Sebastian Michalik
Demokracja a dyktat publiczny?
„Gdyby lud dostatecznie poinformowany obradował, a obywatele uprzednio nie
porozumiewali się między sobą, to z wielkiej liczby drobnych różnic wynikłaby
zawsze wola powszechna i uchwały byłyby zawsze dobre” – pisał stary Rousseau,
utożsamiając dyskurs publiczny z sofistyczną manipulacją, która, zamiast
ułatwiać proces demokratyczny, wytwarza nieprzejrzystość pojęciową, zagłuszającą
głos ludu. Dopuścić do komunikacji obywatelskiej to wydać wolę powszechną na łup
przemądrzałych sofistów, którzy posługują się wirtuozerią językową, by zdobyć
przewagę nad innymi i osiągnąć własne korzyści. Procesy komunikacji językowej
wytwarzają ostatecznie stosunki władzy, które za fasadą dyskursu publicznego
będą skrywać nierówności w podziale obowiązków, praw, korzyści materialnych.
Czy stary Jan Jakub mylił się? Wiele współczesnych intelektualistek – choćby
Hannah Arendt czy Jürgen Habermas – przekonywało, że komunikacja jest niezbędnym
warunkiem politycznych procesów decyzyjnych. Pozwala ona poszczególnym
jednostkom czy grupom, szczególnie tym marginalizowanym, wypowiedzieć swoje
lokalne i szczególne doświadczenia, nagłośnić swoje racje i problemy. Wyrażanie
woli powszechnej jest procesem o charakterze indukcyjnym: wielość indywidualnych
i różnorodnych głosów zostaje w ramach dyskursu publicznego zestrojona we
wspólny, polifoniczny rozum asystujący w artykulacji demokratycznej woli. Ta
koncepcja jest również o tyle przekonująca, że rozwiązuje problem politycznego
„informatora” – w ujęciu Rousseau „prawodawcy”: któż inny miałby zapewnić, aby
lud był „dostatecznie poinformowany” niż on sam, porozumiewając się ze sobą w
ramach politycznej debaty? Prawodawca Rousseau mógłby przecież okazać się
wybornym cenzorem, ograniczającym pulę informacji do garści wygodnych dla siebie
faktów.
Z tego punktu widzenia przemiany polityczne po 89 roku jawią się jako
niewątpliwe korzystne. Szeroki zakres swobód obywatelskich, gwarancje wolności
słowa, zniesienie polityki cenzorskiej wychodzą naprzeciw potrzebie
komunikacyjnej demokracji. Ta bowiem wymaga z konieczności, aby obieg
informacyjny był swobodny, szeroko dostępny, i nie podlegał zewnętrznym wpływom,
motywowanym partykularnym interesem. Zatem tylko w warunkach wolności słowa lud
będzie mógł sam siebie informować. Czy jednak efekty polskiej transformacji dają
podstawy do śmiałego twierdzenia, że tak się dzieje? Myśl krytyczna już od
czasów Marksa dysponuje wiedzą o strukturach władzy symbolicznej, która
przyjmuje postać zarządzania, dystrybucji i kontroli nad językiem publicznym.
Pojęcia ideologii Marksa, hegemonii Gramsciego, mitologii Barthesa, przemocy
symbolicznej Bourdieu i w końcu porządku dyskursu Foucaulta – wszystkie one
charakteryzują strategie dominacji w obrębie świadomości i nieświadomości
społecznej. Objaśniają one, iż to kto, kiedy, jak i o czym mówi nie jest
bynajmniej kwestią suwerennej decyzji czy przypadku, ale zależy od układu sił i
stosunków panowania, jakie przenikają nasze społeczeństwa. Wolność słowa, choć
bynajmniej nie jest pustym frazesem, to jednak pozostając formalną gwarancją
prawną, nie zabezpiecza języka naszej debaty publicznej przed władzą
symboliczną. Z pewnością wszystkie przywołane tu koncepty teoretyczne dałoby się
z powodzeniem zastosować do analizy realiów komunikacyjnych III RP. Ograniczę
się jednak do problemu wiążącego się z poruszoną wyżej tematyką, a mianowicie
kwestii własności środków masowego przekazu. Do banalnych należy zaliczyć
spostrzeżenie, iż obieg informacyjny w społeczeństwach współczesnych został
całkowicie niemal zdominowany przez wysoce stechnicyzowane media, w tym
szczególnie media elektroniczne. Niebanalną będzie jednak obserwacja, że
chociażby z powodu wysokich nakładów na środki techniczne media te podlegają w
przeważającej mierze kontroli korporacyjnego kapitału. Nie idzie bynajmniej o
krytykę kultury masowej, ale o konstatację niepokojącego związku, wiążącego
kapitał prywatny z obiegiem informacyjnym. Warto w tym kontekście przywołać
uwagę Marksa, która, w kontekście realiów późnego kapitalizmu, brzmi jeszcze
bardziej aktualnie niż w czasach XIX-wiecznego leseferyzmu. „Myśli klasy
panującej są w każdej epoce myślami panującymi, tzn. że ta klasa, która jest w
społeczeństwie panującą siłą materialną, stanowi zarazem jego panującą siłę
duchową. Klasa mająca w swym rozporządzeniu środki produkcji materialnej
dysponuje też przez to jednocześnie środkami produkcji duchowej, tak iż na ogół
klasie tej podlegają dzięki temu również i myśli tych, którym do duchowej
produkcji brak środków.” Splot „środków produkcji materialnej” z „środkami
produkcji duchowej” stanowi nadal gorący problem naszych demokracji. Do jakiego
stopnia prywatne środki produkcji i dystrybucji wiedzy mogą służyć społecznemu
procesowi decyzyjnemu? Można oczywiście kombinować i równoważyć wpływy ośrodków
informacyjnych, włączając je w żywioł rynkowej rywalizacji. Nadal jednak nie
znika pytanie: czy zarządzanie obiegiem informacyjnym przez stacje komercyjne
reprezentujące interesy świata kapitału da się pogodzić z ideą demokracji, która
zakłada wymóg powszechnego uczestnictwa w komunikacji społecznej? Czy wymóg
dziennikarskiej bezstronności i obiektywizmu nie staje się frazesem w sytuacji,
gdy dochodzi do konfliktu pomiędzy interesami kapitału a ideami czy decyzjami,
które jawnie czy skrycie w niego godzą? Jak wygląda informacja o partiach i
organizacjach występującymi z programem antykapitalistycznym? I co można
powiedzieć o obecności medialnej chociażby związków zawodowych, w sytuacji, gdy
sam fakt ich istnienia narusza interesy kapitału? Czy możemy godzić się na fakt,
że w sytuacji obiektywnego konfliktu interesów pomiędzy tego typu organizacjami
a prywatnymi „nadawcami” pozycja tych pierwszych jest ewidentnie słabsza?
