Sharon Smith
Dlaczego Bush wygrał a Kerry przegrał
Lewica poparła Johna Kerry’ego wychodząc z katastrofalnie błędnego założenia, że większość Amerykanów to nieuleczalni konserwatyści, a ona sama w dającej się przewidzieć przyszłości jest skazana na pozostanie znikomą mniejszością w morzu konserwy, pisze amerykańska socjalistka Sharon Smith.
Co spowodowało, że 2 listopada br. George W. Bush wygrał wybory prezydenckie?
Dwaj lewicowi publicyści, którzy byli bardzo krytyczni wobec Johna Kerry’ego, dostarczyli nazajutrz najlepszy w tej sprawie komentarz. W artykule Alexandra Cockburna i S. de Jeffreya Claira pt. „Demokraci wobec końca czasów”, opublikowanym 3 listopada w „CounterPunch”, wyjaśnia się, dlaczego – mimo serii fiask poniesionych przez Busha i niepopularności wojny – poparcie Kerry’ego dla wojny sprawiło, że był niezdolny do wygrania wyborów.
„Gdy na Uniwersytecie Nowojorskim starał się zmienić swoją śpiewkę, było już za późno, a zresztą i tam jego stanowisko nadal było mętne. Nie zaoferował żadnego wyjścia. Tylko tunel, żadnego światła.” Cockburn i Jeffrey Clair wskazują na katastrofalny wpływ ABB, czyli hasła Anybody-But-Bush – Ktokolwiek-byle-nie-Bush – na lewicy. Wypominają „groteskowo wielką ilość energii, którą zainwestowano, aby zmniejszyć liczbę głosów oddanych na Nadera. Udało się ja zmniejszyć i na nic to się nie zdało poza tym, że być może zniszczono Partię Zielonych.” (1)
Bush z trudem pokonał Kerry’ego w kolegium elektorskim, ale w skali krajowej uzyskał wielką przewagę 4 mln głosów oddanych bezpośrednio przez wyborców. Republikanie zwiększyli swój stan posiadania w Kongresie, w którym i tak już mieli większość, a w 11 stanach przegłosowano zakaz zawierania przez gejów małżeństw. Poza tym w Kalifornii przegrali ci, chcieli obalić w referendum tzw. prawa „trzech ciosów” (2)
Mimo skrajnej polaryzacji społeczeństwa, republikanie – i konserwatyści społeczni – odnieśli w tych wyborach przytłaczające zwycięstwo.
Tym razem nikt nie może winić Nadera, że pozbawił Kerry’ego zwycięstwa. Pół miliona głosów, które mniej więcej dostał, nie wpłynęło na wynik tych wyborów. Demokraci zapewnili to sobie, poświęcając wielomiesięczne wysiłki na to, aby uniemożliwić Naderowi wystawienie swojej kandydatury w kilku ludnych stanach.
Któż więc jest winien? Niestety, pierwsze wnioski wyciągane przez lewicę, która głosiła: „Ktokolwiek-byle-nie-Bush”, polegają na obwinianiu społeczeństwa amerykańskiego. Np. w artykule Justina Podura pt. „W dzień później”, opublikowanym w „ZNet”, czytamy: „Czas przyjąć coś do wiadomości. Dziś największa linia podziału na świecie nie przebiega między elitą amerykańską a ludem czy między elitą amerykańską a narodami świata. Ona przebiega między narodem amerykańskim a resztą planety. Za pierwszym razem Bush nie został wybrany. Gdy Stany Zjednoczone zarzuciły Afganistan bombami kulkowymi, przerwały pomoc humanitarną dla tego kraju, zabiły tysiące osób i okupowały kraj, to wszystko można było interpretować jako działania grupy łotrów, która ukradła wybory i wykorzystuje terroryzm jako pretekst do prowadzenia wojny. Następnie, gdy Stany Zjednoczone najechały Irak – zabijając, według najnowszych obliczeń, 100 tys. Irakijczyków – można było twierdzić, że nikt naprawdę nie skonsultował się w tej sprawie z narodem amerykańskim i że ludzi oszukano. Gdy Stany Zjednoczone porwały prezydenta Haiti i zainstalowały w tym kraju dyktaturę paramilitarną, można było argumentować, że to działanie grupy, która nie została wybrana i gardzi demokracją. Jednak w tych wyborach te wszystkie działania zostały usprawiedliwione wstecz przez większość narodu amerykańskiego.”
Wiele osób może zgodzić się z takimi argumentami, ponieważ margines zwycięstwa Busha był znacznie szerszy niż to przewidywano w jakiejkolwiek prognozie. Np. 3 listopada br. felietonista „New York Times” Nicholas Kristoff pisał: „Demokraci chodzą po domach sprzedając problemy, natomiast republikanie sprzedają wartości: Boga, używanie broni, opozycję wobec gejów itd.”
To prawda, że na republikańskich konserwatystów oddano więcej głosów niż w 2000 r. 55-procentowa frekwencja wyborcza była większa niż wówczas, bo wtedy wyniosła 51%, ale mniejsza niż jeszcze wcześniej, kiedy to wyniosła 60%.
