Tekst pochodzi z tygodnika Polityka http://polityka.onet.pl/artykul.asp?DB=162&ITEM=1213970&MP=1 . To kolejny tekst o rewolucji 1905 roku. Warto zwrócić uwagę na fragment: "Jednocześnie represje władz i narastające zmęczenie społeczeństwa – nie można przez wiele miesięcy żyć w stanie frenetycznej egzaltacji – wymusiły na rewolucjonistach zmianę metod działania. Wiece i pochody nie wystarczają już, aby mobilizować naród, aby bronić się przed wojskiem, żandarmerią, Ochraną (policją polityczną), a także przed wrogami z przeciwnej strony politycznego spektrum. Partie robotnicze lewicy i prawicy tworzą własne uzbrojone bojówki, które mają bronić, ale i atakować. W miarę rozwoju rewolucji zamachy bombowe, skrytobójstwa, napady, tzw. ekspropriacje, czyli kradzieże państwowych pieniędzy dla celów partyjnych, ataki na sklepy monopolowe czy domy publiczne..."
Magdalena Micińska
Wolność i kac
Rewolucja 1905 była czasem bohaterskiego zrywu, ale też panoptikum zdrady, podłości i występku . Wydarzenia rozpoczęte rewolucją 1905 r. w ciągu kilku lat przeorały polską scenę polityczną i zmieniły wrażliwość społeczeństwa, zwłaszcza zaś jego intelektualnych elit. Były czasem bohaterskiego poświęcenia w sprawach narodowych i socjalnych, ale też panoptikum paplaniny, słabości, zdrady i występku.
Wolności – woolnoości – woolnoości! – wołał jak opętany pewien robotnik na wiecu publicznym. Przez kilka minut rozciągał jękiem tylko ten jeden wyraz. To nie była myśl, to nie był głos rozumu lub nawet uczucia, to był pierwszy, prawie nieartykułowany krzyk długo gwałconej i wreszcie wyzwolonej potrzeby”.
To fragment felietonu pióra Aleksandra Świętochowskiego, pisarza i publicysty, zamieszczonego w warszawskiej prasie w 1905 r. Roku wybuchu rewolucji, nazywanej odtąd za pomocą tej daty. I bez względu na to, czy jest to zapis rzeczywiście zaobserwowanego wydarzenia, czy też produkt literackiej fantazji, doskonale oddaje ówczesne nastroje Polaków.
Rewolucja 1905 r. była nieuniknionym spazmem społecznym, ową „długo gwałconą i wreszcie wyzwoloną potrzebą” poddanych Cesarstwa Rosyjskiego, państwa policyjnego, zacofanego, dusznego i tłumiącego konsekwentnie wszystkie aspiracje i marzenia wyrastające ponad poziom codziennej egzystencji. Katalizatorem wybuchu stały się klęski Rosji w wojnie z Japonią (1904 r.), które unaoczniły dobitnie, że imperium carów jest rozpaczliwie słabe, tak słabe, że – wydawać się mogło – jeden celnie wymierzony cios może uruchomić niepowstrzymany proces jego dezintegracji. Że wystarczy wyciągnąć rękę, aby otrzymać ustępstwa i reformy, które jeszcze niedawno zdawały się mrzonką.
Już w ciągu 1904 r. w całym kraju dochodziło do manifestacji i strajków, ale pierwszym strzałem rewolucji okazała się tzw. krwawa niedziela w Petersburgu 22 stycznia 1905 r. – masakra ludzi demonstrujących pod chorągwiami religijnymi i z imieniem cara na ustach. W ciągu następnych dni i tygodni ruch jak pożar lasu ogarnął całe państwo, docierając także do Kraju Przywiślańskiego, na zagarnięte przez Rosję ziemie polskie.
