Poniżej broszurka, którą zakupiliśmy w Łodzi podczas konferencji pracowniczej od anarchistów. Broszurka została wydana przez Oficynę Wydawniczą Bractwo Trojka - więcej informacji na stronie http://www.rozbrat.org/trojka.htm
Tekst ten ukazał się pierwotnie w zborze .Czerwone życiorysy - Konfrontacje 10" opublikowanym w 1989 roku przez Instytut na rzecz Demokracji w Europie Wschodniej (from USA), Zdecydowaliśmy się na wykorzystanie tego kontrowersyjnego materiału ze względu na niewielką ilość publikacji dotyczących lewicowego terroryzmu jakie są dostępne w Polsce. Z wieloma tezami głoszonymi przez autora nie możemy się zgodzie. Warto jednak poznać jego punkt widzenia. Dodajmy, że Melvin J. Lasky nie jest bynajmniej lewicowcem.
Melvin J. Lasky
Ulrike Meinhof i Frakcja Czerwonej Armii
Więzienia powstają i znikają, ale rozszalały duch rewolucji
trwa w walecznym uporze. W 1789 roku europejska lewica zaczęła od zburzenia
Bastylii. Podobno ku więziennym murom poprowadziła tłum ognista paryżanka
Theroigne de Mericourt, prawdziwa Ulrike Meinhof swoich czasów.1 W 1975 roku
upłynęły niemal dwa wieki od początków kobiecej furii rewolucyjnej. Wybudowano
nowe więzienie przeznaczone specjalnie dla Ulrike Meinhof, Andreasa Baadera i
pozostałych członków bandy Baader-Meinhof. Zaprojektowano je jako najlepiej
zabezpieczony zakład penitencjarny w historii. Jest w nim nawet miejsce na
stuprocentowo bezpieczną - mimo że zaimprowizowaną - salę rozpraw, w której
anarchistyczni terroryści sądzeni będą przez zachodnioniemiecki wymiar
sprawiedliwości. Żadne miasto niemieckie nie czuło się wystarczająco bezpieczne,
by gościć to więzienie, z obawy przed tłumami demonstrantów i pomysłowością
mistrzów ucieczek. Zdecydowano się w końcu na Badenię-Wirtembergię. Na budowę
nowego pałacu ładu i porządku w polu niedaleko północnych przedmieść Stuttgartu
wyasygnowano około 12 milionów marek zachodnioniemieckich. Niedawno wyschłe
betonowe ściany siedmio-piętrowego budynku będą z pewnością wspaniałym
więzieniem. Obawiam się, że żadnej Theroigne nie uda się ich zburzyć, ani żadnej
Ulrike nie uda się wydostać na zewnątrz.
Zakończono instalację niezwykle kosztownego, elektronicznego systemu alarmowego,
jednak już widać, że cała operacja może zakończyć się wybudowaniem wielkiego i
groteskowego porcelanowego słonia. W obecnej chwili dwudziestu jeden schwytanych
terrorystów z grupy Baader-Meinhof kończy swój długi strajk głodowy, mimo że
niedawno grozili, że urządzą dodatkowo strajk „pragnieniowy". Jeden umarł już w
swojej celi i zaraz następnego dnia przewodniczący sądu Berlina Zachodniego
został w odwecie zamordowany. Kilku innych więźniów również zbliża się do końca.
Andreas Baader ponuro przewidywał: „Niektórzy z nas nie wyjdą z tego żywi".
Ulrike Meinhof zawsze miała bardziej romantyczne usposobienie. Tę samą treść
ujęła w słowa bardziej poetyckie: „Ten, kto nie stawia oporu - umiera; ten, kto
nie umiera -jest grzebany żywcem". Jeden z funkcjonariuszy więziennych wspomniał
stare hitlerowskie chwyty i powiedział: „Może się pan nie martwić. Nie damy im
męczenników w rodzaju Horsta Wessela". Jego współpracownik zapewnił mnie, że jak
przystało na praktycznych Niemców władze więzienne urządziły „aneks"
-„specjalnie dla grupy Baader-Meinhof" - w Stuttgart-Stammheim, który ma się
stać najnowocześniejszym i najbardziej przyszłościowym warsztatem pracy dla
więźniów, jaki kiedykolwiek wybudowano. Może się to jeszcze okazać najbardziej
niekwestionowanym wkładem grupy Baader-Meinhof na rzecz postępu społecznego.
Mimo jednak całego filantropijnego idealizmu członków bandy, ewentualna praca w
więzieniu jest ich najmniejszym zmartwieniem. Ich ekstremizm wyraża się zarówno
w abstrakcyjnej ideologii, jak i w temperamencie. Przyjęli postawę „wszystko
albo nic" -wolność albo śmierć. Ich strajki głodowe nie były weekendowym
trickiem, a sprawą śmiertelnie poważną i jeśli w tej chwili członkowie bandy
zeszli ze ścieżki samounicestwienia, to tylko po to, by chwycić się nowej
nadziei. Będą utrzymywać kondycję i czekać, tak jak przedtem ich pięciu
towarzyszy, którzy odlecieli niedawno samolotem Lufthansy do Jemenu Południowego
i zostali wymienieni za porwanego polityka berlińskiego Petera Lorenza.
Perspektywa wolności nęci.
Dramat zaczyna przybierać formę suspensu, w którym bohaterowie ostatkiem siły
trzymają się skały nad przepaścią. Czy „rdzeń" grupy, czyli czterej główni
przywódcy, których proces ma się niedługo rozpocząć w Stuttgarcie, zdoła wykonać
jakiś numer, zanim nie wpadną w szpony procedury prawnej? Cała czwórka okazała
się sprytna, pomysłowa i wierząca taką wiarą, która często czyni cuda. Wszyscy
siedzą w więzieniu od nieomal trzech lat, oczekując aż prokurator generalny
Niemiec przygotuje pełny akt oskarżenia, w którym znajdą się zarzuty morderstw,
porwań, napadów na banki i fałszerstw.
Ulrike Meinhof ma 41 lat. Jest córką dwojga historyków sztuki, którzy odumarli
ją we wczesnym dzieciństwie. Znalazła się pod opieką przybranej matki -
idealistycznego pracownika naukowego, która poprowadziła ją liberalno-lewicowymi
ścieżkami. Ta uzdolniona dziennikarka, kochająca matka i pełna werwy gwiazda
niemieckich radykalnych salonów zmieniła się w bezwzględnego partyzanta
miejskiego w sposób, który nie poddaje się analizom policyjnych psychologów i
politycznych luminarzy. Sporej miarki rewolucyjnego eliksiru dostarczył jej z
pewnością Andreas Baader - 32-letni obecnie syn historyka - który dosyć szybko
odwrócił się od ideałów edukacyjnych ojca i zaszczepił we wszystkich, którzy się
do niego zbliżyli, prometejską misję ofiary i ognia. Jego idealną rewolucyjną
panną młodą" była 34-letnia Gudrun Ensslin, która hamowała jego ognistą wiarę w
zdecydowane i ślepe działanie swoimi instynktami teologicznymi, odziedziczonymi
po religijnym wychowaniu - jej ojciec był protestanckim pastorem. Obrazek
wiernej i zakochanej pary w podziemiu dodawał romantycznego wdzięku nieco
bardziej bezwzględnym zamierzeniom grupy, takim jak zniszczenie niemieckiego
kapitalizmu. Dla części działaczy skrajnej lewicy jej wcześniejszy związek z
synem nazistowskiego pisarza (urodziła mu syna, a on sam popełnił samobójstwo)
wydawał się perwersyjnie pasować do całości. Czwarty członek kwartetu, który ma
być sądzony w Stuttgarcie, to Jan-Carl Raspe -31-letni socjolog, na którym
stopień naukowy wycisnął tak silne piętno, że nawet przez członków grupy uważany
był za „typowego intelektualistę".
I to prawie wszystko, co na temat słynnej czwórki wiadomo policji, prasie i
opinii publicznej. Nie wiadomo, kim naprawdę są i - szczególnie teraz - w którym
momencie ich koleżeńska tolerancja dla frakcji, które zboczyły z jedynej
właściwej drogi postępu (takich jak „Ruch 2 Czerwca"), zmienia się w nienawiść
gorliwców do odstępców rzucających kamienie na prawdziwą drogę w przyszłość. Bez
tej wiedzy Niemcy błądzą „zdezorientowani po ciemnej równinie wśród okrzyków, z
których jedne nawołują do walki, a drugie do ucieczki".
Przed ponad trzydziestoma członkami bandy Baader-Meinhof rozrzuconymi po
dwunastu najsurowiej strzeżonych więzieniach Niemiec i Berlina Zachodniego życie
więzienne otworzyło nowe możliwości i nowe niebezpieczeństwa. System łączności,
który umożliwił im ciągły kontakt między celami, był prawdopodobnie
najsprytniejszy i najniezwyklejszy w historii współczesnego więziennictwa.
Ulrike Meinhof nie przestała pisać swoich manifestów i były one regularnie
rozpowszechniane między uwięzionymi towarzyszami oraz docierały do ostatnich
ogniw nielegalnej siatki, które pozostały na zewnątrz. Andreas Baader,
wspomagany przez ni mniej ni więcej tylko dwudziestu dwóch adwokatów (Horst
Mahler, który otrzymał wyrok 14 lat, miał ich dziewiętnastu), nie przestał
dostarczać instrukcji, jak zintensyfikować walkę rewolucyjną, ani wymyślać i
wysyłać na zewnątrz sposobów odbicia go z więzienia. Sporządził co najmniej pięć
takich planów.
Więzienna strategia bandy była doskonale skoordynowana. Wiadomo było, kiedy
zacząć strajk głodowy, jak go przeprowadzać, kiedy skończyć i w jaki sposób
wywierać nacisk na towarzyszy, którzy się nie podporządkowali. Pewien strażnik
więzienny opowiadał mi, że jedną z dziewcząt przez kilka miesięcy regularnie
umieszczano na listach osób o zagrożonym zdrowiu - mimo że nie było to zgodne ze
stanem faktycznym - ponieważ bano się ojej los, jeśli inni dowiedzieliby się, że
przerwała strajk bez oficjalnej zgody „Czerwonej Armii". Kiedy wydano „rozkaz
egzekucji" jednego z młodych towarzyszy - Ulricha Schmiickera, który potajemnie
kontaktował się z policją - niedługo potem jego ciało zostało znalezione w
berlińskim Grunewald porzucone przez aktywistów z „Ruchu 2 Czerwca".2 Sam zaś
„rozkaz" krążył po celach członków bandy Baader-Meinhof.
Wszystko to było możliwe dzięki temu, że członkowie bandy potrafili sprytnie i
błyskawicznie wykorzystywać stosunkowo liberalne niemieckie przepisy więzienne.
Nie ma żadnej wątpliwości, że wielu adwokatów bandy, wśród których sporo było
świeżo upieczonych absolwentów szkół prawniczych, ludzi o
rewolucyjno-marksistowskim światopoglądzie, zupełnie bezprawnie przemycało
dokumenty z cel i do cel więźniów. Przypominali adwokatów mafii, których też nie
należy traktować jako zwykłych wynajętych obrońców, ale jak członków Rodziny.
Wobec trzech adwokatów wysunięto oficjalne zarzuty. Niespodziewane kontrole
przeprowadzane przez policję w celach odkrywały sterty papierów, planów
ucieczek, zleceń przeprowadzenia dochodzeń w konkretnych sprawach, rozkazów
politycznych (m.in. listy polityków bońskich, którzy mieli stać się następnymi
ofiarami bandy) i ulotek propagandowych. Nawet Lenin, Stalin i Trocki nie
cieszyli się taką „taktyczną wolnością", gdy na Syberii pisali swoje broszury i
wymyślali rok 1905 i 1917.