Uważano, że większa frekwencja będzie czynnikiem sprzyjającym zwycięstwu Kerry’ego. Zamiast tego głosy nowych, zmobilizowanych przez republikanów wyborców oddano na Busha. Na Florydzie, w Georgii, Wirginii i Kentucky (który przeszedł na stronę republikanów) frekwencja była bezprecedensowa.
Tymczasem populacja w wieku studenckim, na którą liczyli demokraci, została w domu i nie poszła głosować w przybliżeniu w takiej samej proporcji, jak w 2000 r. To za wiele jak na wysiłki Michaela Moore’a i Bruce’a Springsteena, którzy prowadzili kampanię na rzecz Kerry’ego.
Jednak Bush zgarnął również głosy tradycyjnych baz Partii Demokratycznej. To wstępne dane statystyczne, oparte na sondażach przeprowadzonych przez CNN wśród wyborców wychodzących z lokali wyborczych (a więc mogą one ulec zmianie):
● 23% gejów głosowało na Busha.
● 36% osób afiliowanych do związków zawodowych też głosowało na Busha (podobnie jak uczyniło to 40% tych wyborców, którzy mieszkają z członkami związków zawodowych).
● Spośród osób zarabiających 15-30 tys. rocznie, 42% głosowało na Busha.
● Postąpiło tak również 11% czarnych i 44% Latynosów, którzy wzięli udział w wyborach.
Duża część lewicy spod znaku „Ktokolwiek-byle-nie-Bush” stwierdzi pogardliwie, że Amerykanie dostali to, na co zasługiwali: George’a W. Busha na kolejne cztery lata. W Partii Demokratycznej wielu dojdzie do wniosku, że trzeba przesunąć się bardziej na prawo, odwołać się do większości konserwatywnej.
Lewica poparła Johna Kerry’ego wychodząc z katastrofalnie błędnego założenia, że większość Amerykanów to nieuleczalni konserwatyści, a ona sama w dającej się przewidzieć przyszłości jest skazana na pozostanie znikomą mniejszością w morzu konserwy.
Przesłanki polityki polegającej na stawianiu na „mniejsze zło” opierają się na założeniu, że w Stanach Zjednoczonych możemy co najwyżej oczekiwać wyboru nieco lepszej wersji kandydata republikańskiego. Logika głosowania na „mniejsze zło” to proroctwo, które samo się spełnia w sytuacji, w której żadna partia lewicowa nigdy nie odważyła się rzucić wyzwania systemowi dwupartyjnemu.
Tegoroczne wybory pokazały rewers logiki, jaką posługiwała się lewica spod znaku „Ktokolwiek-byle-nie-Bush”, gdy Kerry – „wybieralny” ze względu na swoje podobieństwo do Busha – poniósł fiasko i nie został wybrany. Tak oto w kraju, w którym większość ludności uważa wojnę z Irakiem jako błąd, człowiekowi, który pod fałszywymi pretekstami doprowadził kraj do tej wojny, udało się wygrać.
Kerry, stosując tę samą strategię, którą przedtem stosowali Gore i Clinton, porzucił tradycyjną bazę Partii Demokratycznej, odwołując się do oscylujących wyborców z białej klasy średniej. W rezultacie pozwolił Bushowi wyznaczyć podstawę debaty wyborczej, którą w tym przypadku była sprawa „terroryzmu”.
Kerry nie powiedział ani słowa na temat pracowników i ruchu robotniczego oraz, jak tylko mógł, zdystansował się od prawa do przerywania ciąży i totalnie przeciwstawił się zawieraniu przez gejów związków małżeńskich.
Jego sprzeciw wobec wojny z Irakiem był tak warunkowy, pełen sprzeczności i mętny – bo przecież prezentował się jako kandydat prowojenny – że zmarnował ogromną okazję, jaką była możliwość wykrystalizowania masowych uczuć antywojennych w spójna opozycję wyborczą.
Natomiast strategia republikanów kręciła się wokół umacniania ich konserwatywno-chrześcijańskiej bazy wyborczej. Gdy w ub.r. Bush zaproponował zakaz zawierania przez gejów związków małżeńskich, było to częścią przemyślanej strategii zapewniającej poklask społecznie konserwatywnych wyborców. Bush nigdy nie przestał skupiać się na swojej bazie wyborczej.
W 11 stanach republikanie doprowadzili do referendów w sprawie zakazu małżeństw gejowskich po to, aby przyciągnąć do urn takich właśnie wyborców, bo przewidywali, że oni zagłosują na Busha. W ostatnich tygodniach kampanii Bush był bardzo zajęty swoją bazą, podczas gdy Kerry zajmował się apelowaniem do niewielkiego środowiska niezdecydowanych.
Strategia Kerry’ego sprawiła, że prawicowy program Busha określił parametry polityczne kampanii. Nie spotkał się on z żadną spójna opozycją. Zamiast tego odbił się po stronie Kerry’ego słabym neoliberalnym echem prowojennym.
