Tekst pochodzi ze strony GPR http://www.gpr.webpark.pl/


Florian Nowicki

Pomarańczowa kontrrewolucja

Istnieje na lewicy maniera popierania każdego "oddolnego", "spontanicznego" ruchu - bez względu na klasowy kontekst polityczny, w którym taki ruch się pojawia. Lewicowcy pragną dowartościować każdy przejaw spontanicznego organizowania się "obywateli", ze szczególnym uwzględnieniem tych najmłodszych (młodzież i studenci). Kiedy więc pojawia się jakiś spontaniczny ruch młodzieży i studentów - część lewicy uważa się a priori za część tego ruchu, a konkretnie, jego część uświadomioną. Zakłada się, że mobilizujący się spontanicznie "ludzie" są w gruncie rzeczy nieświadomymi lewicowcami - nawet jeżeli występują pod prawicowymi, prokapitalistycznymi, nacjonalistycznymi, proimperialistycznymi hasłami. "To słabość lewicy spowodowała, że ci ludzie przejęli prawicowe hasła. Najważniejsze jednak, że oddolnie się mobilizują i spontanicznie walczą z władzą. Obiektywnie stanowią więc lewicę".
Taki sposób myślenia powinien być obcy marksistom. A zwłaszcza marksistom z Europy Środkowo-Wschodniej. Marksiści na Zachodzie są przyzwyczajeni do tego, że kiedy np. we Francji studenci mobilizują się politycznie, to zazwyczaj jest to mobilizacja w lewicowej sprawie, odbywająca się pod lewicowymi hasłami. Tymczasem młodzież w krajach Europy Wschodniej mobilizuje się przede wszystkim w sprawach prawicowych. Na Zachodzie nie zdarza się, by młodzi ludzie organizowali się spontanicznie w celu wyrażenia swojego poparcia dla kapitalizmu, neoliberalizmu czy demokracji parlamentarnej. Te rzeczy są tam bowiem na porządku dziennym. Jeżeli studenci wychodzą na ulice, to raczej po to, by walczyć z kapitalizmem, neoliberalizmem i rozmaitymi ich przejawami (jak chociażby wojna w Iraku).
Niestety w Europie Środkowo-Wschodniej spora część młodzieży czuje wyraźny niedosyt kapitalizmu i neoliberalizmu - rozbudzany w młodym pokoleniu za pośrednictwem zachodnich mediów i zachodniej popkultury. I jest gotowa nadstawiać tyłka za interesy własnej burżuazji - walczyć o umocnienie systemu kapitalistycznego. Ta część młodzieży jest wrogo usposobiona do zorganizowanej klasy robotniczej, związków zawodowych, górników - traktuje klasę robotniczą jako hamulec pozytywnych przemian ekonomiczno-politycznych. Ci młodzi apostołowie demokracji parlamentarnej postrzegają świat jako arenę walki złego (jeszcze nie do końca kapitalistycznego) Wschodu z dobrym (kapitalistycznym) Zachodem i świadomie opowiadają się za kapitalistycznym Zachodem.
Nie możemy udawać, że tego nie widzimy. Niektórzy lewicowcy poprą każdy taki ruch i będą uparcie ściemniać, że pod prawicową formą kryje się jakaś lewicowa treść, którą trzeba dopiero wyłuskać. Ale problem na tym właśnie polega, że treść jest zazwyczaj jeszcze bardziej prawicowa od formy (która może lśnić wszelkimi kolorami tęczy). A owi rzekomi nieświadomi lewicowcy są świadomymi prawicowcami, co najwyżej, nieświadomymi wszelkich konsekwencji neoliberalizmu o który walczą. Młodzieżowi bojownicy o sprawę kapitalizmu mogą myśleć, że wszelkie koszty pełnego kapitalizmu zapłaci znienawidzona klasa robotnicza, a nie my, studenci, awangarda nowego systemu. I tu się mylą, bo również szerokie warstwy studenckiej braci tracą na kapitalistycznych przemianach. Ale biedni studenci nie chcą wyjść na prowincjuszy. Nie będą bronić socjalu, bo socjal nie jest trendy. Studenci z najbogatszych rodzin narzucają bezwiednie własną prokapitalistyczną świadomość biednym, ledwie zipiącym studencinom. Niestety burżuazja sprawuje hegemonię nie tylko w sferze gospodarki, ale także w społecznej świadomości. Idee burżuazyjne są po prostu trendy, a idee antyburżuazyjne - obciachowe.