Oczywiście członkowie grupy twierdzili, że stali się przedmiotem
Isolationsfolter, czyli tortury zamknięcia i samotności. Słowo to stało się
później narodowym hasłem protestującej lewicy. Niemieckie władze policyjne,
chcąc uniknąć więziennych buntów i ucieczek (oraz indoktrynacji pozostałych
więźniów), rozdzieliły i odizolowały członków bandy Baader-Meinhof. Mimo to
mieli oni prawo do codziennych wizyt adwokatów, dostęp do radia i telewizji, a
ponadto kilkoro otrzymało dodatkowe cele, które mogli przeznaczyć na kolekcje
swojej marksistowskiej literatury, gdzie znajdowały się pełne
anarchistyczno-terrorystyczne zbiory takich autorów jak Bakunin, Marighella i
Regis Debray.3
Ich największą siłą była umiejętność wykorzystywania liberalnego niemieckiego
sumienia, które ciągle obciążone jest poczuciem winy. Nawet trzydzieści lat po
rozpadzie Trzeciej Rzeszy zachodnioniemiecka demokracja jest niezwykle wrażliwa
na wszystko, co przypomina hitlerowską przeszłość. Prawo musi być przestrzegane,
a nawet przesadnie przestrzegane w obawie przed zarzutami o stosowanie metod
„gestapowskich". Do niedawna ani rząd, ani stowarzyszenia adwokatów nie
podejmowały żadnej akcji przeciwko samowoli obrońców grupy. Nieśmiała propozycja
Bonn, by przy każdym spotkaniu więźnia z adwokatem obecny był przedstawiciel
sądu, została odrzucona. Nie wydano również konkretnych zaleceń lekarzom
zajmującym się dziesiątkami więźniów politycznych prowadzących strajk głodowy.
Chodzi szczególnie o tych najbardziej opornych, których trzeba obezwładnić, a
czasami związać, żeby można ich było nakarmić siłą. Jak wiadomo - „życie jest
święte". Czasami lekarze mają ochotę zrezygnować i pozwolić im umrzeć, jeżeli
takie jest ich życzenie - „samobójstwo jest również wolnością".
Na praktyce lekarskiej i prawnej dzisiejszych Niemiec ciąży podwójne
przekleństwo. W niektórych sytuacjach lekarze i prawnicy będą wyklinani, jeśli
pozwolą umrzeć więźniowi, lecz również, jeśli na siłę utrzymają go przy życiu.
Niech tylko ktoś umrze (Roy Jenkins, minister spraw wewnętrznych Wielkiej
Brytanii, nie miał żadnych problemów z wprowadzeniem w życie anglosaskiej
doktryny, że więźniowie IRA mają całkowite prawo do zagłodzenia się na śmierć),
a niemieccy lekarze natychmiast zostaną oskarżeni o brak poszanowania prawa do
życia, co przypomni nam procesy norymberskie. Zmusić ich do przeżycia -
widziałem, do jak brutalnych metod muszą uciekać się lekarze i pielęgniarze
więzienni, aby nakarmić więźnia, który stawia opór - a natychmiast podniosą się
głosy, że niemieccy lekarze traktują więźniów jak bydło. Spróbuj zamknąć pewne
furtki prawne, które umożliwiają sprytnym terrorystom jawne planowanie zamachu
bombowego albo politycznego morderstwa, a natychmiast zostaniesz zakrzyczany, że
sprzyjasz odrodzeniu faszyzmu.
Nawet próba wprowadzenia anglo-amerykańskiej praktyki immunitetu albo prawa
łaski wobec „koronnych świadków", którzy zgodzili się na współpracę, nie została
zrealizowana. Wpływowy socjalistyczny minister sprawiedliwości Diether Posser
próbował przekonywać, że należy stosować te zasady w sytuacjach, w których nie
ma innego sposobu zebrania odpowiedniej ilości dowodów. Jego propozycja spotkała
się z pełnymi przerażenia sprzeciwami wobec „nikczemnych i nielegalnych umów i
kompromisów", które podważyłyby rządy prawa w całym kraju.
A jednak, mimo zwycięstw bandy Baader-Meinhof za murami więzienia, życie
rewolucyjne w takich warunkach nie toczy się bez pewnych duchowych trudności.
Zetknąłem się z jednym z niszczycielskich dokumentów, sporządzonych przez
teoretyków rewolucji pozostających na wolności, w którym „Frakcja Czerwonej
Armii" poddana została bezwzględnej krytyce ideologicznej. Kopie dokumentu
znaleziono w wielu celach. Nikt tak dobrze nie rozumie ortodoksji jak heretyk,
nikt nie obezwładni maoisty tak skutecznie jak trockista. Wątpię, by Baader albo
Meinhof potrafili poradzić sobie z ciężkimi marksistowskimi zarzutami, które
wobec nich wytoczono. Dlaczego nazywali się „więźniami politycznymi", skoro
wszyscy więźniowie w okresie upadku kapitalizmu (od kieszonkowców do
gwałcicieli) są wytworem systemu politycznego? Dlaczego wszyscy ci
przedstawiciele klasy średniej otoczyli się dumnie elitarną grupą adwokatów,
podczas gdy tylu biednych więźniów pozbawionych jest praktycznie pomocy prawnej?
Jak mogli być tak aroganccy i ośmielić się nawoływać do strajków głodowych
wszystkich skazanych, skoro większość z nich stanowili więźniowie z krótkimi
wyrokami, którzy nie mieli ochoty ryzykować utraty zdrowia? Członkowie grupy
Baader-Meinhof byli winni rozłamu w taktyce walki, odchylenia elitystycznego,
głoszenia śmiesznych, burżuazyjnych iluzji i infantylnych wizji.
Widziałem również odpowiedź, którą Gudrun Ensslin skierowała do skrajnej lewicy
w desperackiej próbie obrony rewolucyjnego posłannictwa bandy Baader-Meinhof.
Ensslin jest wykształconą córką znanego teologa protestanckiego. Jeśli jednak
kiedykolwiek posiadała intelektualne zdolności do zmierzenia się z problemami
ideologicznymi, to w tym żałosnym dokumencie trudno odnaleźć jakiekolwiek ich
ślady. Jest on jeszcze jednym „okólnikiem", odnalezionym po policyjnym nalocie.
Stanowi mieszaninę banalnych haseł, histerycznych argumentów („dlaczego nie
potraficie zrozumieć, że to my mamy rację, a nie wy?") i dowodów zwykłego
wyczerpania umysłowego. Łatwo uwierzyć, że -mimo iż więźniowie nie są
„całkowicie odizolowani" i na pewno nie są torturowani - pobyt w więzieniu może
przynieść katastrofalne skutki.4
Kiedy Horst Mahler nie skorzystał z możliwości wyjścia na wolność i odmówił
zgody na udział w wymianie za Petera Lorenza, zafundował opinii publicznej kilka
wyświechtanych i abstrakcyjnych leninowskich haseł o tym, że nie wolno uciekać z
pola walki klas i należy do końca pozostać „wiernym Rewolucji". Prawdziwym
powodem jego odmowy mógł być jednak równie dobrze strach przed starymi
towarzyszami, którzy na jego znane przejście do herezji maoistycznych mogliby
zareagować rozkazem „politycznej egzekucji".
Pozbyli się zwykłej ludzkiej wrażliwości w stopniu przerażającym. Można się
tylko wstrząsnąć na myśl o powrocie do hitlerowskiej retoryki w wykonaniu
Baader-Meinhof, gdy Meinhof domaga się „koncentracji (sic!) wszystkich
więźniów", a Holger Meins w krótkim manifeście powtarza ulubione słowo Hitlera -
Kampf- dwanaście razy. Na listach ich wrogów, którzy mają zostać zlikwidowani,
słowem-kluczem jest Total-Losung, czyli „totalne rozwiązanie", co nie pozostaje
bez związku z hitlerowskim Endlosung -„ostatecznym rozwiązaniem" zastosowanym w
Oświęcimiu. Skrajne sytuacje wywołują skrajne postawy, dlatego jeden z
dokumentów bandy Baader-Meinhof bije na głowę nawet slogan George'a Orwella z
„Roku 1984". Nawołuje się w nim do „24 godzin nienawiści każdego dnia". Można
zacząć podejrzewać, że w pseudonimach, które przybrali w celu utajnienia swojego
podziemnego systemu komunikacji, tkwi jakieś głębsze i być może podświadome
znaczenie. Pseudonim Meinhof brzmi Therese, co prawdopodobnie jest religijnym
wspomnieniem jej starego przywiązania do katolicyzmu, zwłaszcza w chwili, gdy
przygotowuje się do męczeństwa. Andreas Baader znany jest jako Ahab. Z pewnością
Melville zrozumiałby jego samounicestwiającą obsesję zemsty wobec nienawistnego
monstrum.
Jeden z przywódców bandy Baader-Meinhof doprowadził się już do własnego końca
(lewica twierdzi, że zaniedbali go lekarze, zabili współwięźniowie lub wykończył
System). 33-letni Holger Meins, były student Akademii Filmowej w Berlinie,
został aresztowany we Frankfurcie podczas strzelaniny 1 czerwca 1972. Razem z
nim aresztowano Andreasa Baadera, który był lekko ranny. Kiedy policja
wyciągnęła Meinsa z kryjówki, zaczął wydawać przeraźliwe piski i wrzaski. „Osiem
jęków Meinsa" stało się później dramatycznym punktem dorocznego telewizyjnego
przeglądu wydarzeń. Po zawyciu szybko poddał się policji. W więzieniu podjął
strajk głodowy, który po dwóch miesiącach - mimo karmienia siłą -uczynił z niego
żywego trupa o wadze 40 kilo. W sobotnie popołudnie 9 listopada 1974 roku nagle
zmarł. Na jego pogrzebie Rudi Dutschke - berliński przywódca studentów, którego
rany głowy otrzymane podczas zamachu na jego życie w 1968 roku najwyraźniej
zagoiły się - krzyczał: „Będziemy walczyć dalej, Holger!" Po pogrzebie Dutschke
powrócił do swojego pisania w Danii. Pozostała część lewicy była bardziej
powściągliwa, a nawet skwapliwie obojętna, szczególnie po brutalnym zamordowaniu
nazajutrz po śmierci Meinsa przewodniczącego sądu Berlina Zachodniego, Giinthera
von Drenkmanna.5 Wśród ogólnego oburzenia społeczeństwa stracono szansę na
pisanie heroicznej legendy o ofierze męczennika Meinsa, bez której żadna
mitologia rewolucyjna nie jest w stanie się rozwinąć.
Więźniowie z bandy Baader-Meinhof cierpieli dalej nie przerywając strajku
głodowego, ale nawet na własnym podwórku nie wyhodowali męczennika. Kiedy
niektóre więźniarki z tzw. „Frakcji Czerwonej Armii" zostały przeniesione z cel
do berlińskiego szpitala więziennego, dwanaście więźniarek kryminalnych
rozpoczęło swój własny strajk głodowy. Jak mieli zareagować leninowcy z bandy
Baader-Meinhof na stary bolszewicki podstęp, polegający na odwróceniu luf w
przeciwną stronę? Przecież inni również mieli prawo protestować, wysuwać
żądania, naciskać na administrację więzienną. I rzeczywiście - więźniarki
domagały się zabrania politycznych. Narzekały, że życie na oddziale stało się
nieznośne, ponieważ terrorystki narzucają swoją wolę przy wyborze programów
telewizyjnych i uparcie agitują, prowadząc dyskusje propagandowe niekiedy przez
całą noc. Protestujące, twierdziły, że inne więźniarki otrzymywały łapówki za
wspieranie więziennych akcji bandy Baader-Meinhof. Więźniarki postanowiły się
ich pozbyć. Po dwóch tygodniach strajku głodowego udało im się przekonać władze
więzienne Berlina Zachodniego, by usunięto polityczne bojowniczki i osadzono je
z powrotem we własnych celach. Z tym wiązały się oczywiście specjalne przywileje
i drobiazgowa opieka lekarska dla członkiń bandy, co z kolei odbierało im coraz
więcej przyjaciół i sympatyków. Rozmawiałem z pewną dyrektorką więzienia, która
przypadkiem była dawną towarzyszką Ulrike Meinhof z lat sześćdziesiątych. Nie
mogła opanować wściekłości i oburzenia.
- Z tak zwanych „przyjaciół ludu" zmienili się we wrogów ludzi - powiedziała. -
Chcieli pomagać, a teraz tylko wyrządzają innym krzywdę. Kochali ludzkość jako
pojęcie abstrakcyjne, w rzeczywistości nie zależało im na dobru żadnego
konkretnego człowieka. Nie jestem w stanie zdobyć dodatkowego telewizora dla
moich małoletnich skazanych, bo wszystkie telewizory pozabierali pni. Nie mogę
wezwać lekarza do nagłego przypadku, bo całą opiekę medyczną zmonopolizowali
oni. Jak. ma się takich przyjaciół pokrzywdzonych i uciskanych, to nie potrzeba
wyzyskiwaczy.
