Kolejny artykuł z Newsweeka 48/2004 strony 102-104. Tekst opisuje intelektualną ofensywę przeciwników kapitalizmu, która przejawia się w wysokonakładowych książkach (No Logo), popularnych filmach (Super Size me) czy popularnych wystawach o tematyce antykapitalistycznej. Burżuazyjni dziennikarze zadali sobie trud i zapoznali się z twórczością antyglobalistów i przebijają tym samym zdecydowaną większość lewicowej rodzinki. Gdybym codziennie pisał artykuł - by podołać codziennej aktualizacji - to spotkałbym mnie los ex-GSR, którzy stawiając na ilość spowodowali, że kolejne ich teksty spotykają się z minimalnym zainteresowaniem. Przedruki z prasy burżuazyjnej są dowodem słabości skrajnej lewicy i dopóki ta intelektualna pustka nie zostanie zapełniona, to przedruki ciekawych artykułów dotyczących antyglobalizmu z prasy burżuazyjnej będą koniecznością.


Piotr Bratkowski

Czy kupimy tę rewolucję?


Do Polski nadciągnęła potężna fala dzieł atakujących współczesny kapitalizm. To więcej niż moda. To potrzeba społeczna.
Całkiem niedawno w modnym warszawskim klubie Apetyt Architektów miałem wrażenie, że czas się cofnął. Co najmniej o 20 lat. Odbywała się promocja powieści 31-letniego Sławomira Shuty'ego „Zwał", opowiadającej o młodym człowieku, który zniechęcony jałowością i głupotą życia rozpiętego między pracą w banku a narkotyczno-alkoholowymi „zwałami" wkracza do swojej firmy z karabinem maszynowym w ręku. Dyskusję zdominowała młoda publiczność, znająca pisarza głównie z jego wcześniejszych, alternatywnych projektów: happeningów organizowanych w ramach „Cyrku Shuty" czy internetowej, hipertekstualnej powieści „Blok". Jak refren wracało pytanie, czy pisarz nie zdradził ideałów, wydając oskarżycielski wobec systemu „Zwał" w „oficjalnym" wydawnictwie W.A.B.
Znałem dobrze to pytanie. Pamiętam je z lat 70., gdy artyści zastanawiali się, na jak daleki kompromis z komunistyczną cenzurą można pójść, by nie stracić twarzy. I czy w ogóle iść na taki kompromis, skoro pojawił się drugi obieg. Pamiętam je także z lat 80. Zbuntowane kapele rockowe debatowały wówczas, czy zdradą jest już zgoda na puszczenie piosenki w radiowej Trójce, czy dopiero występ w telewizji. A mająca ten dylemat jeszcze przed sobą formacja Róże Europy śpiewała: „I my, moja siostro, tacy bezbronni, przez dziurkę od klucza podglądamy, czy zostaliśmy już kupieni, czy może jesteśmy sprzedawani".
Jednak po 1989 roku pytania te zdawały się u nas tracić sens. Mało tego: na tych, którzy je zadawali - np. na muzyków rockowych śpiewających o nowej, demokratycznej władzy tak, jakby była przedłużeniem starego systemu - patrzyło się jak na nic nie rozumiejących ortodoksów anarchizmu. Albo oskarżano ich o populizm. Bo przecież wreszcie zaczęło być tak, jak na wymarzonym Zachodzie. Bez cenzury, z państwem, które generalnie wycofuje się z jakiejkolwiek polityki kulturalnej i ingeruje w to, co robią artyści, tylko wtedy, gdy nie może się już opędzić od nacisków Ligi Polskich Rodzin. Dlaczego więc po piętnastu latach swobody pytanie o stosunek artysty do demonicznego, pisanego dużą literą Systemu znowu okazuje się kluczowe dla sporej części publiczności? Zwłaszcza młodej i najbardziej rozbudzonej intelektualnie?
W polskiej kulturze - i wśród twórców, i wśród odbiorców - odradza się duch buntu społecznego. Zapomniany i zakurzony, wegetował on ostatnio w niszy subkultur i prowokacyjnych eksperymentów, nie wywołując większego rezonansu. Jeszcze niecały rok temu, kiedy Jacek Kuroń tuż przed swą śmiercią nazwał alterglobalistów nadzieją świata, wielu widziało w rym dziwactwo wiecznego rewolucjonisty. Bo też i samych alterglobalistów postrzegano w masowych mediach jako osobliwą hybrydę lewactwa z ulicznym chuligaństwem.
Ale wczorajsza nisza na naszych oczach przekształca się w główny nurt kultury. Poważne książki o alterglobalizmie napisali dalecy od radykalizmu publicyści - Artur Domosławski czy Jacek Żakowski. A pracując nad tym tekstem, miałem rzadkie poczucie bezskutecznego ścigania się z rzeczywistością. Bo niemal co dzień media przynosiły nowe informacje, świadczące o antysystemowej radykalizacji polskiego pejzażu kulturalnego.
