Cieszy fakt, że lider Walczącej Grupy Rewolucyjnej http://www.wgr1917.webpark.pl/ wreszcie prawie po roku zaktualizował swoją stronę. Niestety redakcja LBC nie jest w stanie zrozumieć o co mu chodzi. "Dlatego nie interesuje mnie człowiek. Człowiek w swej naturze jest zły (...) Nadejdzie ten moment. Miasto zadrży. Będzie to pierwsza chwila niepokoju. Coś się wreszcie zacznie dziać. Zacznie. Nie. Nie huk i nie krzyk, to na nic... To jedynie młodzieńcza gra. Żadne gesty i wymachiwanie w powietrzu. Nie. Miasto zacznie drżeć od naporu obcej siły. Od siły niejasnej, od niepojętej mocy." Czyżby Iwo czekał na inwazję czerwonych Marsjan? Tak samo nie możemy zrozumieć poniższego fragmentu "Zmieniaczu świata! Gdzie jesteś i dokąd zmierzasz? Czego chcesz? Po co zalepiasz im te kolorowe słupy jakimiś czarno-białymi bazgrołami? Czemu zasypujesz ich głowy tysiącami zbuntowanych kartek? Czemu, nie szczędząc farby krwi koloru, zamalowujesz ściany ich miast? I tak jesteś sam. Sam. Jeden." -czy to znaczy, że WGR liczy tylko jedną osobę? Szkoda, że Iwo zrozumiał to dopiero teraz. Szkoda, że gdy był w OA i wszyscy mu mówili, to do czego wreszcie doszedł- to wtedy nas nie słuchał. Może gdyby słuchał, to dzisiaj nie był by sam. Iwo cały czas powtarzał -"Ja nie chce budować małej grupki - ale wielki masowy ruch...". Nie chcemy się z Iwa śmiać ani wytykać mu błędów do których zresztą sam się przyznał. Samokrytyka, to pierwszy krok do zmiany. Mamy nadzieje, że Iwo teraz wszystko przemyśli i już wkrótce na stronie WGR pojawią się kolejne teksty, które zamiast czekać na inwazję kosmitów, będą wzywać do walki klasowej.
Iwo
Co dalej?
Ludzie wylewają się na ulice. Prowadzą ich inni ludzie -
"inteligentniejsi". Jedni idą niczym stado baranów, nie rozumiejąc niemal nic.
Ci, którzy prowadzą baranów, mają już określone cele. Rozświetlają im drogę
jasne, złosciste trony, które stoją gdzieś tam daleko... za kordonami policji,
za drzewami parków, za opustoszałymi ulicami. I jedni i drudzy są częścią
systemu... Zabawne, że idąc w jednym pochodzie, też tak naprawdę w jakimś sensie
jesteśmy częścią tej całej machiny. No, nic. Ja się szczerze przyznaję. Pcha
mnie tam echo młodości, moja młodzieńcza wiara, że machanie flagą z sierpem i
młotem na ulicy coś zmieni. Wiem. Nic oczywiście nie zmieni. Nie widzę jednak
powodów, dlaczego miałbym utopić w rozsądnych przemyśleniach swoje młodzieńcze
wizje... nie... tamte wizje były szczere, ale nic poza tym. Dopóki nie zacząłem
rozumieć, jaki ten świat jest naprawdę, dopóty wydawało mi się, że jego naprawa
jest prosta i to tylko kwestia rozlepionych plakatów, rozdanych ulotek,
wykrzyczanych sloganów, przejęcia władzy, stworzenia rad, kolektywizacji
zakładów pracy. Wszystko było takie proste...
To że ja, od pewnego już czasu się nie odzywam bądź nie udzielam w szeroko
rozumianej działalności bynajmniej nie oznacza, że się wycofałem. O nie. Nic z
tego. Walka dopiero się zaczyna. Metody którymi operowaliśmy... hmm... i tak nie
przebijemy systemu w ilości plakatów, ich wielkości i jakości druku. I tak nie
uda się nam rozkręcić takiej działalności nadawczej, aby przebić... oficjalną
telewizję czy radio... nawet gdyby... Czy to cokolwiek zmieni? Może to jedynie
wywołać chwilowy efekt na czas naszego działania. Nie będzie żadnych
zasadniczych zmian. Nie neguję, że takie metody istnieć mogą ale nie powinny one
stanowić podstawy istnienia. Nie. Pomijając wszystko, to jest pewnego rodzaju
strata czasu. Robimy "coś", angażujemy się w to. Ni to nas rozwija, ni to sprawę
rusza specjalnie do przodu.
Walka się dopiero zaczyna. Mam jeszcze naprawdę wiele energii i entuzjazmu.
