, koszulki czy breloczki, nie umieliby
pewnie precyzyjnie odpowiedzieć. Niejeden młody Amerykanin wierzy, że to
wokalista rockowego zespołu Rage Against The Machinę, którego muzycy posługiwali
się portretem Che na okładce singla „Bombtrack" i w oprawie plastycznej
wideoklipów. Jak podkreślał w wywiadach gitarzysta Tom Morello, RATM uznali
Guevarę wręcz za piątego członka grupy.
Madonna upozowana na Che spoglądała na nas z okładki płyty „American Life".
Tatuaże z portretem Guevary noszą tacy ulubieńcy zbiorowej wyobraźni, jak Mikę
Tyson i Diego Maradona. W ostatnich miesiącach sprzedaż gadżetów z Guevarą w
theCHEstore.com, największym internetowym sklepie wyspecjalizowanym w tym
towarze, wzrosła o 40 proc, jak chwali się właściciel John Trigiani. Kanadyjski
fotograf przed pięcioma laty pojechał na Kubę, by poznać kraj swej ówczesnej
dziewczyny, a wracając, kupił za 2 dolary pamiątkę - laleczkę Che. Gdy wystawił
ją na aukcję w Internecie, uzyskał 56-krotne przebicie. Znalazł sens życia. Dziś
uważa, że to po prostu styl, coś, co pozwala być modnym, a jednocześnie
zaakcentować swój anty-globalizm lub choćby rezerwę wobec wielkich korporacji. A
kwestia, czy Che był bohaterem, czy mordercą, jest dla niego drugorzędna. Ważne,
że zera na koncie się mnożą.
Nic dziwnego, że na biednej Kubie handel guevarowskimi dewocjonaliami to duży
biznes. Co podać? T-shirt? A może koszulkę dla dziecka? Zapalniczka z Che
rozpala jak prawdziwy rewolucyjny ogień! Możesz zapiąć na Che swój pasek, możesz
sprawdzić, która godzina na „chegarku", możesz nawet dać się zakuć Che - wszak
mamy też spinki do mankietów! Na kubańskich straganach nietrudno wypatrzyć
figurki Che w najróżniejszych pozach - od replik Chrystusa po latynoskiego
samuraja w akcji.
Wielbiciele argentyńskiego lekarza, który I został międzynarodowym buntownikiem,
załamują ręce - Che musi przewracać się w grobie! Imperializm i kapitalizm,
przeciw którym chwytał za broń, mają się dobrze jak nigdy, a do tego pasą się
jego dziedzictwem! I trudno wyrokować, można jednak przypuszczać, że wielu
dzisiejszych wyznawców Che I mogłoby trafić na jego własną listę proskrypjcyjną.
Tym bardziej że ponad 90 proc. klientów takiego theCHEstore.com to Amerykanie.
Helsiński bar Lenin Shop nieźle zarabia na kawie z rumem o nazwie „Che" W
Londynie funkcjonuje bar „Che", którego wystrój to przegląd ikonografii Guevary.
Jego właściciel, Saudyjczyk Hani Farsi, nie kryje, że ma ogólne pojęcie o swoim
patronie. „Sprzeciwiał się, rozumie pan" - wyjaśnił w rozmowie. Ale czemu się
sprzeciwiał? No, tak w ogóle.
Che żyje więc, chociaż nie tak, jak sam by chciał. Żyje jako marka towarowa,
element wolnego rynku, który darzył szczerą nienawiścią. Jak przyjąłby
wiadomość, że w Boliwii w październiku uruchomiono nową atrakcję turystyczną -
szlak Che? Od Nancahuazii, gdzie rebelianci z ostatniej krucjaty Guevary
wyznaczyli sobie punkt zborny, po wioskę La Higuera, gdzie argentyńskiego
internacjonalistę zastrzelił podpity sierżant Mario Teran. Turyści pozują do
zdjęć w wojowniczych pozach, w beretach z gwiazdką. Płacą prywatnej firmie słone
pieniądze i pielgrzymują szlakiem antykapitalisty-gwiazdora.