Lance Selfa
Nie ma zwrotu Ameryki na prawo
Gdy tylko podliczono głosy, potoczny rozsądek podsunął wyjaśnienie przewagi Busha nad Kerrym: oto 22% wyborców twierdzi, że ich główną troską są „wartości moralne” – bardziej niż Irak, terroryzm i gospodarka – i 80% spośród nich głosowało na Busha. To wcale nie tak, pisze amerykański socjalista Lance Selfa.
Aż tylu ludzi wierzących oddało głosy na Busha, czytamy w artykule wstępnym w „Los Angeles Times”, bo „uważają oni, że demokraci nie podzielają ich wartości, toteż to, bardziej niż inne czynniki, kosztowało ich urząd prezydencki i cztery fotele w Senacie”.
Prawicowa Rada Przywództwa Demokratycznego (DLC) podobnie wyjaśnia sprawę: „Problem polega na tym, że wiele milionów wyborców po prostu nie wierzy, iż demokraci biorą na serio ich lęki i resentymenty kulturowe, podczas gdy republikanie to robią.”
Niektórzy komentatorzy lewicowi powtarzają tę samą śpiewkę – np. felietonistka „Nation” Katha Pollitt: „Może tym razem głosujący wybrali to, czego chcą rzeczywiście: nacjonalizm, wojnę prewencyjną, porządek zamiast sprawiedliwości, «bezpieczeństwo» zapewnione torturami, ciemnogród w sprawach kobiet i gejów, większą przepaść między tymi, którzy mają, a tymi, którzy nie mają, szczodrość państwa wobec ich Kościołów i prezydenta typu moja chata z kraja”, pisze Pollitt. „Pytam: gdzie my się znaleźliśmy?”
Przedstawiony przez Pollitt portret USA jako kraju zamieszkanego przez prawicowych prostaków jest zbieżny z twierdzeniami mediów, że zwycięstwo Busha symbolizuje rebelię konserwatywnych kmiotków przeciwko dobrze wychowanym, liberalnym mieszkańcom Nowego Jorku i San Francisco.
W świetle danych wyborczych to nie trzyma się kupy. W porównaniu z wyborami z 2000 r. Bush trochę stracił w rejonach wiejskich, a zyskał 10% w rejonach miejskich. Odsetki głosujących na niego protestantów, przeciwników aborcji, tych, którzy mówią, że codziennie się modlą pozostały takie same. W skali krajowej żadna prawicowa fala religijna nie zalała urn.
Media skupiają się na decydującej roli jednego segmentu elektoratu – konserwatywnych chrześcijan – co tylko zaciemnia sprawę, bo jak o tym świadczą wyniki wyborów, Bush wygrał wszędzie. Niektórzy komentatorzy liberalni podkreślają, że Bush pokonał Kerry’ego większością 5,5 mln głosów w stanach dawnej Konfederacji z czasów wojny secesyjnej, co sugeruje, że Kerry wygrał w pozostałych częściach kraju. Tymczasem, w walce z Kerrym, Bush odniósł większe sukcesy w takich tzw. „niebieskich stanach”, jak Kalifornia, Nowy Jork, New Jersey i Illinois, niż w walce z Alem Gore’em. Liberałom łatwo wskazywać palcem na zacofanych południowców i kmiotków, a przecież Bush uzyskał również poparcie w samych kopalniach głosów liberalnych, w których – jak można było sądzić – „ktokolwiek-byle-nie-Bush” będzie miał bardzo silne poparcie.
Mark Penn, demokrata i ekspert w zakresie badań opinii publicznej twierdzi, że zwrot ku Bushowi wśród Latynosów i kobiet – dwóch ostoi bazy społecznej demokratów – lepiej wyjaśnia zwycięstwo Busha niż głosowanie prawicy chrześcijańskiej.
Tak więc, prawidłowe pytanie nie brzmi: dlaczego wygrał Bush, lecz dlaczego Kerry nie zdołał uzyskać głosów grup tradycyjnie głosujących na demokratów – mniejszości, kobiet, ludności miejskiej – lub mimo ogromnych, bezprecedensowych wysiłków nie zdołał skłonić 45% populacji – głównie robotniczej, kobiecej i mniejszościowej – do wzięcia udziału w wyborach.
Tak oto dochodzimy do charakteru kampanii Kerry’ego i jego strategii polegającej na uprawianiu bezkofeinowego republikanizmu po to, aby uzyskać głosy „niezdecydowanych wyborców”, zamiast odwołania się do ludzi, którzy prawdopodobnie głosowaliby na niego, gdyby podał im powody, dla których powinni to uczynić.
Kerry zgodził się wpisać swoją kampanię w ramy określone przez klimat ideologiczny, który powstał po 11 września 2001 r. Okazało się, że ci, którzy są gotowi głosować przeciwko Bushowi z powodu wojny z Irakiem, mają do czynienia z kandydatem demokratów deklarującym, iż zezwoliłby na inwazję Iraku nawet gdyby wiedział, że tam nie ma broni masowego rażenia, i robiłby wszystko, aby „wygrać” wojnę.