Sławomir Shuty z alternatywnego getta zdążył trafić nie tylko do „oficjalnego" wydawnictwa W.A.B.: w zeszłym tygodniu oskarżał system w prestiżowych, telewizyjnych „Rozmowach na czasie", do których zaprasza się czołówkę polskich intelektualistów.
W cieszącym się coraz większą renomą Teatrze im. Modrzejewskiej w Legnicy w ubiegłą niedzielę odbyła się premiera spektaklu „Made in Poland". Autorem i reżyserem jest 30-letni Przemysław Wojcieszek, niezależny filmowiec, niedoszły scenarzysta trzeciej części „Człowieka z..." Andrzeja Wajdy, laureat nagrody za reżyserię ostatniego festiwalu w Gdyni (za „W dół kolorowym wzgórzem"). A bohaterem spektaklu - 20-letni Boguś, który rzuca ministranturę i z kijem bejsbolowym w ręku rusza na rodzinne osiedle, ponieważ odkrywa, że „wszystkich nienawidzi".
Największe gazety piszą o wystawie „Inc." w dwóch warszawskich galeriach (wkrótce ruszy ona w Polskę), pokazującej sztukę wymierzoną w świat reklam i korporacji. Przypomniano tu m.in. sztandarową pracę Rafała Jakubowicza „Arbeitsdisziplin" (Dyscyplina pracy), która prezentuje podpoznańską fabrykę Volkswagena jako obóz koncentracyjny.
To wszystko nie jest oczywiście jedynie lokalną, polską specyfiką. Antykapitalistyczne książki, obrazy czy filmy od dziesięcioleci są kulturową codziennością zamożnych społeczeństw Zachodu. Tyle że jeszcze niedawno skłonni byliśmy traktować je z dużą pobłażliwością. Często - jako fanaberię rozpieszczonych paniczy-ków, którzy nie zaznawszy prawdziwej (czytaj: komunistycznej) opresji, demonizują kapitalistyczno--korporacyjnego wroga, by dodać szczyptę stosownego dramatyzmu do swej sytej, lecz nudnej egzystencji.
Dziś o wejściu na nasze ekrany filmu dokumentalnego „Super Size Me" obszernie informują telewizyjne „Wiadomości" i „Fakty". Reżyser Morgan Spurlock przez miesiąc żywił się w McDonaldzie. Przypłacił to chorobą wątroby, problemami z potencją, depresją oraz wielo-kilogramową nadwagą. Film niby nie mówi nic więcej niż krążące od lat miejskie legendy o trucicielskich właściwościach fast foodów, trafia jednak w sprzyjający klimat. Co będzie, gdy na polskie ekrany wjedzie „Czeski sen", podobno rewelacyjny dokument praskich studentów Vita Kłusaka i Filipa Remundy? Na użytek filmu zgonili oni ludzi na fikcyjne otwarcie nowego centrum handlowego. I rejestrowali ich reakcje, gdy okazało się, że to lipa. A także porównali ten zamroczony perspektywą konsumpcji tłum z innym tłumem - robiącym aksamitną rewolucję jesienią 1989 roku.
Do rewolucji jeszcze dawniejszej odsyła wydana w Polsce z blisko 40-letnim opóźnieniem „Rewolucja życia codziennego" Raoula Vaneigema (ur. 1934). Niegdyś reklamowano ją jako „książkę najchętniej kradzioną we Francji"; była biblią zrewoltowanych studentów maja '68 roku. Jeżeli uda nam się przebrnąć przez patetyczno-rewolucyjny język tej rozprawy, ze zdziwieniem odkryjemy, że jej naczelny postulat: przekształcania świata według naszych pragnień (a nie na odwrót) wcale się nie zestarzał. Tym bardziej odrzucenie przez Vaneigema wizji kultury jako biernej konsumpcji gotowych wyrobów i przeciwstawienie jej kultury opartej na indywidualnej kreatywności To zresztą właśnie Vaneigem wprowadził do języka globalnej debaty publicznej pojęcia: „kreatywność" i „jakość życia"; francuscy redaktorzy „Rewolucji..." chcieli je usunąć z książki jako nowotwory językowe. Dziś stały się sloganami często powtarzanymi bezrefleksyjnie.
Jak „No Logo" - tytuł zupełnie już współczesnej książki 34-letniej kanadyjskiej publicystki Naomi Klein. Jest w pierwszej dziesiątce na listach polskich bestsellerów (na Zachodzie książkę wydano w 2000 r.), co może zdumiewać, zważywszy że to w znacznej mierze dzieło z pogranicza ekonomii i teorii marketingu, wymagające od czytelnika sporej wiedzy z tych dziedzin. Ale lektura ksiąg świętych wymaga poświęceń, zaś „No Logo" status właśnie takiej księgi zdobyło; tak jak książkę Vaneigema okrzyknięto kiedyś „biblią maja '68", tak dzieło Klein opatrzone jest dziś etykietką „biblii alterglobalistów".