Kiedyś zapytano mnie w programie telewizji zachodnioniemieckiej, czy - moim
zdaniem - „komunistyczne złoto", czyli tajne fundusze otrzymywane z NRD, od
radzieckich służb specjalnych itd., odegrało jakąś znaczącą rolę w rozwoju
niemieckiej Nowej Lewicy w latach sześćdziesiątych. Próbowałem potraktować
sprawę zdawkowo. Są ludzie, którzy myślą, że za każdym przejawem zorganizowanego
radykalizmu stoi ktoś, kto porusza sznurkami (por. próżne wysiłki FBI i CIA, by
odnaleźć kubańskie, chińskie albo algierskie źródła funduszy SDS [Students for
Democratic Society], Czarnych Panter i innych tego typu ugrupowań
amerykańskich). Czasami jednak okazuje się to prawdą, a niekiedy nawet
czynnikiem decydującym. Współcześni historycy udowodnili, że Lenin otrzymywał
miliony z tajnego funduszu politycznego Kaisera i że miliony te pomogły
sfinansować publikacje bolszewickie, które w latach 1917-18 ukazywały się aż w
nadmiarze. Wiemy również, że w epoce zimnej wojny CIA nieoficjalnie wspierała
wiele działań w Europie Zachodniej, które pomogły ustabilizować powojenny Zachód
oraz „destabilizowały" próby przegrupowania komunistów i neomarksistowskiej
lewicy po 1945 roku.6
W narodzeniu się silnej niemieckiej Nowej Lewicy w latach sześćdziesiątych
centralną rolę odegrało pismo Konkret znakomicie redagowane przez Klausa Rainera
Róhla. Jego metody propagandowe były niezwykle pomysłowe, a styl edytorski
nowoczesny i śmiały. Róhl wolał styl Playboya od stylu Prawdy i skupiał wokół
swojego pisma szeroki front agitatorów, studentów, anarchistów, poetów,
terrorystów, porno-polityków i rozczarowanych intelektualistów, tęskniących za
nową ojczyzną Utopii. Konkret był najprawdopodobniej najistotniejszym
pojedynczym czynnikiem takich zwycięstw niemieckich działaczy, jak przejęcie
berlińskiego Wolnego Uniwersytetu, dziesiątki tysięcy członków APO [Ausserpar-lamentarische
Opposition - Opozycja Pozaparlamentarna] maszerujących ulicami Bonn, rozmnożenie
się grup bojowych przygotowanych do przejęcia władzy przy pomocy siły zbrojnej.
Wśród tych ostatnich grupa Baader-Meinhof stała się najbardziej znana. Róhl był
mężem Ulrike Meinhof, a oboje byli tajnymi członkami partii komunistycznej. Ich
wpływowe pismo Konkret finansowane było z tajnych funduszy komunistycznych
zdobywanych przez Róhla i Meinhof w Berlinie Wschodnim i przesyłanych przez
Pragę.
Do niedawna, aż do czasu kiedy Róhl wyznał i potwierdził te informacje, wydawały
się one nieomal niewiarygodne. Rosjanie znani są z gotowości do finansowania
sprawnych i godnych zaufania komunistycznych kadr partyjnych albo swoich
organizacji fasadowych, które mogą kontrolować. Jednak Róhl i Meinhof, mimo
posiadania tajnych legitymacji partyjnych, mogli co najwyżej być traktowani jako
- by użyć epitetu Lenina - przedstawiciele „infantylnej lewicy" pełnej małych,
burżuazyjnych playboyów i sfrustrowanych panienek. A mimo to Rosjanie uczynili
krok naprzód: za sumę - jak się oblicza - około miliona marek (koszt kilku
śrubek i nakrętek do Sputnika) zdołali zdestabilizować najpotężniejszego
partnera w NATO, przemienili niemiecki ruch młodzieżowy w masową siłę
antyamerykańską i zrehabilitowali teorię i praktykę rewolucji marksistowskiej.
Nie wiadomo, która z sekcji radzieckiego wywiadu była odpowiedzialna za
przeprowadzenie tej ideologicznej wolnej amerykanki, ale na pewno nie była to
zła inwestycja. Róhl przyznaje obecnie - po raz pierwszy - w swych niedawno
opublikowanych wspomnieniach7, że był tajnym członkiem partii komunistycznej od
1956 do 1964 roku i że wraz z Ulrike Meinhof, z którą ożenił się w 1961 roku i
która w 1962 urodziła mu bliźnięta, nawiązał nielegalne kontakty ze swymi
wschodnimi mocodawcami w Berlinie Wschodnim.
Przez wiele lat Sowieci dawali im niezwykle wolną rękę. Linia polityczna nie
była im nigdy wyraźnie narzucona. Często krytykowali rękę, która ich żywiła.
Mogli swobodnie uganiać się po wszystkich obszarach modnych w owym czasie
radykalnych subkultur Niemiec Zachodnich: kręgach nowych bogaczy z Zagłębia
Ruhry, którzy ekscytowali się ideą upadku kapitalizmu, komunach narkotycznych
pop-fanów, zwolenników pigułek i wolnej miłości, kołach brechtowskiej awangardy.
Grupa stawała się bardzo popularnym frontem skupiającym praktycznie całą lewicę
oprócz -rzecz jasna - proletariatu. Jednak przeciągnięcie robotników nie było
jej celem. Nowa Lewica niemiecka, tak jak zresztą każda rozkwitająca na
Zachodzie Nowa Lewica, była przede wszystkim zjawiskiem właściwym klasie
średniej, dającej upust swoim skłonnościom do abstrakcyjnego idealizmu, zabawy,
ekscytacji i pełnego pasji zaangażowania trwającego do chwili, aż wyznawcy nie
zmęczą się własną przesadą i nie przestraszą skutkami degradacji ideałów i ich
przemiany w ślepą przemoc tych, którzy odważyli się wprowadzić je w życie.
Historia Ulrike Meinhof, podobnie jak przypadki Patty Hearst z Symbionese
Liberation Army, Bernadine Dohrn z grupy Weathermen w USA czy - na jeszcze
bardziej szalony, bardziej ekscentryczny angielski sposób - Dr Rosę Dugdale z
Wielkiej Brytanii, podsumowuje ekstremizm historycznej dekady. Jednak przypadek
Ulrike Meinhof jest bardziej pouczający od pozostałych, ponieważ rzuca
jaśniejsze światło na główne instytucje najbogatszego i najpotężniejszego
społeczeństwa współczesnej Europy Zachodniej: niemiecka policja, prasa,
intelektualiści i kaznodzieje, telewizja i zmienna opinia publiczna - wszyscy
wciągnęli się w tragedię nieszczęsnej rewolucjonistki, która przekonała samą
siebie, że władzę można zdobyć zapalając lonty bomb domowej roboty.
Przez mniej więcej ostatnie pięć lat Niemcy walczyły z problemem grupy
Baader-Meinhof. Czasami nazwą bandy posługiwano się dla określenia
najprzeróżniejszych ugrupowań rewolucyjno-terrorystycznych skrajnej lewicy. W
ciągu tych pięciu lat Niemcy udzieliły światu dramatycznej i przerażającej
lekcji, z której uczy się cały współczesny Zachód. Społeczeństwo
liberalno-przemysłowe jest szczególnie bezbronne wobec machinacji garstki
ekstremistów, których jedynym orężem jest ideologia, kilka pistoletów i parę
kilo ładunku wybuchowego oraz fanatyczna gotowość poświęcenia siebie dla sprawy.
A może - i to dodało Niemcom, którzy tak łatwo ulegają spenglerowskiemu
pesymizmowi, nieco otuchy - była to jeszcze jedna przemijająca XX-wieczna moda?
Partyzanci arabscy czy bojownicy IRA wydawali się zjawiskiem zupełnie odmiennym.
U nich poza przemocą desperados tkwiły głębokie i poważne kwestie religijne,
narodowe i społeczne. A jak stwierdzić, czy rzeczywiście poważne i stałe jest
zagrożenie istniejącego społeczeństwa, jeśli ma się do czynienia z małą grupką
podnieconych mieszczańskich idealistów, którzy ukrywają się pod takimi nazwami
jak „Meteorologowie" (Weathermen), „Wściekłe Brygady" czy „Frakcja Czerwonej
Armii"?
Policja niemiecka, która ma takie same przywileje jak FBI czy stróże prawa w
Wielkiej Brytanii, odetchnęła w pewnym momencie z ulgą w przekonaniu, że
zmiażdżyła ruch. Ci, których uważano za „rdzeń" bandy, znaleźli się za kratkami.
Rzeczy zaczęły wracać do normy. Spichlerze studenckich bojowników zaczęły się
opróżniać, a uniwersytety wracały do swojej monotonnej działalności
akademickiej. Gdy napadano na bank, winnym okazywał się - jak za dawnych dobrych
czasów - sympatyczny zwykły bandzior, a nie świeżo upieczony „partyzant
miejski", szukający funduszy na arsenał nadchodzącej krwawej rewolucji.
Od kiedy jednak kamienne ściany czynią więzienie? Bojownicy postanowili znaleźć
sposób na oszukanie burżuazyjnej sprawiedliwości. W lutym nagle porzucili
strategię samozagłady, doszli do formy i zaczęli czekać. Nowa strategia okazała
się śmiała, błyskotliwa i zakończyła się całkowitym sukcesem. Towarzysze z
nielegalnego „Ruchu 2 Czerwca" porwali w lutym, w przededniu miejskich wyborów,
polityka berlińskiego. W ciągu 72 godzin wszystkie żądania porywaczy zostały bez
żadnych warunków zaakceptowane przez rząd boński i pierwszych pięciu skazanych
terrorystów z. bandy Baader-Meinhof wyszło z cel i powędrowało po czerwonym
dywanie na wolność.
Nigdy w powojennych Niemczech nie zetknąłem się z oszołomieniem i chwiejnością
opinii publicznej równymi tym, które ogarnęły kraj wtedy, gdy dramat
Baader-Meinhof przemienił się w histeryczną kwestię „bezpieczeństwa
wewnętrznego" republiki. W tym kontekście wobec takich poważnych narodowych
kwestii jak mur berliński, podział ojczyzny, upadek Willy'ego Brandta i jego
Ostpolitik zachowywano stosunkowo wyważoną postawę. Jeśli porwanie lokalnego
berlińskiego polityka Petera Lorenza powoduje wypuszczenie pięciu więźniów
politycznych, jeśli następnie Lufthansa przewozi ich pierwszą klasą na wolność
na Bliski Wschód, a władze wręczają każdemu po 20 tysięcy marek, to jak długo
trzeba będzie czekać, aż wszyscy pozostali znajdą się na wolności w podobny
sposób?
Trudno powiedzieć, co było dla Niemców bardziej szokujące, niepokojące i
dezorientujące: zimna, zawodowa sprawność, z jaką terroryści z „Ruchu 2 Czerwca"
przeprowadzili operację, czy szlachetność, z jaką przyrzekli, że zakładnikowi
włos z głowy nie spadnie, jeśli wszystkie ich warunki zostaną spełnione. Warunki
zostały spełnione i zakładnikowi włos z głowy nie spadł. Dziesiątki milionów
Niemców śledziło każdą scenę marcowego spektaklu na ekranach telewizorów. Po
zakończeniu gratulowali sobie, że jedno życie ludzkie przedłożono nad interes
państwa. - Jak często -zwierzył mi się jeden z Niemców - zdarzało się to nam w
historii?
Prywatnie ubolewali nad swoją bezradnością i upokorzeniem. Czy istniało jakieś
inne wyjście? Czy Niemcy mogły w tym dostatnim, niczym nie zagrożonym okresie
pokoju zdecydować się na twardą „strategię izraelską" albo chociaż upór w stylu
Trudeau i zaryzykować jeszcze jedną krwawą strzelaninę na ulicach miast? Czy
mogli stawiać opór terrorystom bez ryzykownego dryfowania w kierunku nowego
państwa policyjnego?
- Upokorzenie było na porządku dziennym - odnotował ponuro zachodnioberliński
pisarz. - Być może nigdy w historii, od czasu gdy Święty Cesarz Rzymu poszedł w
pokorze do Canossy, dumny naród nie musiał poniżyć się do tego stopnia.