Mimo ogólnej obciachowości naszych idei w odczuciu dominującej części polskiej młodzieży, jako marksiści powinniśmy iść pod prąd i nie ulegać wszystkim tym burżuazyjnym histeriom ideologicznym, w rodzaju "pomarańczowej rewolucji". Naszym zadaniem jest formułowanie twardej, klasowej analizy tego, co się dzieje i bezlitosne dziurawienie wszelkich baniek mydlanych, ubarwiających każdy kolejny szturm kapitału na warunki życiowe ludzi pracy. Te bańki mydlane to oczywiście idee demokracji parlamentarnej i liberalnej wolności. Idee te są formułowane w taki sposób, by każdy mógł się pod nimi podpisać. Bo żeby mogły one skutecznie osłaniać kapitalistyczne interesy, muszą być podane na tacy jako wartości uniwersalne, wartości każdej jednostki ludzkiej. Zamiast mówić o ekonomicznej wolności kapitału, mówi się o wolności po prostu. Zamiast mówić o demokracji dla bogatych, mówi się o demokracji jako takiej. Jeżeli jakieś państwo nie daje wolnej ręki zachodniemu kapitałowi, okazuje się, że nie spełnia standardów demokracji parlamentarnej. Zachodni "neutralni" obserwatorzy znajdą już odpowiednie dowody.
Ideologiczna funkcja takich pojęć, jak "wolność" i "demokracja" często polega po prostu na tym, że tam, gdzie burżuazja chce przypuścić neoliberalny atak na warunki życiowe klasy robotniczej (tudzież jakaś grupa chce się uwłaszczyć na państwowym majątku, by stać się burżuazją) i w tym celu musi dokonać wymiany reżimu politycznego, tam większość (której kosztem się to odbywa) powinna - dla dobra sprawy - myśleć, że w całym tym przedsięwzięciu chodzi nie tyle o neoliberalizm czy prywatyzację, ale przede wszystkim o "wolność" i "demokrację", a neoliberalizm i prywatyzacja to tylko konsekwencje "demokracji" i "wolności" (albo sprawy o drugorzędnym znaczeniu). Chodzi więc o to, by przesłonić rzeczywisty front walki, a społeczną świadomość skierować z ziemi ku chmurom, tj. odwrócić uwagę od klasowych interesów i skierować ją na abstrakcyjne idee.
Ten schemat "wolnościowo-demokratycznej" rewolucji (czyt. kontrrewolucji) stosuje się zarówno do politycznych przewrotów 1989-1991, otwierających drogę restauracji kapitalizmu, jak i masowych, "spontanicznych" zrywów typu zamieszki anty-Miloszewiczowskie w Jugosławii czy obecna pomarańczowa "rewolucja" na Ukrainie.
Zawsze znajdą się lewicowi frajerzy, którzy powiedzą: "co prawda istnieje ryzyko, że klasa robotnicza straci, nie mniej jednak głównym wrogiem na dziś jest autorytarna władza; musimy więc razem z neoliberałami i nacjonalistami walczyć o wolność i demokrację; a jak już będzie demokracja, to jakoś sobie poradzimy z neoliberałami".
Aby nie odegrać haniebnej roli ideologicznego parasola ochronnego kapitalistycznych ataków na ludzi pracy, polska lewica powinna gruntownie przerobić lekcję roku 1989. Powinna szczerze się zastanowić nad tym, czy przypadkiem nie powtarzała za burżuazją jej demokratycznych i wolnościowych haseł, które miały odwrócić uwagę klasy robotniczej od sedna całej sprawy: przejęcia przez odradzającą się burżuazję władzy nad gospodarką. Bo to właśnie prywatyzacja gospodarki i wynikające z niej ataki na klasę robotniczą i chłopów (którym zawdzięczamy masowe bezrobocie, destrukcję publicznej służby zdrowia, lumpenproletaryzację świata pracy, ruinę przemysłu, biedaszyby, nędzę rodzin po-PGRowskich, likwidację prawa pracy itd.) były kluczową kwestią dekady lat 90-tych, a nie ustanowienie "demokracji" i "społeczeństwa obywatelskiego". Dopiero kiedy polska lewica przemyśli to, co stało się w Polsce, może wziąć się za doradzanie Ukraińcom, Serbom czy Białorusinom.
