Artykuł pochodzi z 62 numeru pisma Bez Dogmatu. Polecamy zwłaszcza krytykę Kuronia.
Piotr Szumlewicz
Prawicowa hegemonia na lewicy
Spektakularnym sukcesem konserwatywnej inteligencji polskiej
jest stworzenie dominującego języka, który kształtuje opinię publiczną i
wyznacza granice temu, co uznaje się za prawomocne, słuszne, prawdziwe albo z
drugiej strony skandaliczne, niemoralne, niewarte dyskusji. Panująca w mediach i
kulturze chadecko-neoliberalna elita zdobyła monopol na definiowanie świata
społecznego. Skutecznie zmarginalizowała przy tym lewicowy język i wypchnęła
poza obręb debaty publicznej większość pojęć i problemów ruchu socjalistycznego,
feministycznego czy oświeceniowego. W ten sposób uprawomocniła te siły
polityczne, które bronią religii, narodu, Stanów Zjednoczonych, wolności
gospodarczej, niskich podatków i tradycyjnej rodziny. Z drugiej strony
napiętnowała ruchy, które odwołują się do socjalizmu, emancypacji, laickości,
równości czy walki klasowej.
Hegemonia neoliberalnych konserwatystów przyczynia się do utrwalenia
istniejących stosunków władzy. Co gorsza, dyktat prawicy sięga myślenia i
działania ludzi, którzy zawsze deklarowali się jako lewicowi. W rezultacie
lewica zostaje nie tylko zmarginalizowana, ale też zdominowana przez formację
panującą. Siła prawicy polega nie tyle na tym, że narzuca ona swoje przekonania
w kwestiach szczegółowych, ale na tym, że wskazuje, które problemy są ważne, i
definiuje dopuszczalne rozwiązania tych problemów.
Prawicowa hegemonia szczególnie jaskrawo przejawia się w tym, że punktem
odniesienia dla lewicowych publicystów i polityków nie są inni ludzie lewicy,
ale reprezentanci myśli panującej. W ten sposób przedstawiciele mediów
lewicowych sami osłabiają swoją pozycję. Jeśli nawet przywołują przykłady
tekstów lub poglądów przekraczających konserwatywny status quo, to zawsze
pochodzą one z Gazety Wyborczej, Tygodnika Powszechnego czy Rzeczpospolitej. Nie
przychodzi im do głowy, aby sięgnąć chociażby do Trybuny czy Przeglądu, by nie
wspomnieć o pismach zdecydowanie na lewo od Gazety Wyborczej. Można to chociażby
dostrzec w tekście Błażeja Warkockiego z poprzedniego numeru Bez Dogmatu, który
rekonstruuje, co pisano o gejach w „opiniotwórczych gazetach”, odwołując się do
niezbyt przychylnych głosów z Gazety Wyborczej, Polityki, Wprostu i Tygodnika
Powszechnego. Autor przyznaje, że zdarzają się wyjątki i nie wszyscy przyjmują
postawę homofobiczną, ale odstępstw tych szuka u dziennikarza... Gazety
Wyborczej. (1) Nie raczy wspomnieć, że na przykład w Trybunie było na ten temat
wiele tekstów, w tym kilka Marii Szyszkowskiej i Przemysława Szubartowicza.
Polską lewicę bardziej interesuje jedno przychylne mruknięcie konserwatysty,
który łaskawie znosi istnienie gejów, niż pozytywne głosy innych ludzi lewicy.
Postawa ta jest zresztą symptomatyczna. Wielu zdeklarowanych komunistów oskarża
(częściowo słusznie) Trybunę, że jest gazetą zbyt prawicową, aby ją regularnie
czytać, ale sami kupują... oczywiście Gazetę Wyborczą. Lewicowi publicyści
generalnie zresztą nie interesują się pismami lewicowymi, poza tymi, z którymi
sami współpracują. Takie lekceważenie pozwala im pisać z patosem, że oto przed
nimi nikt w Polsce nie skrytykował neoliberalizmu, chociaż takich krytyk było
już dziesiątki, tyle że nie podejmowano nad nimi dyskusji. Praktyka ta
uniemożliwia stworzenie silnego środowiska emancypacyjnego: naturalnym i jedynym
odniesieniem dla większości lewicowych publicystów są pisma prawicowe. Tym samym
lewica daje sobie narzucić panujący język, gdyż reaguje głównie na problemy i
debaty zainicjowane przez media i partie prawicowe.
Jednym z elementów tożsamości każdej niemal formacji intelektualnej jest grono
osób, do których się ona odwołuje. Polska lewica niestety i tu oddaje pole
dominującemu dyskursowi. Zamiast nawiązywać chociażby do rewizjonistycznych
trendów w obrębie PZPR, albo do socjalistów wywodzących się z opozycji,
większość partii i publicystów lewicowych swoim symbolem uczyniła Jacka Kuronia.