I to by było tyle złośliwości. Biblia biblią, ale „No Lo¬go" jest książką fascynującą, fragmentami zapierającą dech swą intelektualną błyskotliwością. Na tle manifestu Vaneigema czy nawet powieści Shuty'ego niemal wolną od ideologicznych przypraw (chociaż ciężko przełknąć cytat z Fidela Castro, przywołanego jako autorytet w dziedzinie globalnego podziału pracy), za to bardzo przekonującą w analizie współczesnego świata. Świata coraz bardziej wykupowanego czy też - jak woli autorka - ometkowanego przez wielkie korporacje. Wpływ owych korporacji widać wszędzie: od ubrań po koncerty rockowe, od programów telewizyjnych po zawartość księgarń. Ponadnarodowe trusty potrafią z jednej strony bezceremonialnie wykorzystać modę na dawne symbole rewolucji (portret Che Guevary jako nadruk na modnym T-shircie to najbardziej oczywisty przykład), z drugiej zaś - zamienić przestrzeń publiczną w ogromny reklamowy billboard. Obiecują różnorodność oraz bogactwo życia duchowego, a tak naprawdę skazują nas na wybory pozorne.
Czy w Polsce dobra koniunktura na książki takie jak „No Logo" to tylko moda jednego sezonu? Moim zdaniem wiele wskazuje na to, że sztuka antykorporacyjna trwale wpisze się w nasz pejzaż kulturalny. Z dwóch pozornie sprzecznych powodów. Po pierwsze dlatego, że  jej polskie wydanie jest naśladownictwem trendu płynącego z Zachodu. A tam krytyka kapitalizmu jest już na stałe wbudowana w kapitalistyczną kulturę. Po drugie  ponieważ to naśladownictwo pada u nas na podatny grunt, co sprawia, że może szybko zakorzenić się tu w oryginalnej, specyficznie polskiej formule.
Pisząc o współczesnych korporacjach, Naomi Klein chętnie posługuje się marketingowym sloganem o „synergii". To oznacza siłę oddziaływania, jaką zyskują giganci, łącząc się w jeszcze potężniejsze organizmy. Ale synergia nie jest przypisana wyłącznie korporacjom. Pamiętam to z czasów własnego dorastania. Otóż mój dziadek był absolwentem wiedeńskiego konserwatorium, wielbił muzykę klasyczną. Jako rockowy nastolatek zupełnie nie podzielałem tych fascynacji. A przecież były chwile, kiedy spotykaliśmy się w pół drogi, by połączyć się we wspólnym muzycznym froncie. Gdy rozpoczynała się transmisja z festiwalu w Opolu czy Sopocie, pędem uciekaliśmy od telewizora i zamykaliśmy się w swoich pokojach. Dziadek włączał Brahmsa, ja - Rolling Stonesów. Bo że słuchanie Muslima Magomajewa i Heleny Vbndrackovej to kompletny obciach, było oczywiste dla nas obu. Choć z całkiem różnych powodów.
To była mała, rodzinna synergia przeciw kulturowej tandecie, wtedy oferowanej przez państwowego monopolistę. W dzisiejszej Polsce sytuacja, gdy ludzie - z zupełnie odmiennych powodów, lecz wspólnie - odrzucają model uczestnictwa w kulturze proponowany przez korporacyjny kapitalizm, jest tym bardziej możliwa.
Bo zmierzając w stronę zamożnego Zachodu, wcale przecież nie zlewamy się z nim do końca, ba, w jakiejś mierze wciąż jesteśmy częścią opisywanego przez Klein Trzeciego Świata wyzyskiwanej pracy. Dlatego w ramach sprzeciwu wobec proponowanego przez współczesny kapitalizm kształtu życia duchowego mogą powstać zupełnie zaskakujące sojusze. Tych, którzy krytykują go z przesytu, i tych, którzy odrzucają go z niedosytu. Wykształconych i zamożnych, którzy włączyli się w budowanie kapitalizmu, wierząc w jego obietnicę lepszej jakości życia, a odnaleźli nudną monotonię, z tymi, dla których praca w płacącej przyzwoite pieniądze korporacji jest wciąż nie dostępnym marzeniem. Indywidualistów i kolektywistów. Modernistów, którzy odkryli, że współczesna kultura masowa, pod pozorem swobody wyboru oferuje pozbawioną smaku papkę. I konserwatystów, widzących w niej zagrożenie dla narodowej tożsamości oraz tradycyjnych wartości.
Choć oczywiście bardzo możliwe jest, że nasi moderniści i tradycjonaliści, zamiast tworzyć wspólny front przeciw korporacyjnej kulturze „logo" najpierw się wzajemnie pozabijają.