Zgodnie z doniesieniami „Newsweeka” i „Time”, eksperci Busha nie mogli uwierzyć, iż Kerry tak łatwo wpadł w potrzask zastawiony przez kandydata republikanów, gdy ten zapytał demokratycznego rywala, czy głosowałby za wojną wiedząc, że Irak nie posiada broni masowego rażenia. „Tak” Kerry’ego nie tylko zdemoralizowało ludzi, którzy mogli być gotowi do głosowania na niego, ale dało Bushowi do ręki argumenty pozwalające szerzyć podczas kampanii wizerunek Kerry’ego jako osoby niespójnej.
Tak samo było w innych sprawach. Terroryzm? Kerry starał się pokazać, że jest twardszy od Busha. Małżeństwa gejowskie? Kerry był im przeciwny, ale sugerował, żeby decydowały o tym poszczególne stany – co właśnie wyborcy uczynili w 11 stanach, w których w tej sprawie odbyły się referenda i w ich wyniku zakazano zawierania małżeństw przez pary homoseksualistów. Miejsca pracy i ubezpieczenia zdrowotne? Kerry zaproponował obniżkę podatków od przedsiębiorstw. Milczenie Kerry’ego na temat propozycji republikanów faktycznie pomogło uwiarygodnić wiele katastrofalnych posunięć Busha.
Tymczasem zaangażowani w kampanię Kerry’ego lewicowcy przez wiele miesięcy zajmowali się demoralizowaniem Nadera i jego zwolenników, przyczyniając się do zaniku wszelkiej alternatywy. Podczas gdy popularność Busha załamywała się z powodu katastrofalnej wojny w Iraku, większość ruchu antywojennego stanęła po stronie prowojennego kandydata, doprowadzając działalność tego ruchu do praktycznie totalnego paraliżu.
To powód, dla którego tak fałszywie brzmi powyborcza diatryba Pollitt. „Pewien lewicowy intelektualista, którego spotkałam na imprezie wyborczej, zasugerował mi, że Kerry zawiódł go nie wypominając Bushowi sprawy więzienia Abu Ghuraib i nie obiecując, że jeśli zostanie prezydentem, nigdy nie pozwoli na tortury”, pisze Pollitt. „Rozpłakałabym się z radości, gdybym coś takiego usłyszała, ale jaka była pewność, że znaczna liczba wyborców, którzy jeszcze nie zdecydowali się głosować na Kerry’ego – nie mówiąc już o wyborcach popierających Busha – byłaby na niego oburzona, gdyby wypomniano mu Abu Ghuraib? Czyżbym przeoczyła demonstracje, protesty, zebrania informacyjne, blokady uliczne przeprowadzane przez niezdecydowanych wyborców i tych, którzy nie chcą głosować, po to, aby zmusić administrację Busha do wzięcia na siebie odpowiedzialności za horrendalne zbrodnie przeciwko ludzkości?”
Pollitt „nie przeoczyła demonstracji”. Na tym właśnie polega powaga sprawy: nikt niczego nie zorganizował. A główny powód był taki, że działacze ruchu antywojennego nie uczynili nic, co mogłoby postawić ich prowojennego kandydata w kłopotliwej sytuacji.
W 2000 r. liberałowie obciążali Nadera odpowiedzialnością za porażkę Gore’a. W tym roku dla takich ludzi, jak kongresmen z Massachusetts, Barney Frank, winny jest burmistrz San Francisco, Gavin Newson, wraz z tymi, którzy bronią prawa gejów do wstępowania w związki małżeńskie. Demokraci i liberałowi, przestraszywszy się małżeństw homoseksualistów, pomogli Bushowi i prawicy przedstawić sprawę tak, jakby było coś wyjątkowego lub niewłaściwego w tym, że geje i lesbijki mają takie same prawa, jak heteroseksualiści.
W USA normalni ludzie nie stanowią reakcyjnej masy, a ich świadomość nie jest niewzruszona jako kamień. Jeden drobny przykład – w 2004 r. 60% wyborców popiera prawo gejów i lesbijek czy to do zawierania związków małżeńskich, czy wstępowania w związki cywilne, podczas gdy zaledwie cztery lata temu taką postawę uważano za „kontrowersyjną”.
Przekonania mogą się zmieniać na lewo, jeśli doświadczenia życiowe konfrontują się z ideami i jeśli ludzie znają alternatywę. W przeciwnym razie i z tych samych powodów mogą zmienić się na prawo, jeśli ci, którzy walczą o pokój i sprawiedliwość, siedzą cicho.
Program bandy Busha przewidujący więcej wojny, prywatyzację ubezpieczeń społecznych i zakaz przerywania ciąży zmusi miliony osób – w tym wiele osób, które głosowały na Busha – do walki. Zadaniem lewicy jest rozwijać tę walkę tam wszędzie, gdzie ona wybucha, i budować realną alternatywę wobec zgniłej polityki status quo.
Tłum. Zbigniew Marcin Kowalewski