Tymczasem nie miał on z lewicą zbyt wiele wspólnego. Opinia Kozłowskiego i
Stanosz, że „Jacek Kuroń poniósł polityczną klęskę” i że „był on jedynym
politykiem polskiej lewicy, który w ciągu ostatnich czterdziestu lat odegrał
poważną rolę w kształtowaniu polskiej rzeczywistości” (2) nie jest trafna. Fakty
są bowiem takie, że Jacek Kuroń tylko raz w swoim życiu miał okazję zasadniczo
wpłynąć na losy kraju i z tej sposobności skorzystał. Były to lata 1989-1990,
kiedy zajmował stanowisko ministra pracy i spraw socjalnych i miał silną pozycję
w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Od początku transformacji Kuroń był
euforycznym entuzjastą radykalnie wolnorynkowych rozwiązań i jako jedyny poseł
OKP jednoznacznie popierał neoliberalne pomysły Jeffreya Sachsa. (3) Na
nieszczęście polskiego społeczeństwa rządowi udało się zrealizować ten program,
do czego Kuroń się bardzo znacząco przyczynił. Jego poparcie dla reform
Balcerowicza było bezwarunkowe, a podejście do neoliberalnej transformacji
przypominało słynne There is no Alternative Margaret Thatcher. Tuż po
zaaplikowaniu Polakom brutalnej kuracji, w wyniku której ich średnie płace
spadły o ponad 25%, bezrobocie wzrosło o 2 miliony, a ilość ludzi żyjących
poniżej minimum socjalnego zwiększyła się ponad dwukrotnie, Kuroń napisał:
„Innej polityki być nie mogło.” (4) Kolejną negatywną konsekwencją jego działań
było usankcjonowanie akcji charytatywnych jako podstawowej formy opieki
socjalnej i tym samym delegitymizacja systemowych form walki z biedą.
Kuroń rzeczywiście kilka lat później przyznał, że popełnił pewne błędy, ale
świadomość pomyłki nie dowodzi jeszcze czyjejkolwiek lewicowości. Kozłowski i
Stanosz słusznie wskazują na to, że elity intelektualne uczyniły z Kuronia
niegroźnego dziwaka, który w sprawach polityki bieżącej nie ma nic do
powiedzenia, a jest jedynie „dobrym człowiekiem”. Krytyczne ostrze oskarżeń
Kuronia pod adresem kolejnych rządów zostało w ten sposób skutecznie stępione.
Trzeba jednak zauważyć, że jego skręt na lewo był niewielki i sprowadzał się w
gruncie rzeczy do oczywistego wśród zachodnich polityków przekonania, że
powszechny dostęp do edukacji stanowi ważny element rozwoju społecznego. Poza
tym jego myślenie rzeczywiście skupiało się wokół nie mających żadnych
praktycznych konsekwencji frazesów o „ludzkiej dobroci”, „człowieku”
„wartościach” itd. Uznanie „kuroniowej” lewicy za jedyną alternatywę dla
neoliberalnej ortodoksji wydaje się zatem wygodnym zabiegiem dominujących
prawicowych elit, bowiem wszelkie ruchy bardziej lewicowe od zwolenników Kuronia
są pojmowane jako „radykalne” i „skrajne”. Z tej perspektywy lewica zostaje
zdefiniowana jako formacja, która rządząc realizuje program neoliberalnej
ortodoksji, a będąc w opozycji żarliwie krytykuje swoje dawne niedociągnięcia i
stroi się w postępowe szaty. Ten obraz skądinąd odpowiada dzisiejszemu SLD,
który po przegranych wyborach z całą pewnością będzie przepraszać za swoje
minione błędy, zarazem definiując się jako w pełni lewicowa partia.
Nieustanne powoływanie się na Kuronia przez lewicę jest tylko przykładem, który
egzemplifikuje powszechne zjawisko: mianowicie przejmowania przez ruchy lewicowe
pojęć i symboli dominującej formacji neoliberalno-konserwatywnej. Nawet
formułując emancypacyjne cele, przedstawiciele lewicy bronią ich zazwyczaj
językiem autorytarnym lub ideologicznym. Coraz częściej próbują oni uzasadniać
prawa krzywdzonych mniejszości w języku panującym. Przykładowo: obrońcy praw
homoseksualistów, przedstawiając swoje racje, odwołują się do autorytetu papieża
(np. Magdalena Środa). Tego typu odniesienia są niekonsekwentne i tym samym
dyskredytują pozycje lewicowe w ewentualnym sporze (z tego prostego powodu, że
papież jest przeciwny emancypacji lesbijek i gejów). Często też z lewej strony
słychać głosy, że liberalizacja ustawy antyaborcyjnej albo emancypacja gejów i
lesbijek to „tematy zastępcze” (co śmieszniejsze, takie głosy pojawiają się też
u „radykalnych komunistów”). A takie stanowisko oznacza przecież zgodę na
istniejące formy dominacji i zarazem jest kalką ze słownika konserwatywnej
prawicy, która nie chce naruszać istniejącego stanu rzeczy, w sposób oczywisty
dyskryminującego kobiety i homoseksualistów. Z drugiej strony, wiele organizacji
wspierających emancypację kobiet i homoseksualistów marginalizuje problem
polskiej biedy, bezrefleksyjnie afirmując tragiczne w skutkach neoliberalne
reformy (do tej grupy należy znaczna część polskich feministek). Innymi słowy,
większość środowisk deklarujących się jako lewicowe selektywnie traktuje idee
emancypacyjne, lekceważąc niektóre formy społecznej krzywdy i opresji. W
konsekwencji polska lewica staje się rozproszona i skłócona, co oczywiście tym
bardziej ją osłabia.