Jeśli lewica spod znaku „Ktokolwiek-byle-nie-Bush” szuka, na kogo by tu zrzucić odpowiedzialność, powinna zacząć długo i surowo przyglądać się samej sobie i swojej własnej bezwarunkowej kapitulacji przed takim prawicowym kandydatem, jak Kerry. Zamiast wywierać na niego presję z lewa, większą część swojej energii poświęciła atakom na Zielonego Ralpha Nadera i tych, którzy starali się zbudować prawdziwą alternatywę lewicową wobec demokratów.
Poza tym prowadzenie kampanii na rzecz Kerry’ego sprawiło, że ruch antywojenny, ruchy kobiece i gejowsko-lesbijskie oraz ruch robotniczy zrezygnowały z jakiejkolwiek poważniejszej walki. Nie tylko dlatego, że czas, pieniądze i energię w całości poświęciły na coś innego. Przede wszystkim dlatego, że wszelka walka, jaką prowadziłyby, wymagałaby krytyki stanowiska prowojennego i pozostałych reakcyjnych poglądów kandydata demokratycznego.
Tortury w Abu Ghuraib, które powinny były wywołać masowe demonstracje rozgniewanych aktywistów antywojennych, wydarły ruchowi antywojennemu – lub Kerry’emu – zaledwie piski protestu.
Tak oto, te wybory odbyły się bez opozycji wobec republikańskiego status quo, pozwalając na to, aby zasadnicza debata polityczna przebiegała na warunkach dyktowanych przez Busha, tzn. na prawicowym gruncie. Np. debata o małżeństwach gejowskich nie przebiegała między dwiema stronami, z których jedna jest za, a druga przeciw, lecz między dwoma kandydatami, którzy są przeciw.
Świadomość mas nie jest czymś stałym, co nigdy się nie zmienia. Gdy działają ruchy walczące, a lewica jest silna i jasno się wypowiada, świadomość mas się zmienia. Taka jest lekcja lat 60. i początku lat 70., kiedy to lewica rosła, a świadomość mas zmieniała się na lewo, stwarzając szerokie pola dla walki o prawa obywatelskie i o prawo do przerywania ciąży.
Poza tym, wśród ogółu ludności świadomość jest nierówna. Tylko mniejszość Amerykanów w wieku wyborczym rzeczywiście zagłosowała na Busha czy przeciwko małżeństwom gejowskim. Ponad 45% Amerykanów w tym wieku pozostało w domach. Nawet w głowach ludzi, w ich świadomości mieszają się sprzeczne ze sobą elementy. Tylko tym można np. wytłumaczyć fakt, że na Busha zagłosowała stosunkowo duża liczba gejów.
Głosowanie to najniższa forma ekspresji politycznej, zwłaszcza w USA, kraju zdominowanym przez dwie partie reprezentujące interesy wielkiego kapitału. Było to jeszcze prawdziwsze w przypadku tegorocznych wyborów, bo kapitulacja lewicy przed Kerrym pozbawiła większość ludzi nawet cienia szansy usłyszenia lewicowego punktu widzenia.
Wniosek z tych wyborów jest następujący: w USA rozpaczliwie potrzeba opozycji lewicowej po to, aby ogromna, wyzyskiwana i uciskana przez system większość społeczeństwa miała ekspresję polityczną. Niestety, na tym polu ponieśliśmy w tym wyborach prawdziwą klęskę. Większość lewicy załamała się jako opozycja.
Nie znaczy to jednak, że świadomość społeczna nie zmieni się w inną stronę... i to prawdopodobnie dużo szybciej niż większość ludzi sobie wyobraża. Należy spodziewać się, że Bush, wyposażony w nowy „mandat” pochodzący z wyborów powszechnych przejdzie do ofensywy. Będzie jednak miał do czynienia ze sprzeciwem.
Dążąc do federalnego zakazu zawierania przez gejów związków małżeńskich rozzłości większość tych, którzy nadal sprzeciwiają się dyskryminacji gejów i lesbijek. Dążąc do zakazu przerywania ciąży, rzuci przeciwko sobie ruch kobiecy. Podejmując ofensywę na Faludżę narazi się milionom osób przeciwnych wojnie.
Pod wieloma względami, te wybory odwróciły tylko na chwilę uwagę od prawdziwych kryzysów, z którymi boryka się większość Amerykanów: wojny, braku opieki lekarskiej, ekspansji niskopłatnego zatrudnienia, zmasowanych cięć wydatków budżetowych. Nie ma z nich wyjścia bez oddolnej walki.
Przypisy
1. Ralph Nader, przywódca amerykańskich Zielonych, był w tych wyborach niezależnym kandydatem; kandydował bez poparcia swojej partii – przyp. tłum.
2. Zgodnie z tymi prawami, po popełnieniu trzech choćby drobnych przestępstw, automatycznie zostaje się skazanym na 25 lat więzienia – przyp. tłum.
Tłum. Zbigniew Marcin Kowalewski