Walka o nowy świat, o lepszą przyszłość to przede wszystkim walka o nowy sposób
myślenia, o nową świadomość. Te slogany w mych ustach brzmią jak wyżuta guma do
żucia. Wiem. Naprawię to jednak (kolejny slogan, ale może nie).
Tekst "Słońce, jego promienie palące" był swoistym manifestem. Czytany przez
dziesiątki tysięcy, zrozumiany przez nielicznych (dysponuję informacją, że przez
nikogo)... Napisalem go tak naprawdę głównie dla siebie. Dla siebie... by
zrozumieć, dokąd zmierzam.
Tak właśnie. Właściwie nic nie jest w stanie powstrzymać człowieka. W swym
działaniu kieruje się priorytetami. Człowiek zrobi wszystko. Wszystko! Kwestia
ceny. Sprzeda własną rodzinę, własne dzieci, matkę i ojca, zdradzi przyjaciół,
rozpęta wojnę, założy firmę, fabrykę, korporację, megakorporację, mafię. Nie!
Nie wystarczy przyjść i powiedzieć:
Człowieku! Ludzie! Nie róbcie tego! Obudźcie się! Aaa! Przestańcie!
Przecież robicie źle! (Hop-Hop-Wojnie Stop)
Tak właśnie. Człowiek zrobi wszystko. Wszystko. Każdy. Niezależnie od tege,
gdzie jest i kim jest, jakie ma stanowisko, jaką pełni funkcję. Robotnik z dnia
na dzień może stać się kapitalistą. Nie będzie wtedy wcale lepszy od
kapitalisty, który wcześniej nie był robotnikiem. To jest ludzka natura.
Zwierzęcy instynkt dopełniony myśleniem abstrakcyjnym. Straszna broń.
Dlatego nie interesuje mnie człowiek. Człowiek w swej naturze jest zły.
"Człowiek... to brzmi dumnie" rzekł Maksim, upodlając go równocześnie w "Na
dnie".
Społeczeństwo. Nowe. Lepsze. Nasze wymarzone. Jakże odległe. Komunizm? Jako
system ekonomiczny i filozoficzny, raczej nie widzę innej możliwości w takowym
świecie. To po prostu już czysta formalność. Nie brakuje w ruchu ekonomistów,
więc miejmy nadzieję, że sobie poradzą. Nie moja to kwestia. Wydaje mi się, że
wyczerpałem ten temat.
Gdy teraz piszę ten tekst, za oknem widzę uśpione miasto. Jest ciemne, spokojne
i niemal wymarłe. Jest cisza i jedynie szum wiatraka wprowadza jakieś drobne
zakłócenia akustyczne. Za oknem stoi metropolia. Stoi niezmiennie. To zabawne.
Za kilka godzin wyleją się na ulice stada oszołomionych baranów, które miotając
się ulicami dumnie stojącego miasta, zabijać będą czas, którego nadmiar nie
pozwala im działać kreatywnie. Kreatywnie... Nie napisałem konstruktywnie, nie.
Właśnie kreatywnie. Idiotyczne określenie, jakie przyjęto na uzbrojenie w
dzisiejszej drobnoburżuazyjnej terminol... a właściwie... co mnie to obchodzi.
Miasto. Pełne dzikiej, otępiałej szarańczy. Pełne drobnych robaczków
plądrujących kolorowe pomieszczenia w poszukiwaniu jeszcze bardziej kolorowych
przedmiotów. Ludzkość.
Nie wszyscy. Wśród tego czarnego morza zła i pustki pływają drobne światełka.
Świecąc, wywołują co najwyżej śmiech i niezrozumienie. Niekiedy nienawiść i
potępienie. Czasem pogardę. Często są jedynie interesującym przerywnikiem w
"bardzo ważnych" łowach przedmiotów kolorowych. Światełka są małe, ale jednak
świecą. Jest ich garstka. Tak naprawdę to w ogóle nie wiem, czy jest ich nawet
garstka. Nie mam pewności, czy w ogóle istnieją. Nieważne.
Żyjątka. Wylewające się na ulice każdego dnia w dziwnej i śmiesznej zarazem
krzątaninie... w tym miejscu mam pewien problem, aby cokolwiek dalej napisać.
Nie ma o czym pisać. Nie ma za bardzo o czym pisać. Ten temat się stopniowo
wyczerpuje. Wałkowany przez wieki przez całe pokolenia światłych, zbuntowanych
umysłów, temat ten stał się wyblakły, wyrzuty, zmarniały.
Miasto jak stało, tak stoi dalej. Wzniośle, stanowczo. Zaraz znów się zacznie.