Do pierwszej wielkiej demonstracji w Warszawie doszło już 13 XI 1904 r. na placu Grzybowskim. Po krwawej niedzieli wydarzenia tu również nabrały niebywałego przyśpieszenia: styczeń 1905 r. i następne miesiące wypełniły manifestacje, wiece, utarczki z wojskiem, prowokacje, zamieszki, wreszcie powszechny strajk robotniczy rozpoczęty 26 stycznia. W rzeczywistości polskiej żądania reform politycznych i socjalnych wzbogacone zostały o postulaty narodowe, o hasła swobody rozwoju polskiej kultury i oświaty, dopuszczenia języka polskiego do szkół i życia publicznego, wreszcie autonomii politycznej. One właśnie legły u podstaw strajku szkolnego, który proklamowano 28 stycznia w uczelniach i szkołach średnich w Warszawie, potem zaś na prowincji.
Potoczny obraz rewolucji 1905 r., jaki utrzymuje się (jeśli w ogóle) po stu latach, ogranicza się na ogół do tego pierwszego aspektu: wystąpienia robotniczego. Obraz ten, utrwalony na obrazach Stanisława Lentza, a następnie pieczołowicie kultywowany przez historiografię PRL, sprowadza wypadki 1905–07 do zgranej kliszy robociarza, który wyrywa z wielkomiejskiego bruku kamień, aby cisnąć go w kapitalistycznego krwiopijcę. Nie negując znaczenia 1905 r. dla rozwoju partii robotniczych, trzeba podkreślić, że okazał się on bodaj jeszcze ważniejszy dla literatury i sztuki, dla narodowej kultury w ogóle, zwłaszcza zaś odcisnął się piętnem w dziejach polskiej inteligencji i elit intelektualnych.
Znaczna część ludzi kultury zaboru rosyjskiego (przede wszystkim tych o światopoglądzie lewicowym bądź lewicującym) witała wydarzenia stycznia 1905 r. z sympatią, nawet z entuzjazmem. Pierwsze miesiące były czasem zachłyśnięcia się wolnością i przekonania, że oto całe polskie społeczeństwo jednoczy się i pewnie sięga po to, co od przeszło stulecia było dla Polaków niedostępne. Dla większości obserwatorów strajkujący robotnicy – ów lud, mitologizowany i idealizowany co najmniej od czasów Mickiewicza – stanowili ogniwo w odwiecznej walce o niepodległość, ogniwo silniejsze i zdrowsze niż dotychczasowe, byli gwarancją zwycięstwa. W 1905 r. lud gwałtownie wkracza na karty powieści, pomiędzy strofy egzaltowanych wierszy, na płótna obrazów i sceniczne deski. „Poezja padła na kolana przed geniuszem rewolucji w serwilistycznej pokorze”, już wkrótce stwierdzi z przekąsem przenikliwy krytyk Karol Irzykowski.
Na razie jednak nikt nie kwestionuje pozycji geniusza. Zresztą korzyści dla kultury narodowej są szybkie i wymierne. Język polski zyskuje status języka wykładowego w szkołach. Prasa może wreszcie pisać bez cenzury o polskiej historii i narodowych aspiracjach. Szanse legalizacji zyskują dziesiątki stowarzyszeń i organizacji kulturalnych, oświatowych, naukowych, zawodowych i środowiskowych; najważniejszą instytucją będzie tu Towarzystwo Kursów Naukowych, placówka o charakterze wyższej uczelni, powstała z nielegalnego Uniwersytetu Latającego i otwarta zarówno dla mężczyzn jak i dla kobiet (których nie przyjmowano na uczelnie rosyjskie). Wielki renesans przeżywa kultura polska na tzw. ziemiach zabranych, czyli Kresach Wschodnich, gdzie język polski był dotąd całkowicie wyrugowany z życia publicznego. Powstają polskie periodyki i wydawnictwa, w Wilnie otwarty zostaje polski teatr. Po pierwszym hauście dawno niezaznanej swobody przychodzą następne, coraz szybciej i coraz więcej. „Jeżeli nawet kiedyś upoimy się wolnością – uspokaja Świętochowski – nie będziemy szalejącą tłuszczą, której wytoczono kufy wódki”.