Nawet lewicowy hamburski tygodnik Die Zeit, usprawiedliwiając humanitaryzm i
odrzucając żądanie oficjalnej zemsty i akcji policyjnej wobec terrorystów, nie
mógł powstrzymać się od podkreślenia historycznej natury podjętej decyzji. W jej
kontekście wszystkie stare tradycje okazały się przebrzmiałe. Dawno temu,
wspominała smutno Marion hr. Dónhoff, był sobie król Prus, Fryderyk, który
pozostawił po sobie rozkaz mówiący wyraźnie, że - gdyby kiedykolwiek dostał się
w ręce wrogów i ci domagali się czegoś za jego uwolnienie - szantażystom w
żadnym wypadku nie należy ustępować. A jednak jedna z krajowych gazet postawiła
okrutne i nieuniknione pytanie głównym politykom niemieckim i izraelskim: „Czy,
jeśli zostałbyś wzięty jako zakładnik, chciałbyś zostać wymieniony za skazanych
terrorystów?" Wszyscy politycy izraelscy odpowiedzieli --Nie! Żaden z Niemców
nie chciał udzielić odpowiedzi. Wszyscy czuli się zażenowani „demagogią",
nienawidzili „hipokryzji" i wyszydzali „bezzasadność " pytania. Zgadzali się, że
dojdzie do następnych porwań i jeszcze jednej rundy żądań szantażystów. Jednak
dla cywilizowanego kraju - a jakże desperacko dumni są Niemcy ze swojego
powojennego liberalnego humanizmu! - nie było innego wyjścia. Jedynie hrabina
Dónhoff przypomniała starą maksymę Fryderyka „Lepiej by umarł człowiek, niżby
miała zginąć sprawiedliwość".
Uzbrojonym bojownikom Baader-Meinhof być może nie udało się wywołać rewolucji,
ale z pewnością udało im się pogrzebać stare Prusy i poważnie zranić politycznie
Niemcy współczesne. Jednym z historycznych aspektów tej bezprecedensowej
historii berlińskiej było zagarnięcie przez terrorystów krajowych ekranów
telewizyjnych. W tamtych chwilach służyły one wiernie celom porywaczy. Na 72
godziny - powiedział mi jeden z redaktorów -zupełnie straciliśmy kontrolę.
Telewizja należała do nich, a nie do nas. (...) Zmienialiśmy godziny audycji,
żeby dostosować się do ich planów. Zostaliśmy zmuszeni do ustawienia kamer w
taki sposób, żeby mogły one zarejestrować wejście na pokład samolotu każdego z
wypuszczonych więźniów. Nasze relacje musiały zawierać komentarze, które oni nam
dyktowali. (...) Nigdy do tej pory nie zdarzyło się nic podobnego. Na naszych
ekranach można obejrzeć mnóstwo zbrodni, ale dotychczas zajmowali się tym Kojak
albo Columbo. (...) Tym razem mieliśmy do czynienia z rzeczywistością. Bandyci
napisali scenariusz i zaprogramowali mass media. Woleliśmy udawać, że byliśmy
wtedy ' „ustępliwi", ale w rzeczywistości byliśmy całkowicie bezradni, podobnie
zresztą jak policja i rząd w Bonn. (...) Był to z pewnością pierwszy w historii
przypadek porwania państwowej sieci telewizyjnej. (...)
,, Ze zgiełku politycznego, który nastąpił potem, można było wyłowić
najprzeróżniejsze głosy - od wściekłych żądań postawienia wszystkich więźniów z
bandy Baader-Meinhof przed plutonem egzekucyjnym do mało atrakcyjnych propozycji
odstawienia członków bandy na jakieś opuszczone lotnisko na Saharze. Jednak
warto zauważyć, że większość społeczeństwa spokojnie i trzeźwo poparła
burmistrza Berlina Zachodniego i kanclerza Niemiec (obu zresztą popierali
konserwatyści z opozycji) w sprawie wymiany Lorenza. Ankieta wykazała, że 75%
społeczeństwa uważało, że1 wymiana była posunięciem prawidłowym, a 24%
twierdziło, że był to błąd. Jednak wyraźna większość uważała również, że tego
typu wymiany terrorystów na polityków nie powinny mieć miejsca w przyszłości i
że przywrócenie kary śmierci pomogłoby wzmocnić bezpieczeństwo wewnętrzne i
praworządność w kraju.
W jaki sposób z tej pstrokatej grupki mieszczańskich chłopców i dziewcząt
wyrośli rewolwerowcy? Współczesna gadanina o sile i przemocy jako podstawowych
elementach zmieniających dobre społeczeństwa w złe przypomina teoretyczne
pogawędki, które ożywiały rewolucyjne fantazje marksistów od Engelsa do Bebela i
Kautskiego przez ostatnie sto lat. Ale któż by po wzięciu w nich udziału
kiedykolwiek pociągnął za spust i wystrzelił chociaż jedną kulę? Dyskusje,
których byłem świadkiem w „Instytucie Smolnym", czyli w samym centrum radykalnej
walki na berlińskich uniwersytetach lat sześćdziesiątych, koncentrowały się
wokół kwestii przydatności kamieni przy akcjach wybijania szyb w miejskich
centrach handlowych i określenia, czy w kontekście zbliżającej się walki
ulicznej jabłka należy traktować jako broń „twardą", czy „miękką".8
Wkrótce potem na niemieckiej Nowej Lewicy pojawiła się prawdziwa broń: ze
lśniącą lufą i pełnym magazynkiem. Róhl -samozwańczy wódz, redaktor i wydawca
najpopularniejszej gazety lewicowej - kupił sobie pistolet małego kalibru o
nazwie Land-mann-Preetz. Później pistolety te stały się ulubioną bronią bandy
Baader-Meinhof, podobnie jak BMW stał się samochodem, któ¬rym najchętniej
uciekali z miejsc zbrodni (po pierwsze dlatego, że był szybki i elegancki, po
drugie ze względu na akronimiczną zbieżność nazwy).
Pewnego zimowego wieczoru 1968 roku Róhl pokazał pistolet swoim redaktorom i
zrewolucjonizowanym studentom, którzy przyszli odwiedzić go w willi w
Hamburgu-Blankenese. Wszyscy podziwiali broń i podawali ją sobie z rąk do rąk
„jak wodzowie prymitywnych szczepów, którzy oglądają na zgromadzeniu plemiennym
nowo wykutą dzidę (...)". Jeden z nich położył pistolet na kolanach i nie chciał
go oddać. Zapytał podniecony: „To naprawdę strzela? Prawdziwymi nabojami? I
można z tego kogoś zabić?" Pierwszą lekcję praktyczną Róhl przeprowadził jeszcze
tego samego wieczoru. W ogrodzie odbyła się dzika strzelanina do butelek i
żarówek, aż sąsiedzi zagrozili, że wezwą policję. Jak wspomina Róhl, „byliśmy
wtedy wszyscy w romantycznym okresie duchowym rodem z filmu ~Viva Maria! (...)"
W tym okresie Ulrike Meinhof znajdowała mniejsze natchnienie w dziełach Marksa i
Mao niż w fascynujących postaciach dwóch rewolucyjnych Marii (Jeanne Moreau i
Brigitte Bardot) walczących o wyzwolenie biednych. Jednak ciągle bała się walki
zbrojnej, a szczególnie odgłosu strzałów z pistoletu. Kiedyś poszła na spacer ze
swoim 16-letnim szwagrem, Wolfgangiem Róhlem. W którymś momencie w środku lasu
chłopiec nagle wyciągnął pistolet i z młodzieńczą brawurą wypalił kilkakrotnie w
powietrze. Ulrike dostała ataku płaczu. Jej mąż twierdzi, że znajdowała się na
granicy rozstroju nerwowego. Żadne z nich nie odezwało się do Wolfganga przez
rok. Klaus Róhl uważa, że jej reakcja była spowodowana „chrześcijańskim
pacyfizmem", w duchu którego zaczęła swoją krucjatę polityczną, a poza tym
„ciągłymi, okropnymi bólami głowy" - pozostałością po wycięciu guza mózgu. Od
czasu operacji „paniczny lęk" budził w niej nawet odgłos wystrzału z
pistoletu-zabawki.
Jak daleko stąd do podziemnych arsenałów grupy Baader-Meinhof, odnalezionych
kilka lat później! Od czasu, gdy armia amerykańska rozbiła redutę Wehrwolfu w
1945 roku, arsenał Baader-Meinhof był najwspanialszą prywatną kolekcją broni
odkrytą w powojennych Niemczech.9 Nie ustępował nawet uzbrojeniu gangu Al Capone
w przededniu masakry w Dniu Świętego Walentego. Z jednym zastrzeżeniem:
bohaterowie chicagowskiego podziemia byli „urodzonymi mordercami", gangsterami,
których natura obdarzyła gorącą lub zimną krwią - zależnie od warunków
kontraktu, w ramach którego spisane było ich życie.
Tutaj, w podziemiu lewicy, bandyci nie rodzili się - tu się ich kształtowało.
Tworzyła ich i modelowała ideologia. W tym świecie podziemnym nie trzeba było
wymyślać usprawiedliwień dla napadów na South Side, zakatrupienia rywala lub
zaproszenia kogoś na krótką przejażdżkę. Tutaj na usługach była ideologia, która
łączyła w sobie marksistowskie slogany z teologiczną kazuistyką i religijną
pasją. Komu potrzebna była społeczna albo polityczna teoria, żeby pozbyć się
Legsa Diamonda albo Buggsy Siegela? Jest jednak różnica pomiędzy gorilla i
guerrilla. Partyzanci Baader-Meinhof nie byli gorylami, ponieważ działali dla
wyższego dobra. Powinny były o tym wiedzieć ich ofiary: bibliotekarz z
berlińskiej czytelni zastrzelony podczas odbicia Baadera, nocny stróż rozerwany
na kawałki bombą w Wannsee, dwaj policjanci w Hamburgu zastrzeleni w trakcie
nocnego patrolu, inspektor policji rozszarpany pociskami dum-dum, siedemnastu
pracowników biura jednej z gazet, zranionych odłamkami bomby w Hamburgu,
amerykański oficer i dwóch sierżantów zabitych wskutek wybuchu bomby w koszarach
armii amerykańskiej w Heidelbergu, przewodniczący sądu Berlina Zachodniego -
socjalista przez całe życie - zastrzelony w dniu swych urodzin przez
rewolwerowców niosących mu kwiaty.
Ideologia wytrenowała ich w pochwale - by użyć nieładnego sformułowania Audena -
„koniecznej śmierci". Pierwsze trupy, na których ćwiczyli obojętność, znajdowali
w odległych miejscach. Kiedy Amerykanie oswobodzili Hue w Wietnamie Płd.,
znaleźli m.in. kilka trupów zachodnioniemieckich lekarzy, pracujących w
Czerwonym Krzyżu. W Konkret (Ulrike Meinhof stała się w międzyczasie jego
najbardziej wziętą felietonistką) ukazał się artykuł tłumaczący, że „ nie było
to morderstwo*, tylko polityczna egzekucja. (...) Chłopscy rewolucjoniści mieli
pełne prawo być źli na lekarzy, którzy nie rozumieją podstawowych problemów
społecznych. Prowadzenie praktyki lekarskiej bez prawidłowej społecznej i
politycznej świadomości jest samo w sobie mordercze. (...)". Ho Szi Min, którego
święte imię wyśpiewywali na wszystkich ulicach Niemiec, dał im niezłomne
wyczucie, co jest „śmiercią konieczną", a transoceaniczna spójnia z romantyzmem
Stokely Carmichaela i Eldridge'a Cleavera z Black Panthers egzotyczne poczucie,
że „cudownie jest zabijać, ole...\" Kopiowali wszystkie formuły z tekstu Bum,
Baby, Bum („Spal, kochanie, spal"), a swe germańskie rozmowy i teutońskie
manifesty przetykali takimi zwrotami jak cool, high, right on, czy off the pigs.
Słowo pigs musieli przetłumaczyć jako Bullen (byki), bo jednak w określeniu
Schwein (świnia) tkwi nutka pieszczotliwości. Gdy dwóch przechodniów zostało
zabitych kamieniami w trakcie monachijskiej demonstracji SDS, reakcja Horsta
Mahlera - zimna i niczym nie zmącona - zasygnalizowała zmianę w rewolucyjnym
scenariuszu: odchodzono od Viva Maria! na rzecz Bonnie and Clyde. Mahler
stwierdził: „Kiedy jadę samochodem, nie mogę z góry wiedzieć, że na następnym
zakręcie przebiję oponę". Śmierć to tylko wypadek drogowy.