Przebudzone światłem. Zacznie się kolejny, taki sam dzień. Dzień nienawiści,
zdrady, zazdrości, pogardy, wzajemnego upodlenia i wszechogarniającej
obojętności. Moralnej obojętności. Zmieniaczu świata! Gdzie jesteś i dokąd
zmierzasz? Czego chcesz? Po co zalepiasz im te kolorowe słupy jakimiś
czarno-białymi bazgrołami? Czemu zasypujesz ich głowy tysiącami zbuntowanych
kartek? Czemu, nie szczędząc farby krwi koloru, zamalowujesz ściany ich miast? I
tak jesteś sam. Sam. Jeden. Wokół złowroga dżungla sprzedajnych istnień.
Żarłoczne stada wijące się w swej szarej codzienności. Stada dzielą się strefami
wpływów, obierają sobie jakieś zmyślone wyższe siły, nienawidzą i mordują lub
też nic nie robią. MOBILIZOWAĆ?! Co? Kogo? Gdzie? Nie. Nie ma po co. To tylko
upojne złudzenie. Złudzenie walki o cel jasny i prosty. I tak wszystko stanie na
swoim miejscu i stać będzie dumnie tak jak to miasto za oknem. I tak już od
tysięcy lat. Właśnie nie. Nie kolejne tysiące lat. Nie!
Epopeja o nowych istotach.
Nadejdzie ten moment. Miasto zadrży. Będzie to pierwsza
chwila niepokoju. Coś się wreszcie zacznie dziać. Zacznie. Nie. Nie huk i nie
krzyk, to na nic... To jedynie młodzieńcza gra. Żadne gesty i wymachiwanie w
powietrzu. Nie. Miasto zacznie drżeć od naporu obcej siły. Od siły niejasnej, od
niepojętej mocy.
Ilekroć dochodzę do tego momentu, zastaje mnie ściana. Ogromna masa betonu
wznoszona przez miliony milionów lat, przez miliony milionów betonowych mędrców.
Stoi przede mną beton dziejów. Niewzruszona granica, której chyba jeszcze nikomu
nie udało się przekroczyć. Gdyby ta zapora pękła, byłoby łatwiej. Ona trwa
jednak niewzruszona i dumna spogląda z wysokości. Delikatne uderzenia młotem
buntów nic jej nie robią. Nie. Ona nie pozwoli iść dalej. Ustawiona na...
"ciepłych i mokrych" (dziękuję, Maksimie, za podpowiedź) fundamentach, wyniosła
i wielka nie pozwala odbyć lotu ponad nią. Zresztą nie o to chodzi. Niewielu do
niej doszło. Ci, którzy doszli, byli w stanie jedynie buntować się tu, przed
nią, wydzierać się, krzyczeć, przeklinać, opluwać, drapać i mocować się z
konstrukcją wznoszoną od tysięcy lat. Każdego dnia coraz silniejsza, coraz
większa, coraz brzydsza i tym bardziej niewzruszona. ŚMIERĆ TOBIE!!! ŚMIERĆ!!!
Na nic to.
Wy. Dumni w swej walce. Zagubieni w tym świecie. Chodźcie tutaj. Popatrzcie.
WYRASTA przed wami. Śmieje się z was. Po cichu oczywiście. Nie widać. Stoi
żelazna, paskudna, wielka. No co? Co zrobić? Na nic już hasła, hasełka, prośby,
lamenty, deklaracje, słowa puste, próżne, fałszywe. Na nic.
Jeszcze nie wiem dokładnie, dokąd iść. Droga powoli staje się rozmyta. Brak
przede mną jakichkolwiek znaków, śladów stóp, kolein. Usiłuję wkroczyć do
nieznanej chyba nikomu krainy, która daje nadzieję. Nie widzę drogi. Ledwie ją
wyczuwam, ale próbuję iść. Zbyt wiele czasu już zmarnowałem, zbyt wiele czasu
zmarnowali i ci, którzy są tam, gdzie ja ja byłem wcześniej. Na razie nie
dostrzegam tu nikogo... Czy tutaj nikogo nie ma? Nie wiem... Może po prostu nie
widzę. Zaczynają cichnąć powoli tamte głosy krzyki, mowy, strzały. To chyba
dobry znak. Jeszcze nic nie wiem. Niemal nic. Droga wydaje się być niezmiernie
długa. To nie droga... To wojna, ciężka walka usiana morzem potyczek większych
czy mniejszych, rozczarowań, triumfów. Nie... Nie widać żadnego finału. Nawet
nie wiem czy on jest, czy będzie. Dosyć jednak mam stania tu w miejscu, plucia i
przeklinania, dosyć tego. Idę tam, nawet gdyby to miała być fikcja. Ruszam w tym
kierunku, chociaż nie wiem, gdzie to jest i co tam jest. Wiem jedno - to walka.
Pełna chwil pięknych. Nie. Nie chwil. Cała jest piękna, daje siłę, wynosi ponad
ponurą, złowrogą szarość.
Iwo
iwo_cz@poczta.onet.pl