Nasz stosunek do "pomarańczowej rewolucji" na Ukrainie powinien wynikać z klasowej analizy obu ścierających się obozów. Nie ma zaś wątpliwości, że to obóz Juszczenki wyraża interesy i nastroje dominującej części ukraińskiej klasy kapitalistycznej, która chce iść do przodu - dokończyć kapitalistyczną transformację, zdławić ostatnie bastiony robotniczego oporu we Wschodniej Ukrainie. Sprzymierzony z tymi bastionami obóz Janukowycza jest obozem mniejszościowej burżuazji, która nie potrzebuje ekspansji neoliberalizmu ani zacieśniania przyjaźni z kapitałem zachodnim. Neoliberalizacja ukraińskiej gospodarki osłabi nieuchronnie wpływy tego obozu. Tylko z tego powodu jest on dziś sprzymierzeńcem ukraińskich górników. Większość ukraińskiej burżuazji odwróciła się od ekipy Kuczmy. Jego pupil, Janukowycz, aby ratować zagrożone interesy swojego burżuazyjnego otoczenia politycznego, rozpaczliwie zwraca się do ukraińskich górników o poparcie i otrzymuje je. Bo górnicy Doniecka i Ługańska wiedzą, co im grozi pod butem Juszczenki. Górnicy tych regionów dobrze pamiętają neoliberalne porządki premiera Juszczenki, zamykanie kopalń i hut, niewypłacanie górnikom należnych (i skandalicznie niskich) pensji itd.
Co w tej sytuacji powinna robić lewica? Powinna demaskować Janukowycza jako fałszywego reprezentanta ukraińskiej klasy robotniczej, ale zarazem stanowczo zagrzewać górników do jeszcze ostrzejszej walki z Juszczenką i pomarańczowymi. Bo to Juszczenko jest głównym wrogiem ludzi pracy na Ukrainie! Lewica powinna demaskować nicość całej tej demokratycznej, pomarańczowej propagandy. Wyjaśniać, że nie o żadną demokrację tu chodzi, ale o interesy ukraińskiego i zachodniego kapitału. Pomarańczowi nie są żadnymi nieświadomymi lewicowcami. To świadomi zwolennicy kapitalizmu i neoliberalizmu, którzy chcą swoim hałaśliwym wrzaskiem przeciągnąć na stronę burżuazji większość ukraińskiego społeczeństwa. Trzon pomarańczowego obozu doskonale wie o co tutaj chodzi. Mogą się w tym obozie znaleźć jacyś pojedynczy frajerzy, którzy nie zdają sobie sprawy z tego, w czym uczestniczą, pojedynczy, zahukani robotnicy itd. Ale ruch polityczny, który stoi za Juszczenką, wie doskonale o co chodzi. W szczególności wie, że chodzi o doprowadzenie do końca restauracji kapitalizmu w tym kraju - na koszt, jak wszędzie, klasy robotniczej.
Próby przesuwania na lewo obozu pomarańczowych, poprzez uczestnictwo lewicy w pro-Juszczenkowskich demonstracjach, pozbawione są sensu. Walka toczy się o świadomość ukraińskich robotników, którzy znajdują się na zewnątrz obozu pomarańczowych, ale podlegają (jak całe społeczeństwo) jego propagandzie. Lewica powinna aktywnie zwalczać pomarańczową propagandę, przeciwstawiać się jej ekspansji na niższe warstwy społeczne, które niechybnie stracą na reformach Juszczenki. Nie można dopuścić do tego, by ludzie pracy i ogół warstw biedniejszych stał się mięsem armatnim kapitału. Trzeba mobilizować ludzi do anty-Juszczenkowskich wystąpień, wzywać klasę robotniczą do zorganizowanego oporu przeciwko Naszej Ukrainie.
Sprawa wyborów prezydenckich na Ukrainie ma także swój wymiar polski. Stała się ona pretekstem do kolejnej fali propagandowej, mającej podkoloryzować rzeczywistość, w której żyją miliony Polaków. Polscy neoliberalni politycy jeżdżą na Ukrainę by poprzeć Juszczenkę, a za pośrednictwem telewizji i prasy mówią ludziom w Polsce: "Żyjemy we wspaniałym kraju! U nas wybory są uczciwe!; Niech żyje wolność = wolny rynek". I dzięki temu, ludzie w Polsce ekscytują się, że - za pośrednictwem polityków - uczestniczą w wielkiej sprawie, bronią demokracji na Ukrainie, że dzielą się swoją demokracją i wolnością z Ukraińcami. W tej atmosferze łatwo zapomnieć o codziennych problemach, o masowym bezrobociu, o zaniku publicznej służby zdrowia, o likwidacji kolejnych zakładów pracy itd. Możemy być nędzarzami, bylebyśmy tylko mieli demokrację parlamentarną.
Pomarańczowa histeria jest więc w Polsce balsamem, mającym w sferze świadomości społecznej zagoić bolesne rany i sprzeczności, które zawdzięczamy transformacji. Jest cementem iluzorycznej jedności narodowej, która knebluje usta tym wszystkim, którzy chcieliby podnieść głowę w walce z tłamszącymi nas rodzimymi wyzyskiwaczami.