Brutalność szła ręka w rękę z nowym ideologicznym fanatyzmem. Dieter Kunzelmann,
który właśnie wyszedł z berlińskiego więzienia (zwolniony kilka dni przed
terminem, by mógł oficjalnie stanąć do wyborów jako kandydat
maoistyczno-komunistyczny), wyjaśnił, dlaczego podłożył bombę w berlińskiej
synagodze na Fasanenstrasse, odbudowanej po spaleniu jej przez hitlerowców w
1938 roku. "Kunzelmann posunął się do tego, że zaczął nalegać na swoich
towarzyszy, by pozbyli się Judenknax, „tego hysia żydowskiego", czyli
powojennego niemieckiego filo-semickiego liberalizmu. Jeden z jego
współpracowników, Georg von Rauch (zabity przez policję w strzelaninie
ulicznej), wołał o większą konsekwencję w eliminowaniu wrogów politycznych:
„Musimy postawić sprawę jasno: w tego typu akcjach nasz humanizm musi zostać
przetransformowany. (...) W takich sytuacjach musimy - ja muszę - pozbyć się
ludzkich uczuć".
Tak więc musiało upłynąć parę lat, zanim Ulrike, która wybuchała płaczem na
dźwięk wystrzału z pistoletu, mogła cieszyć się swym precyzyjnym trafieniem do
celu na strzelnicy jednej z baz komandosów Arafata w Jordanu. Patty Hearst
nauczyła się bawić swoim karabinem maszynowym mniej więcej w trzy miesiące, ale
w Kalifornii wszystko rośnie szybko i przykazań marksistowsko-maoistycznej
rewolucji można się tam z pewnością nauczyć na dwutygodniowym przyspieszonym
kursie. Ulrike musiała upewnić się, że Hegel i prawdziwe prawa historii są po
jej stronie. W tym celu podjęła egzegetyczne studia nad dziełem Herberta Marcuse.
Kontynuuje je zresztą do tej pory w swojej wypełnionej książkami celi, a autora
poleca pozostałym towarzyszom. Musiała być pewna, że późny kapitalizm ze
wszystkimi swoimi imperialistycznymi sprzecznościami znalazł się wreszcie w
stanie ostatecznego rozpadu. Poświęcała mnóstwo czasu na czytanie działów
ekonomicznych gazet na temat eksportu, importu i ruchu kapitału, aby przekonać
się, że koniec jest już blisko. Musiała być pewna, że zorganizowana klasa
robotnicza ze swoimi ugodowymi przywódcami związków zawodowych jest stracona dla
rewolucji i że w związku z tym pozostała garstka wiernych musi powstać i działać
samodzielnie - nie zapominając jednak, że czyni to w imieniu wyzyskiwanych i
otumanionych mas, złaknionych autentycznej wolności.
Te zobowiązania złożyły się na wyznanie wiary. Czyż Jean-Paul Sartre nie wykazał
tego jasno? Tylko rewolucja może stanowić autentyczne, egzystencjalne wyzwanie
dla ludzi w pełnym tego słowa znaczeniu. Garstka jest w istocie większością. I,
co ważniejsze, śmierć jest życiem. Sartre rzeczywiście wyłożył to jasno, kiedy w
swej słynnej wypowiedzi objawił prawdziwe znaczenie ideologii Frantza Fanona.
Rewolucjonista zabija. W tym akcie czystej przemocy zawarty jest podwójny akt
wyzwolenia: ofiara zostaje wyzwolona z fałszywej roli, którą grała, a zwycięzca
wyzwala się duchowo i osiąga wreszcie prawdziwe człowieczeństwo. Dość już
sentymentalizmu. Owszem, drzewo wolności podlewa się krwią.
Zabójca i ofiara to dramat emancypacji. Dialektyka życia i śmierci jest sednem
wszystkiego.
Dwie dusze - jakby powiedział Goethe - zadomowiły się w piersi Ulrike i doszło
do walki klasowej pomiędzy zawziętą wiernością Starej Lewicy i lekką,
wyzwoleńczą pasją Nowej. Konkret Rohla i Meinhof był mieszaniną seksu i
polityki. Rohl stał się kimś w rodzaju ideologicznego Hugha Hefnera. Łączył gołe
panienki („ku seksualnemu oświeceniu młodych") z bojową, lewicową propagandą
ostro przyprawioną salonową nowoczesnością ze szczyptą marihuany. Czasami
Róhlowi udawało się wyśrubować nakład do 250 tys. egzemplarzy. Kiedy on albo
jego bardziej purytańscy marksistowscy bojownicy dochodzili do wniosku, że
trzeba nieco zmniejszyć dawkę golizny, a zwiększyć marksizmu, nakład gwałtownie
spadał. Panienki wracały.
Ten kompromis między seksem i rewolucją musiał budzić w Ulrike ciężkie, choć
skryte poczucie winy. Brała swoje dziesięć patyków rocznie za dwanaście krótkich
felietonów (były tego warte - chociażby ze względu na poprawną gramatykę i
bogate słownictwo), kupowała sobie sukienki w butikach i wymyślną biżuterię, a
jednak ciągle nie mogła doczekać się dnia, w którym będzie mogła zadać czysty i
bezkompromisowy cios w obronie uciskanych mas. W międzyczasie wpadła w
środowisko eleganckich radykałów (nazywane przez Niemców Schickeria) i odbywała
podróże z jednego cocktail party na drugie, np. od Inge Feltrinelli w Mediolanie
do Gabrieli Henkel w Dusseldorfie. Kiedy wreszcie udało jej się wyrwać z tego
kręgu, opuściła męża i przeniosła się z córeczkami do Berlina Zachodniego.
Jednak tęsknota za starym światem odzywała się co jakiś czas. W nowej sytuacji
Ulrike poświęciła się walce o poprawę ciężkiej doli upośledzonych społecznie (od
sierot do skazańców) i rozpoczęła rekrutację kadr Rewo¬lucji.10 Czym jednak
miała wypełnić próżnię? Zeszła z wyżyn artystów, poetów i łebskich milionerów na
niziny podkultury obdartych, fanatycznych konspiratorów w dżinsach. Kiedyś
przeprowadziła wywiad z Andreasem Baaderem i Gudrun Ensślin, po podpaleniu przez
nich sklepu we Frankfurcie. Wywołała wtedy sensację poparciem dla tego aktu
politycznego. Umieściła w felietonie w Konkret prorocze zdanie, w którym
stwierdziła, że „postępowość" aktu spalenia polega nie tyle na zniszczeniu
tandety, którą zdegenerowane społeczeństwo konsumpcyjne próbowało kupczyć, ale
raczej na tym, że było to śmiałe wystąpienie przeciwko prawu. Powiedziała „tak"
„bezprawności czynu" i kiedy w Berlinie przyłączyła się do Baadera i Ensslin -
będących wówczas przywódcami grupy, która nazywała się „Baader-Mahler" - była
zdecydowana działać podobnie jak oni.
Najpierw jednak musiała pozałatwiać parę spraw związanych z przeszłością. Przede
wszystkim chodziło o męża. Klaus Róhl ciągle chciał, żeby do niego wróciła. Poza
tym był jeszcze jej stary Konkret, który pragnął powrotu swojej gwiazdy. Wiadomo
jednak, że gorąca pasja rewolucjonistki nie żywi się wyblakłymi namiętnościami
dnia wczorajszego. Napisała wściekły komentarz, w którym zaatakowała Konkret i
jego profil wydawniczy, po czym zmusiła Róhla, by go wydrukował. Były mąż
napisał nieśmiałą odpowiedź, niemal w formie listu miłosnego. Powtykała do
redakcji pisma swoich przyjaciół, ich zadaniem było „wiercenie od środka", a
następnie przejęcie ciągle popularnego lewicowego dwutygodnika przy pomocy
„demokratycznej decyzji o współrządzeniu". Makiaweliczny zamach omal się nie
udał, ale Róhl w ostatniej chwili zorientował się o co chodzi dzięki rozmowie
telefonicznej zjedna z bliźniaczek, która opowiedziała tatusiowi, czym zajmuje
się Mutti w ostatnich dniach. Ulrike nie udało się zmiażdżyć swojej starej
gazety, która od tej pory stała się „organem kontrrewolucji" (listem
rezygnacyjnym Ulrike zapoczątkowała okres swej politycznej paranoi), ale
pozostawał jeszcze inny cel -tym razem łatwiejszy do zrealizowania.
Inny odcinek czekał na zniszczenie i całkowite uwolnienie jej od wspomnień
haniebnej epoki „seksu i polityki". Grupa jej berlińskich przyjaciół formuje
konwój i udaje się do jej starej willi w Blankenese - najbogatszej dzielnicy
Hamburga. Atakują i dewastują kompletnie „niegdyś wspaniały dom" (Róhl do
dzisiaj z sentymentem wspomina te czasy). Na drzwiach wejściowych malują
fallusa, niszczą lampy, meble, gramofon. Członkowie bandy zbierają się razem i
kolektywnie oddają mocz na stare, podwójne łóżko w sypialni pana domu.
Były mąż nigdy nie był zbyt bystry, dlatego nie zrozumiał sensu tej ekspedycji.
Przekonał samego siebie, że cała operacja była „zmontowana". Swój wniosek oparł
na tym, że w ekipie znajdowało się dwóch reporterów Spiegla, którzy robili
wywiady i zdjęcia, a poza tym widziano, jak po akcji ktoś opłacał
niezaangażowanych ideowo chuliganów, którzy wchodzili w skład bandy. Rok
później, gdy jego dzieci zniknęły w tajemniczych okolicznościach, Róhl zaczął
domyślać się, że bezwzględna rewolucyjna taktyka, której orędownikiem był tak
długo, zwróciła się przeciwko niemu.
Berliński sąd przyznał mu prawo do opieki nad 8-letnimi bliźniaczkami, ale
kłopot polegał na tym, że nigdzie nie można było ich znaleźć. Zaalarmowano
Interpol, który rozpoczął poszukiwania w całej Europie. Mijały miesiące. Dzięki
zbiegowi różnych ciekawych okoliczności, Róhl odnalazł wreszcie dzieci - całe i
zdrowe - w Rzymie. Ukrywano je na Sycylii, gdzie nauczyły się śpiewać Bandiera
Rossa i inne rewolucyjne przyśpiewki. Śpiewały: „E viva comunismo - e liberia".
Jednak ryż we Włoszech ma gorzki smak, ą młodziutkie bliźniaczki nie przepadały
za "trawką", którą raczyli je od czasu do czasu ich lubiący haszysz strażnicy."
Plan zakładał, że dzieci mają być przetransportowane na Bli¬ski Wschód i
umieszczone w palestyńskim sierocińcu niedaleko bazy treningowej El Fatah, w
której Ulrike Meinhof z Baaderem, Ensslin i innymi członkami „Frakcji Czerwonej
Armii" przygotowywali się do kariery niemieckich partyzantów. Banda
podpo¬rządkowała się dyscyplinie obozowej, wykazując nawet nieco obowiązkowej
nienawiści do Żydów, ale jej popijawy, palenie haszyszu i praktyki seksualne
uznano za obrazoburcze i wkrótce całą „Czerwoną Armię" niemieckiej Nowej Lewicy
wyrzucono z obozu. W ten sposób bliźniaczki Ulrike znalazły się porzucone w pół
drogi. Przypadek chciał, że podczas jednej z ofensyw króla Husseina przeciwko El
Fatah palestyński sierociniec został niemal doszczętnie zbombardowany. Róhl
twierdzi, że szczęście, które wtedy dopisało jego dzieciom, musiało mieć coś
wspólnego z faktem, że podczas Festiwalu Młodzieży Komunistycznej w Pradze ~w
1956 roku spotkał młodego arabskiego studenta Jasera Arafata. Podobno z miejsca
stali się „dobrymi kumplami"12.