Sprytny zabieg ideologiczny dominującej prawicy polega również na narzuceniu
takiego sposobu artykulacji wielu istotnych kwestii, który pozornie nie blokuje
praktyk emancypacyjnych, ale mimo to skutecznie neutralizuje dążenie lewicy do
ich zainicjowania. Dzisiaj przejawia się to przede wszystkim w permanentnym
nadużywaniu dwóch pojęć. Pierwsze z nich to „wartości”. Na przykład Izabela
Jaruga-Nowacka przy każdym swoim wystąpieniu mówi o „potrzebie wartości” (w
domyśle moralnych). Od wielu socjalistów można też usłyszeć, że „panuje duch
konsumpcji” i „liczą się już tylko pieniądze”, a brakuje namysłu właśnie nad
„wartościami”. Ta romantyczna lewica zamiast dóbr materialnych proponuje
biedakom dobra duchowe. Taka postawa oczywiście bardzo odpowiada elitom
intelektualnym i finansowym, które też ubolewają nad „upadkiem wartości”. Drugie
pojęcie to „dialog” – idealne remedium na wszelkie problemy i warunek możliwości
wszelkich przemian. Oczywiście reguły „dialogu” ustala dominująca formacja
ideologiczna i jeżeli ktoś formułuje zbyt radykalne postulaty, to zostaje z
niego wykluczony. Warto dodać, że całość tego „dialogu” od lat coraz bardziej
skręca na prawo, toteż zmianie ulegają kryteria dostępu do niego i zakres
podejmowanych tematów. „Dialog” jest też antytezą konkretnego działania, bo
postulat jego podjęcia prawie zawsze oznacza rezygnację z jakichkolwiek
praktycznych przemian. Od lat debatuje się o związkach homoseksualnych, o
liberalizacji ustawy antyaborcyjnej czy o sytuacji bezrobotnych i oczywiście
rozmowy te nie poprawiają w niczym sytuacji. Zastąpienie politycznej walki i
rozwiązań systemowych „dialogiem” skutecznie pacyfikuje partie, które deklarują
się jako lewicowe. Poza tym negatywne podejście do ostrych konfliktów opiera się
na podstawowej przesłance konserwatywnego myślenia, zgodnie z którą ład
społeczny stanowi samoistną wartość i nie należy go naruszać w żadnej sytuacji.
Polskie partie deklarujące się jako lewicowe przejęły to przekonanie i tym samym
zrezygnowały z walki o emancypację grup pokrzywdzonych. W ten sposób wycofały
się one ze skutecznego działania i ograniczyły swoją rolę do bycia nieudanymi
kopiami permanentnie moralizującej prawicy. Innymi słowy część lewicy cofnęła
się na pozycje przedmarksowskiego filozofa – zamiast świat zmieniać, postanowiła
jedynie go interpretować.
Największym problemem polskich środowisk deklarujących się jako lewicowe nie są
ich własne mity czy przesądy (chociaż i takie się oczywiście zdarzają). Znacznie
większą słabością polskiej lewicy jest to, że jej aktywność została zdominowana
przez mity i pojęcia konserwatywnej prawicy. W tym sensie lewica jest słaba,
ponieważ pozwoliła sobie narzucić obce kategorie i przestała stawiać opór
panującej formacji. Aby stała się autonomicznym podmiotem, musi zerwać z
„kompromisem”, który w praktyce oznacza zgodę na nieograniczoną władzę prawicy.
Powinna podjąć walkę o realizację ideałów emancypacyjnych i zrzucić kajdany,
które sama sobie nałożyła.
Piotr Szumlewicz
Przypisy:
1) Autor pozytywnie odwołuje się do redaktora naczelnego krakowskiego wydania
Gazety Wyborczej Seweryna Blumsztajna. B. Warkocki, „Biedni Polacy patrzą na
gejów”, Bez Dogmatu, nr 61, wiosna 2004, s. 14-18.
2) M. Kozłowski, B. Stanosz, „Trudna śmierć”, Bez Dogmatu, nr 61, wiosna 2004,
s. 3.
3) T. Kowalik, Współczesne systemy ekonomiczne, Warszawa 2000, s. 278
4) J. Kuroń, Moja zupa, Warszawa 1991, s. 111.