Przecież idei i praktyki demokracji nie można pogodzić z wykluczeniem i
marginalizacją informacyjną, których nie da się uniknąć w takiej sytuacji.
Zarazem scharakteryzowana tu sytuacja stwarza możliwość, by w przypadku procesów
demokratycznych prywatne media były sędzią we własnej sprawie. Bowiem kształtują
one opinie publiczną i wpływają na decyzje publiczne, o ile same stanowią siłę
polityczną. Problem koncentracji własności i co za tym idzie wpływów w
przestrzeni medialnej wraz ze „sprawą Rywina” – splot tych wydarzeń i działań
stanowi tylko powierzchniowy efekt strukturalnego związku pomiędzy instytucjami
politycznymi, procesem „demokratycznym” a prywatnym nadzorem nad sferą obiegu
informacji. „Aby więc mieć prawdziwy wyraz woli powszechnej, ważne jest by nie
było w państwie społeczności cząstkowych, by każdy obywatel wypowiadał tylko
własny sąd.” Czy tę wypowiedź starego Jana Jakuba należy odesłać do muzeum
przeżytków politycznych? Jak pogodzić istnienie owych „społeczności
cząstkowych”, a więc w tym wypadku prywatnych koncernów medialnych, z prawem
obywateli do „własnego sądu”? I czy wymóg społecznej kontroli nad środkami
produkcji wiedzy, wymóg wpisany w samą ideę demokracji, mógłby coś jeszcze
dzisiaj znaczyć, a jeśli tak to co?
Czy zatem Rousseau miał rację, twierdząc, iż dopuszczenie do swobodnej,
obywatelskiej debaty uniemożliwia ekspresję woli powszechnej? Otóż przeciwnie:
przeszkody w podejmowaniu demokratycznych decyzji zostały wytworzone przez
blokady w komunikacji obywatelskiej. Już na początku transformacji ustrojowej
nie dopuściły do niej elity solidarnościowe, forsując „plan Balcerowicza”, a tym
samym uzurpując sobie rolę wielkiego „Prawodawcy”. Realizacja tych
strategicznych decyzji gospodarczych nie była przecież poprzedzona żadną
konsultacją społeczną, umożliwiającą sformułowanie paktu politycznego,
grupującego podstawowych partnerów społecznych, tak jak w sytuacji trudnych
reform gospodarczych w latach 90-tych uczyniły to rządy w Irlandii i Hiszpanii.
Był to zapewne niechlubny akt założycielski III RP, który wyznacza do dziś
sposób myślenia klasy politycznej o demokracji. Pseudo-demokratyczny duch III RP
zadomowił się w demokratycznych, w formalnym sensie, instytucjach politycznych
oraz w wolnorynkowej przestrzeni medialnej. Może warto porzucić kwestię dyskursu
publicznego i zacząć mówić o dyktacie publicznym, analizując właściwe mu
struktury władzy i dominacji. Dyktat ten jest o tyle niepokojący, że druzgocąca
przewaga nadzoru kapitału nad sferą obiegu informacji powoduje, że produkowana
przez oficjalne ośrodki informacji „ideologia” staje się coraz bardziej cyniczna
i jawna. Stawianie kwestii dopuszczalności tortur jako problemu wartego
przemyślenia, paranoja wojennej propagandy, operowanie pojęciami „populizmu”,
„nieudaczników”, „buraków”, „betonu feministycznego”, „obciążeń fiskalnych
pracodawców”, „sierot po PRL-u”, karykaturalizacja postulatów związków
zawodowych i dyskredytacja rzekomej „polityki socjalnej państwa” itd. –
wszystkie te i wiele innych przekazów medialnych są świadectwem dominacji języka
oficjalnego, w którego produkcji i rozprzestrzenianiu asystują współczesne
korporacje medialne. Przewaga dominującej formy dyktatu jest tak wielka, że jej
asystenci nie muszą już zdobywać się na wysiłek konstruowania wyrafinowanych
figur retorycznych, by oprawić w nie reprezentowane przez siebie interesy, ale
podają je opinii publicznej na salaterce, informując: „oto społeczeństwo
potrzebuje władzy, a my ją mamy!”. Być może ma rację Michał Kozłowski sugerując,
w jednym z numerów Bez dogmatu, że merytoryczna dyskusja może rozegrać się
pomiędzy dyskutantami dysponującymi porównywalnymi siłami, których groźba użycia
wymusza na przeciwniku troskę o jakość formułowanych argumentów. Czy w innej
sytuacji argumenty muszą zostać zastąpione przez detergenty, niezbędne do tego
by zmyć wszelkie ślady po nieszkodliwym oponencie?