Przymierze Baader-Meinhof zostało przypieczętowane krwią w Berlinie w maju 1970
roku. Podpalenie sklepu, które zorganizował Andreas Baader dwa lata wcześniej,
spowodowało u Ulrike coś w rodzaju prometejskiej fascynacji dla bohatera i
ciągle myślała, jak uwolnić go od męki więzienia. Mimo że strażnicy zasadniczo
zdawali sobie sprawę, że Baader planuje ucieczkę, pozwolono mu kontynuować
„studia socjologiczne" w różnych berlińskich bibliotekach. 14 maja udał się pod
strażą do Instytutu Socjologii w dzielnicy Dahlem. Twierdził, że pisze książkę
na temat problemów młodzieży dla berlińskiego ultralewicowego wydawcy Klausa
Wagenbacha, a więzienne władze -jak później uparcie twierdziły -potraktowały to
poważnie. Kiedy Baadera wprowadzono pod eskortą do czytelni, Ulrike Meinhof już
na niego czekała. Czterej pozostali porywacze w perukach wpadli do biblioteki,
otworzyli ogień i puścili gazy łzawiące. Straż odpowiedziała ogniem, jeden z
bibliotekarzy został śmiertelnie raniony kulą z Beretty jednego z porywaczy.
Baader i wszyscy pozostali uciekli. On sam razem z Ulrike wyskoczyli przez okno
Instytutu i odjechali skradzionym srebrno-szarym alfa-rpmeo. Zostawili za sobą
kilku innych ran¬nych strażników i bibliotekarzy. Mimo to starczyło im czasu, by
zabrać po drodze dzieci Frau Meinhof.
W ten sposób rozpoczęła się dwuletnia przygoda Ulrike w śmiertelnie prawdziwym
„undergroundzie". Tleniła włosy i zmieniała nazwiska, podrabiała paszporty i
kradła samochody, przedzierała się przez blokady drogowe i uciekała do tajnych
kryjówek, uczyła się taktyki partyzanckiej i okradała banki. Nie było niemal
dnia, żeby policja nie odnotowała jakiegoś aktu bezprawia, którego autorstwo
można było bez żadnego ryzyka błędu przypisać bandzie Baader-Meinhof (nawet
wtedy niektórzy uparcie utrzymywali, że jedynym prawidłowym określeniem
Baader-Meinhof jest „grupa"). Podkładano bomby w amerykańskich instytucjach -po
jednym z ataków na gmach sądu 130 policjantów znalazło się w szpitalu (użyto
cegieł i kamieni); palono izby sędziowskie; „koktajle Mołotowa" (pieszczotliwie
nazywane Mollieś) niszczyły urzędy publiczne; kiedy plądrowano jeden po drugim
banki w Niemczech, powstał pokaźnej wielkości skarbiec terrorystów. Zasmucona
policja zamilkła i znalazła się na skraju załamania. Niemiecka opinia publiczna
zaczynała zbliżać się do granicy nerwicy i łagodnej histerii. Czy republika
rzeczywiście była zagrożona? Raczej nie. A jednak miłe idealistyczne nastolatki
gotowe przelewać krew za sprawę przypominały zbyt wielu Niemcom inne tragiczne
pokolenie fanatycznej przemocy.
Neurotyczny stan podenerwowania pogłębił się, gdy okazało się, że istnieje spora
armia liberalnych sympatyków bandy, którzy pogardzali nawoływaniami o rządy
prawa i porządku, za to pokrzepiali zaszczutych biedaków dobrym słowem. Na
lewicy nie mogło być wrogów Baader-Meinhof. Stare rozróżnienia pomiędzy
demokratycznymi socjalistami i autorytarnymi marksistami, między reformistami i
radykałami, między ewolucją i rewolucją, po burzliwych latach sześćdziesiątych
uległy całkowitemu zatarciu. Niespodziewanie wysoki procent młodych Niemców
stwierdził w przeprowadzonej ankiecie, że „podobał im się" idealizm i
prawdopodobnie pomogliby Baaderowi albo Meinhof, jeśli ci poprosiliby ich o
znalezienie kryjówki lub pomoc w ucieczce. Ci, którzy zaniepokojonym Niemcom o
umiarkowanych poglądach wydawali się „jeźdźcami burzy" na początku drogi,
apologetycznym liberałom wydawali się jedynie idealistami, którym się spieszy.
Lewicowa kampania na rzecz „uratowania Ulrike Meinhof przybrała na sile i
zaczęła dezorientować ludzi dobrej woli od momentu, gdy okazało się, że niemal
każdy ma coś do powiedzenia: od laureata Nagrody Nobla Heinricha Bólla do byłego
męża Klausa Rainera Róhla, który pozostał lojalny w stosunku do matki swych
dzieci do samego końca. W Konkret ukazał się długi list otwarty dr Renatę
Riemeck, w którym przybrana matka. Ulrike błagała ją, by oddała się w ręce
policji. Znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie i - co okaże się znacznie
ważniejsze - zaczynała ciążyć całej lewicy niemieckiej. Czy jednak policja nie
zastrzeliłaby jej jak wściekłego psa, gdyby zdecydowała się poddać? Boli domagał
się od policji oficjalnej gwarancji bezpieczeństwa, która miałaby uchronić
Ulrike Meinhof przed skutkami - jak to nazwał, stosując najbardziej groteskową
analogię w historii powojennych Niemiec - zjadliwej histerii 60 milionów
Niemców, którzy teraz chcą polować na czarownice, tak jak kiedyś polowali na
Żydów.13 Burza konsternacji i oburzenia, która była reakcją na to fałszywe i
bezsensowne porównanie, niemal całkowicie zrujnowała reputację Bólla jako
walczącego intelektualisty-liberała. Uratował ją dopiero Sołżenicyn, który po
deportacji z ZSRR zamieszkał w domu Bólla w Kolonii. Róhl sprytnie unikał patosu
moralnego i próbował praktycznych sposobów załatwienia wyjazdu Ulrike z kraju.
Jednak zarówno Szwecja, która miała dość kłopotów z amerykańskimi dezerterami z
Wietnamu, jak Kuba, która miała poważne wątpliwości co do marksistowskiej
czystości „infantylnych anarchistycznych terrorystów", odmówiły jej prawa
wjazdu. Do jednego z ministrów Willy'ego Brandta dotarła poufna prośba o
pozwolenie jej na przekroczenie granicy w Berlinie Zachodnim i schronienie się w
komunistycznej NRD. Tam również jej nie chciano i nawet starzy znajomi Rohla i
Meinhof z lat pięćdziesiątych odrzucali pomysł wyjazdu Ulrike na wschód.
Na dodatek sam Róhl znalazł się w niemałym niebezpieczeństwie. Kiedyś w środku
nocy odwiedziła go delegacja inkwizytorów, którzy do złudzenia przypominali
bohaterów „Biesów" Dostojewskiego. W pokoju gościnnym przeprowadzono proces.
Wszystkie apele do Ulrike, by się poddała albo haniebnie prze-kradła się przez
granicę, zostały uznane za działania kontrrewolucyjne. W związku z tym Róhl był
winny i jedynym sposobem, w jaki mógłby się zrehabilitować, było natychmiastowe
przyznanie się do zarzutów, okazanie skruchy i odwołanie wszystkiego, co głosił.
Odmówił. Inkwizytorzy postraszyli go „konsekwencjami" i odmaszerowali. Róhl nie
stracił pewności siebie, ale pojawiło się w nim nieśmiałe przeczucie, że może
nie byłoby zupełnie pozbawione sensu, gdyby zwrócił się do burżuazyjnej policji
z prośbą o ochronę (ale - z drugiej strony - czy nie byłoby to ostatecznym
dowodem na to, że jest kontrrewolucjonistą?). Zauważył również, że coraz
częściej przychodzi mu do głowy przewrotna myśl, że indywidualna wolność jest w
gruncie rzeczy bardzo ważnym elementem, którego rewolucjoniści nie powinni bez
przerwy zaniedbywać. Wtedy -jak wspomina - „po raz pierwszy zacząłem zadawać
sobie pytania co do sensu terroru". Postanowił, że ten pierwszy raz będzie
również ostatnim i natychmiast wydrukował artykuł pt. „Z anarchizmem trzeba
zrobić koniec". Zaczynał skłaniać się ku myśli, spopularyzowanej przez
rozczarowanego filozofa marksistowskiego Jiirgena Habermasa, że „lewicowy
faszyzm" jest podstawowym zagrożeniem dnia dzisiejszego.
Dwuletnia męka Ulrike- Meinhof w podziemiu, jej doświadczenie „najbardziej
zaszczutej kobiety" w historii Niemiec i „wroga publicznego nr 1" skończyły się
w Hanowerze 15 czerwca 1972 roku. Wcześniej w czerwcu zatrzymano większą część
„rdzenia" bandy - Baadera we Frankfurcie, a Ensslin w jednym z eleganckich
hamburskich butików, w którym robiła zakupy z widocznym rewolwerem. Jeśli Ulrike
zdradzono, to zrobił to ktoś z lewicy. Rozległa siatka sympatyków i życzliwych
przyjaciół zapewniała jej bezpieczne meliny. Jednak jednego z jej gospodarzy,
33-letniego lewicowego nauczyciela Fritza Rodewalda, zaczęły gnębić wyrzuty
sumienia. W jego mieszkaniu pojawiali się coraz częściej tajemniczy goście,
„ciepło polecani przez przyjaciół". Ulrike uważała, że na lewicy z definicji nie
może mieć wrogów, ale Rodewald już od dawna zadawał sobie pytanie, czy terroryzm
i anarchia nie sprzyjają w rzeczywistości niemieckiej prawicy, dając
reakcjonistom argumenty przeciwko prawdziwej Nowej Lewicy. Czy mógł więc - czy
powinien - zawiadomić policję? Przez cały dzień i bezsenną noc zmagał się z
przykazaniami marksistowskiej moralności, próbował pokonać strach przed
„konsekwencjami", doszedł do wniosku, że „krwawy dramat powinien zakończyć się w
sposób bezkrwawy" i w efekcie przemyśleń poszedł do budki telefonicznej i
wykręcił numer 110. Był to specjalny telefon zainstalowany w każdym niemieckim
mieście przez Kommando tropiące bandę. Zanim zaryzykował powrót do domu, policja
dokonała nalotu i usunęła gości. Wykonano zdjęcia zdobytego „łupu": broni,
grypsów od towarzyszy przetrzymywanych w więzieniach, pudełek amunicji,
fałszywych dokumentów. W jasnoczerwonej, skórzanej kosmetyczce znajdowała się
owinięta w ozdobny papier 5-kilowa bomba domowej roboty. Wdzięczna policja
obiecała Rodewaldowi natychmiastową wypłatę oficjalnej nagrody. Gnębiony
wyrzutami sumienia Rodewald przyrzekł przekazać ją na fundusz obrony Ulrike
Meinhof.
Na zdjęciach, które tego dnia wykonano na posterunku policji w Hanowerze, Ulrike
jest niemal nie do rozpoznania. Jeden z inspektorów wyjaśnił: „Nikt z nas jej
nawet nie tknął, a jej twarz jest opuchnięta dlatego, że przez kilka godzin
wyrywała się, wrzeszczała i wyła jak wściekłe zwierzę złapane w sidła". A jednak
trzymali ją mocno za włosy po to, aby można jej było zrobić zdjęcie, doktor
chciał rzucić okiem na jej blizny po cesarskim cięciu, a radiolog chciał mieć
zdjęcie metalowej klamry, której założeniem dziesięć lat temu hamburski chirurg
zakończył czterogodzinny zabieg usuwania guza z jej mózgu. W dzisiejszych
czasach niemiecka policja nie przesadza z czynnościami biurokratycznymi, ale
„tożsamość musi zostać ustalona w sposób prawidłowy". Ulrike stawiała dziki opór
- Chcecie mnie zabić! - krzyczała. - Wszyscy jesteście następni na liście! - Nie
przyjęła kawy, która na pewno była zatruta, ani podejrzanej paczki papierosów.
Bała się, że zostanie poddana operacji „prania mózgu".
Zaczęto organizować akcje protestacyjne. Heinrich Boli, który przedtem obawiał
się, że zostanie zakatrupiona i próbował tak uparcie ochronić ją „gwarancją
bezpieczeństwa", teraz zaczął podejrzewać policję o brutalność, a nawet o
tortury. Lewica oburzała się na naruszanie prawidłowej i humanistycznej
procedury prawnej. Były mąż podnosił głos, ostrzegając przed polowaniem na
czarownice i podkreślając, że Ulrike jest ciągle „bardziej Joanną d'Arc niż
rudowłosą wiedźmą". Komentatorzy redakcyjni cmokali z zadumą nad losem pięknej
dziewczyny, która czyta Hólderlina i Gottfrieda Benna, a jednocześnie lubi
boogie-woogie. Teologowie zastanawiali się, jak mogło dojść do jej zejścia z
ekumenicznej ścieżki młodzieńczego entuzjazmu, kiedy starała się wzbogacić
protestancką liturgię elementami katolicyzmu. Jej przybrana matka, znana
lewicowa „bojowniczka o pokój", niemal żałowała, że „odsunęła od niej Prousta i
Kafkę po to, by mącić jej w głowie polityką".
Tym co najbardziej zastanawiało i zaskakiwało Niemców -a niekiedy nawet
wywoływało skrytą zazdrość - była nieugięta solidarność anarchoterrorystów. Była
ona zadziwiająco szlachetna i można by ją przyrównać do spójności
średniowiecznych sekt religijnych, jej źródłem było podobne charyzmatyczne
przywództwo i bezinteresowne oddanie. Spośród setek terrorystów, którzy w ciągu
ostatnich lat znaleźli się w rękach policji, zaledwie garstka odeszła od zasad i
zwróciła się przeciwko towarzyszom, a z tej garstki zaledwie dwóch czy trzech
zupełnie tuzinkowych działaczy poszło na współpracę z policją. Jest uderzające,
że wszyscy zdrajcy byli pozbawionymi przekonania do ideologii poszukiwaczami
przygód i czuli się coraz bardziej nieswojo w podziemiu zdominowanym przez
„aroganckich zwariowanych burżuazyjnych intelektualistów".
Karl Ruhland był jednym z nielicznych robotników, których ruch zdołał
przyciągnąć. Pozostali traktowali go jak rewolucjonistę drugiej kategorii,
pomijali przy dyskutowaniu skomplikowanej problematyki teoretycznej i zlecali mu
jedynie podrzędne zadania konserwacji samochodów służących do ucieczek. Jego
zeznania okazały się tak pogmatwane i sprzeczne, że niemal niemożliwe do
wykorzystania. Rolf Mauer był również młodym robotnikiem, który odszedł z bandy
i zgodził się występować w sądzie w charakterze „świadka koronnego". Przez jakiś
czas podobał mu się status „proletariackiego gigolo" , którym cieszył się w
podziemiu, jednak ugiął się pod ciężarem zadań, wśród których pomniejsze
występki (z nimi radził sobie bez problemu) mieszały się z politycznymi
zbrodniami (te go przerażały). 26-letni Gerhard Muller, który czeka obecnie na
oddzielny proces w Hamburgu twierdzi-, że będzie zeznawać, ale „tylko przeciwko
Baaderowi", którego bał się i nienawidził. On także czuł się zastraszony i
manipulowany, w tajemnicy brał witaminy w trakcie strajku głodowego (adwokaci
zarzucali mu, że stracił za mało na wadze), a na koniec napisał list do Sartre'a,
że nie chce już mieć nic wspólnego „z politycznymi maniakami w rodzaju Baadera i
Ensslin".
Cała reszta zatrzymanych zachowywała jednak takie głuche i zniechęcające
milczenie, że prokuratorzy i wysocy funkcjonariusze policji zastanawiali się,
czy nie należy za ważne „informacje wewnętrzne" zaproponować nie tylko wysokiej
nagrody, ale również „prawdziwego" fałszywego paszportu, który umożliwiłby
informatorowi wyjazd na wolność za granicę. Zdaniem ministra sprawiedliwości
Północnej Westfalii, jest potrzebna nowa taktyka zmniejszania kary dla świadków
oskarżenia, gdyż tego typu tajne organizacje można „rozbić tylko od wewnątrz,
kiedy strumień wzajemnych podejrzeń doprowadza do błędów, braku zaufania i
ostatecznej zdrady".14
Nie wszyscy bogowie zawiedli. Jednym ze spektakularnych sukcesów Baader-Meinhof
było przeciągnięcie na swoją stronę Sartre'a. Żadna inna postać z XX-wiecznego
panteonu intelektualnego nie znaczy tyle co on dla „burżuazyjnych
rewolucjonistów", którzy do kultu Marksa chcieli dodać modniejszego
współczesnego bohatera. Sartre idealnie się do tego nadawał. Kiedyś zwalczał
zdradzieckie wpływy Camusa na młode umysły epoki, a po jego śmierci w 1960 roku
ostatecznie wygrał batalię o zdyskredytowanie liberalnego, niekomunistycznego
humanizmu. Uzasadniał filozoficznie działania algierskich terrorystów, z
radością witał Fidela Castro i Che Guevarę, błogosławił Cohn-Benditowi i
rewolcie studenckiej 1968 roku, obnażał przed światem amerykański imperializm w
Wietnamie, serdecznie popierał tendencje wyzwoleńcze, które niosła światu
kultura muzyki pop i narkotyków, gotowy był pójść do więzienia za rozdawanie
maoistycznych gazetek na ulicach Paryża (de Gaulle powiedział: „Nie aresztuje
się Woltera") i choć niekiedy zdobywał się na nieśmiałą krytykę radzieckich
ekscesów w Budapeszcie czy Pradze, niezmiennie pozostał wierny romantycznym
zasadom rewolucji, która przychodzi po to, by zmienić świat całkowicie i
nieodwracalnie.
Jeden z najzdolniejszych adwokatów Baader-Meinhof, Klaus Croissant, który w 1975
roku został uznany winnym nadużyć prawnych przez sąd w Stuttgarcie i wyłączony
ze sprawy, udał się do Paryża w celu przekonania 69-letniego filozofa, by odbył
podróż do celi w Stuttgart-Stammheim. Sartre zgodził się odłożyć na bok swoją
pracę nad trzytomowym dziełem o Flaubercie i postanowił pokazać światu swoją
solidarność z kolegami-rewolucjonistami. Liberalne niemieckie władze sądowe -
Sartre przyznał później, że „we Francji byłoby to niemożliwe" - wydały mu
zezwolenie na godzinną prywatną rozmowę z Baaderem. Przed przyjazdem trochę się
obawiał, że banda okaże się grupką drobnych „puczystów", a nie tytanicznymi
rewolucjonistami, na których czekała cała Europa Zachodnia. Jednak w związku z
tym, że bojownicy byli na pewno torturowani - Sartre błyskawicznie to
potwierdził - i że okazali się w końcu męczennikami całej Lewicowej
Międzynarodówki, zaapelował do wszystkich bez wyjątku o stworzenie wspólnego
frontu obrony. Nawoływał do zorganizowania komitetu światowego i zwracał się w
tym celu przede wszystkim do Heinricha Bólla. W czasie konferencji prasowej w
stuttgarckim Hotelu Zeppelin Sartre (w skórzanej kurtce) z Danielem
Cohn-Benditem (w poszarpanym - niewątpliwie w trakcie zamieszek ulicznych -
żółtym swetrze) w roli tłumacza znów był tym samym, znanym, wymownym i
niepowstrzymanym orędownikiem rewolucji.13
A jednak okrzyk bojowy odbił się dosyć cichym echem. W jednym z hoteli oglądałem
wywiad, którego udzielił państwowej sieci telewizyjnej. Większość Niemców wyszła
z sali, a jeden z nich zauważył zgryźliwie: - Czy nie uważa pan, że to trochę
tak, jakby Ezra Pound przyjechał odwiedzić Rudolfa Hessa w Spandau? -Tym razem
Boli milczał. Czyżby bandzie Baader-Meinhof udało się skutecznie odizolować od
świata? Czy pozostało im już tylko męczeństwo w zapomnieniu?
Kiedyś okazali się sprawnymi manipulatorami opinii publicznej. Spotkałem
osobiście Ulrike Meinhof we wczesnym okresie jej kariery i mogłem zaobserwować
ją w akcji. Już wtedy była zdolnym adeptem błyskotliwej propagandy. W więzieniu
członkowie bandy nauczyli się wykorzystywać nie tylko rozległą sieć „poputczików"
i sympatyków, ale również „skorumpowane burżuazyjne media". Bez przerwy
przesyłali tajne instrukcje dla swoich kadr na wolności z poleceniem wywierania
nacisków na liberalnych teologów, postępowych pisarzy, ugodowych filozofów. W
jednej ze swych tajemnych instrukcji rozkazywali: „Dotrzeć do Gollwitzera,
biskupa Scharfa, Ernsta Blócha. Nacisnąć na nich. Co robi Boli?!" Ostatniej zimy
udało im się skutecznie pokierować nie byle kim, bo protestanckim biskupem
Berlina, aby odwiedził Ulrike Meinhof w celi - rzekomo w celach duszpasterskich.
W ten sposób udało im się przeszmuglować jeszcze jeden gryps. Wykorzystali do
tego jednego z pomocników biskupa, młodego wikarego, absolwenta Akademii
„Teologii Rewolucyjnej", który już wcześniej odbył wyrok za ukrywanie Ulrike.
Tej wiosny udało im się skusić Spiegla na poświęcenie sześciu stron na „wywiady
z wyłącznym prawem publikacji". Żeby się dowiedzieć, jak do tego doszło, policja
zmuszona była do jeszcze jednego nocnego nalotu na cele.
Jaki jednak z tego wszystkiego pożytek? Nic nie budzi tak wielkiej niechęci w
dzisiejszych Niemczech jak przegrana sprawa. Pozostaje tylko garstka obłudnych
dialektyków, którzy zdolni są przekształcić błahe sensacje dnia w historyczne
zwycięstwa. Ich przyjaciel, Giangiacomo Feltrinelli, swego czasu milioner i
opiekun, wysadził się w powietrze, próbując zainstalować bombę na słupie sieci
wysokiego napięcia w pobliżu Mediolanu. W jakiś mistyczno-optymistyczny sposób
odcięcie miasta od elektryczności na minutę albo dwie stanowić miało w umysłach
anarchistów cios zadany przez rewolucję. Podobnie jak Feltrinelli, wszyscy oni
zniewoleni są nadzieją, że nawet najdrobniejsze uczynki religijne będą stacjami
na drodze do Raju.
W chwili, gdy piszę te słowa; „rdzeń" Baader-Meinhof właśnie oznajmił -
kolektywnie, jak ma w zwyczaju - że wszyscy członkowie grupy przyjmą od zaraz
pożywienie i wodę. Ostatnio zapowiedziane połączenie strajku głodowego z
„pragnieniowym" mogłoby być ostatecznym i fatalnym podstępem, zastosowanym przez
bojowników Baader-Meinhof dla pognębienia burżuazyjnej sprawiedliwości. Decyzja
o samoobronie, a nie o samozniszczeniu wydawała się wiarygodniejszym dowodem
rewolucyjnej waleczności, szczególnie w obliczu nieugiętej postawy władz
więziennych. Rozprawa w nowym więzieniu Stuttgart-Stammheim jest wyznaczona na
21 maja. Adwokaci zasugerowali swoim klientom, że czas pozostający do procesu
można wykorzystać lepiej, przygotowując się do niego. Jest to niewątpliwie
oznaka pierwszego kontaktu członków Baader-Meinhof z rzeczywistością w ciągu
tych trzech paranoicznych lat.
Ale nie byłoby to w stylu Ulrike Meinhof i Andreasa Baadera, jeśliby zdali się
całkowicie na to, co pogardliwie nazywają „prawniczym kretynizmem". Obecnie, w
kontekście porwania Petera Lorenza, wydaje się, że postanowili przerwać strajk
tylko po to, by utrzymać się w formie i czekać na rychłe uwolnienie. Kanclerz
Helmut Schmidt zauważył z niepokojem, że jeśli ten przykład, jak uzyskać
natychmiastowe i bezwarunkowe zwolnienie, nie zostanie szybko zapomniany, a
Lufthansa będzie jeszcze w stanie znaleźć kolejne arabskie lotnisko, na które
będzie ich można bezpiecznie odstawić, to Baader-Meinhof mogą liczyć na wolność
jeszcze przed nastaniem lata.16 Rewolucjoniści mają prawo wierzyć w cuda dopóty,
dopóki ich wierni towarzysze potrafią je zorganizować i udowodnią, że są
jedynymi prawdziwymi wiernymi, którzy gotowi są podjąć śmiertelne ryzyko dla
sprawy.
W końcu - jak wszyscy dobrze wiedzą - Therese poświęciła siebie za sprawę, a
Ahab został cudownie przywiązany do Białego Wieloryba. Wszystko to już znamy.
(1975)
POSTSCRIPTUM (1986)
Artykuł ten został napisany w 1975 roku, gdy rozpoczynał się proces bandy
Baader-Meinhof. Obecnie należy dodać kilka szczegółów, które - zasygnalizowane w
artykule - wymagają rozwinięcia.
Jeszcze w trakcie procesu, w nocy z 8 na 9 maja 1976 roku, Ulrike Meinhof
popełniła samobójstwo wieszając się w celi. W kwietniu następnego roku sąd
ogłosił wyrok w sprawie oskarżonych terrorystów z grupy Baader-Meinhof. Zostali
oni uznani winnymi morderstw i napadów bombowych i skazani na dożywotnie kary
więzienia. W 1977 roku przeprowadzono dwie próby oswobodzenia ich przy pomocy
porwania zakładników. Obie -porwanie Schleyera we wrześniu i uprowadzenie
samolotu Luft-hansy w październiku - nie powiodły się. W nocy z 17 na 18
października 1977 roku czterech więźniów Stammheim popełniło samobójstwo przy
pomocy dwóch przemyconych pistoletów, noża i liny. Byli to: Andreas Baader,
Gudrun Ensslin, Jan-Carl Raspe i Irmgard Móller. Inna słynna postać z
terrorystycznego kręgu Baader-Meinhof (Holger Meins) zmarła wcześniej w 1975
roku w wyniku strajku głodowego i skutecznej obrony przed sztucznym karmieniem.
Terroryści uważają, że każda ich śmierć - czy na skutek strajku głodowego, czy w
strzelaninie, czy też z własnej ręki -jest „morderstwem" (por. studium Stephena
Austa z 1985 roku, pt. Der Baader-Meinhof Komplex, str. 582-583). Nie znaleziono
żadnych dowodów, które potwierdzałyby zarzuty, że nie były to samobójstwa, czyli
„śmierci z własnej ręki i z własnego wyboru". W celi Gudrun Ensslin w więzieniu
Stammheim -jak opisuje Aust na str. 592 - znaleziono egzemplarz książki pt.
Lehrstiicke („Sztuki pedagogiczne") Bertolda Brechta, w której znajdował się ten
fragment często cytowany przez terrorystów w listach:
Furchtbar ist es, zu toten. Aber nicht andere nur, auch uns toten wir,
wenn es nottut.
Da nur noch mit Gewalt diese totende Welt zu dndern ist, wie Jeder Lebende weiss.
(To straszne zabijać, ale nie tylko innych - samych siebie również zabijamy, gdy
okazuje się to konieczne. Dlatego, że ten morderczy świat można zmienić tylko
przemocą, i wie o tym każdy żyjący człowiek.)
Die Massnahme („Środek zaradczy")
W chwili, gdy piszę te słowa, z Niemiec docierają informacje o nowych aktach
terroryzmu, przypisywanych „Frakcji Czerwonej Armii". Frankfurter Allgemeine
Zeitung z 10 lipca 1986 roku podaje na pierwszej stronie wiadomość, że 10-kilowa
bomba zniszczyła samochód, którym słynny fizyk atomowy pra¬cujący u Siemensa, dr
Karl-Heinz Beckhurts, jechał do swego biura w Monachium. Do zamachu przyznało
się komando „Mara Cajol", nazwane tak na cześć słynnej niegdyś terrorystki spod
znaku „Czerwonych Brygad", żony Renato Curcio (założyciela tej organizacji).
Cajol zginęła w starciu z włoską policją i od tamtej pory uważana jest przez
skrajną lewicę za „męczennicę".
10 października 1986 roku dyrektor polityczny zachodnio-niemieckiego
Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Gerold Von Braunmuhl, został zastrzelony przez
bojówkarzy „Frakcji Czerwonej Armii" na ulicy przed swoim domem w Bonn. Policja
ustaliła, że zabito go z tej samej broni co przemysłowca Hansa Martina Schleyera
w 1977 roku.
W trakcie masowych demonstracji w Hamburgu 21 grudnia 1986 roku dziesiątki
tysięcy lewicowych bojowników maszerowało spokojnie pod ochroną policji. Jednak
około tysfąc zamaskowanych sympatyków tzw. „Bloku Rewolucyjnego", otwarcie
deklarującego swą „solidarność z męczennikami Baader-Meinhof, przer¬wało kordon
i rozpoczęło uliczną walkę ze specjalnymi oddziałami policji.
Pieśni i hasła, które śpiewano przy tej okazji, były żywcem wyjęte ze starej,
brechtowskiej tradycji, w której przemoc i śmierć są nieodzownym akompaniamentem
rewolucyjnej walki. Grozili ministrowi spraw wewnętrznych (socjaldemokracie):
bald liegst auch du im Kofferraum! - wkrótce i ciebie znajdą w bagażniku (tak
jak Schleyera). Wznosili również ogniste okrzyki typu: Feuęr und Flamme fur
diesen Staat! - ogniem i mieczem to państwo zwyciężymy.
Zdaniem komentatora Frankfurter Allgemeine Zeitung -wbrew optymistycznym
twierdzeniom rządu - „rdzeń" nie został jeszcze zniszczony. Duch śmierci
„rewolucyjnego podziemia" wcielił się już w „czwartą generację" bandy
Baader-Meinhof i nadal krąży nad Niemcami.
Tłumaczył R.D.
1. Portret Theroigne de Mćricouri można odnaleźć w moim
artykule „Lady on the Barricades" („Dama na barykadach").
2. Por. Friedhelm Kemna, „Death of a Nightingale" („Śmierć słowika"), Encounter,
wrzesień 1974.
3. Czasami zniżali się do czytania literatury „burżuazyjno-faszystow-skiej". Po
próbach przeczytania Sołżenicyna Holger Meins napisał: „Większość
intelektualistów to plugastwo i Sołżenicyn należy do tego miotu. W 'Gułagach1
ujawnił swoje prawdziwe oblicze atakując rewolucje. (...) Precz z tym plugastwem
(...)".
4. Oba dokumenty zostały opublikowane przez zachodnioniemicckic Ministerstwo
Spraw Wewnętrznych: Dokumentation uber Aklivila'ten Anar-chistischer Gewalitdter
in der Bundesrepublik Deutschland, Bonn, 1974. Dodatkowy materiał został zebrany
w: Die Baader-Meinhof-Gruppe, ed. Rauball, de Gruyter-Verlag, Berlin, 1973 oraz
Vorbereitung der RAF-Prozesse, Role HiLfe Verlag, Berlin, 1974. Zwiezie
streszczenie historyczne znajduje sie w: H.J. Horchem, Extremisien in einer
selbstbewussten Demok-ratie, Freiburg, Herderbikherei, 1975.
5. Istnieją dowody na to, że według pierwotnego planu sędzia nie miał być
zabity, a uprowadzony z przyjęcia urodzinowego i przetrzymywany jako zakładnik w
celu wypuszczenia Ulrike Meinhof. Krążyły nawet dzikie pog¬łoski, że w tym samym
celu zamierzano porwać Sartre'a.
6. Por. Joel Carmichael: „Trotsky's Agony" („Agonia Trockiego"), Encounitr,
maj-czerwiec 1972; Jocl Carmichael, „The 'Scandal* of 1917: German Money and
Bolshevik Honour" („"Skandal" 1917 roku: niemiec¬kie pieniądze i bolszewicki
honor"), Encounter, marzec 1974; również bio¬grafie Trockiego autorstwa
Carmichaela (Hodder and Stoughton, 1975). Dokumentacja zawarta jest w: Z.A.B.
Zeman, Germany and ihe Revolulion in Russia 1915-1913 (..Niemcy i rewolucja w
Rosji 1915-1918), 1958. Na temat CIA por. relacje w: L.B. Kirkpatrick, The U.S.
Intelligence Commu-nity („Środowisko wywiadowcze w USA"), 1973.
7.Klaus Rainer Róhl. Ftinf Finger sind ktine Faust, Koln, Kiepenheuer und Witsch,
1974.
8.Por. moją relację w „Revo!ution Diary" (,,Dziennik rewolucji").
9. W związku z prawdziwie kolektywistycznym duchem, który panuje wśród
anarcho-idealistów, do podziału jest z pewnością więcej niz potrzeba. Broń,
której użyła japońska „Armia Czerwona" przy uprowa¬dzeniu zakładników w Hadze we
wrześniu 1974 roku, była tego samego typu co broń Baader-Meinhof. Całość
pochodzi i udanego napadu na zachodnio niemiecki skład broni NATO.
10 Felietony z Konkret zostały zebrane w: Ulrike Meinhof: Dokumente einer
Rebellion, ed. Róhl, Hamburg, Konkret-Verlag, 1972. Na temat jej pracy
społecznej „na dnie" por. Ulrike Marie Meinhof, Bambule: Fursorge- SorgefUr
wen?, Berlin, Wagcnbach-V«rlag, 1972.
11 Dzieci Rohla i Meinhof, z którymi spotkałem się osobiście, wydają sie być
dzisiaj dobrie zaadaptowanymi do społeczeństwa mieszczańskimi dziewczynkami,
jednak ich ojciec wspomina, że, pewnego dnia w Hamburgu bliiniaczki wróciły
pokaleczone ze szkoły. - Co sie stało? - Bawiliśmy sie na podwórku w szkole w
„bandę Baader-Meinhof i skaleczyłyśmy się przy próbie ucieczki...
12 W tym miejscu chciałem wyrazić wdzięczność1 Pcterowi Ruhmkorfowi i jego
żonie, Evie, byłym towarzyszom Ulrike Meinhof z „ruchu", za szczerość, którą
okazali w rozmowach ze mną. Por. również dokumentacyjny pamiętnik Riihmkorfa,
Die Jahrt die Ihr kennt, Hamburg, Rowohlt, 1972. "
13. Cala sprawa została udokumentowana - niestety z kilkoma
tendencyj¬nymi przeoczeniami w: Heinrich Boli: Freies Geleil fur Ulrike Meinhof,
Etn Artikel und leine Folgen, Kdln, Kiepenheuer und Witsch, 1972.
14. Por. „Einer packt aus", Stern, 20 marca 1975; „Ein armer Knacki zum
Vorzcigen, Der Spiegel, 10 marca 1975; Dr, Diether Posser, „Der Rechis-staat und
die Terroristen", Die Zeit, 14 marca 1975. Na temat psychologii zdrady poT. moje
eseje w Encounterze: „The Recantation of Henry Redhead Yorke" („Wyparcie się
Henry'ego Red-heada Yorke"a"), październik 1973 i „The English Ideology"
(„Angielska ideologia"), grudzień 1972-styczeń 1973.
15. Na temat Sartre'a por. rozdział Francois Bondy w: The New Left („Nowa
Lewica"), ed. Cranston, 1971 oraz eseje w Encounterze: Maurice Cranston, „Sartre
and Violence" („Sartre i przemoc"), lipiec 1967; Ray-mond Aron, „Sartre's
Marxism" („Marksizm Sartre"a"), czerwiec 1965. Na temat opinii niemieckiej prasy
o wizycie Sartre'a w celi Baadera por. Alfred Grosser, „Eine Stimme fUr Sartre",
Die Zeit, 13 grudnia 1974; JUrgen Busche, „Der Biirger als Revolutionar",
Frankfurter Allgemeine Zeitung, 4 grudnia 1974; Francois Bondy, „Jean-Paul
Sartres antipolitis-che Sendung", Siiddeuischt Zeitung, 11 stycznia 1975 oraz
wnikliwy esej Jean Amery"ego „Sartre: Grosse und Scheitern", Merkur, grudzień
1974. '
16. Artykuł został napisany przed spektakularną i tragicznie zakończoną próbą zamachu na ambasadę Niemiec w Sztokholmie, przeprowadzoną 24 kwietnia 1975. Niemieccy attaches ekonomiczni zostali w trakcie zamachu zamordowani przez sześciu terrorystów, którzy następnie zdewastowali budynek ambasady. Po tym jak rząd boński okazał nieugiętą postawę wobec żądania uwolnienia 26 członków Baader-Meinhof, jeden z zanachowców popełnił samobójstwo. Kanclerz Schmidt melodramatycznie określił zaistniałą sytuację jako "najpoważniejsze wyzwanie w 26 letniej historii naszej demokracji".