Rewolucje jednak mają to do siebie, że żyją własnym życiem, mają własne tempo i żywią się same, bez względu na przewidywania swych przywódców. Lata 1905–07 stanowią doskonałą ilustrację tej prawdy. Po pierwszym okresie entuzjazmu i jedności przekreślającej różnice socjalne i światopoglądowe, podziały na polskiej (podobnie zresztą jak rosyjskiej) scenie politycznej narastają logarytmicznie, niczym kolejne stopnie w skali Richtera. Nawet najbardziej kompetentni badacze stają bezradnie wobec tej masy partii i partyjek powstających, dzielących się i rozpadających z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień.
Jednak najbardziej zasadnicze pęknięcie, które wówczas objawiło się najdramatyczniej, przebiegło pomiędzy prawicą i lewicą, przekreślając ostatecznie wszelkie XIX-wieczne wyobrażenia o solidaryzmie narodu w niewoli i o wspólnym celu wszystkich Polaków. Rewolucja 1905–07 była pierwszym tak dobitnym przejawem nowoczesności na ziemiach polskich. Kształtujące się od schyłku XIX stulecia partie masowe – socjaliści i narodowa demokracja – nieoczekiwanie zyskały wspaniałe laboratorium, w którym mogły do woli testować swoje najśmielsze koncepcje. I wykorzystały tę szansę bez zahamowań.
Jednocześnie represje władz i narastające zmęczenie społeczeństwa – nie można przez wiele miesięcy żyć w stanie frenetycznej egzaltacji – wymusiły na rewolucjonistach zmianę metod działania. Wiece i pochody nie wystarczają już, aby mobilizować naród, aby bronić się przed wojskiem, żandarmerią, Ochraną (policją polityczną), a także przed wrogami z przeciwnej strony politycznego spektrum. Partie robotnicze lewicy i prawicy tworzą własne uzbrojone bojówki, które mają bronić, ale i atakować. W miarę rozwoju rewolucji zamachy bombowe, skrytobójstwa, napady, tzw. ekspropriacje, czyli kradzieże państwowych pieniędzy dla celów partyjnych, ataki na sklepy monopolowe czy domy publiczne, pogromy sklepów żydowskich zyskują status zwykłych środków w codziennej walce.
Dodatkowy aspekt wprowadza rywalizacja podczas kolejnych wyborów do Dumy, rosyjskiego parlamentu, do którego wchodzą także posłowie z ziem polskich. Z każdą kolejną kampanią wyborczą wzajemne oskarżenia i inwektywy stają się coraz ostrzejsze i coraz bardziej bezpardonowe. Jak zwykle w Polsce, szczególną nośność ma frazeologia antysemicka, która dla endecji jest jednym z istotnych narzędzi walki politycznej. Wszystko to dokonuje się w imię miłości ojczyzny, troski o interes społeczny, dobra ludu, przyszłości Polski, aż wreszcie określenia te stają się „tak pustymi dźwiękami, jak świsty wichru jesiennego” (Świętochowski). Publicyści i literaci, którzy w 1905 r. stawiali rewolucje i rewolucjonistów na piedestale, teraz albo biorą osobisty udział w potyczkach na epitety, zarzuty i oszczerstwa, albo przyglądają im się zmieszani, albo też powtarzają kolejne rozsądne acz banalne przestrogi, których nikt już nie chce słuchać.
Tę ostatnią postawę reprezentuje najlepiej Bolesław Prus, który wciąż usiłuje wychowywać i doskonalić swych współziomków tak, jak robił to od trzech dziesięcioleci, choć już bez nadziei na sukces. Jednak gładkie prawdy w rodzaju: „Bez młodości i jej porywów życie duchowe skamieniałoby; ale bez rozważnej starości życie duchowe zmieniłoby się w obłok, który co chwila ma inny kształt, a trwałość mierzy na minuty”, albo: „Prawdziwy rewolucjonista zamiast gwałtem powinien posługiwać się dobrowolną zgodą, zamiast browningiem – perswazją, zamiast nienawiści – życzliwością. Tak robił Chrystus, największy rewolucjonista wszystkich czasów” – w 1906 i 1907 r. były również jedynie poświstem wiatru.
Dwa wydarzenia szczególnie uświadomiły polskim inteligentom, że narodowa jedność ze stycznia 1905 r. była tylko pozorem, zaś wszyscy aktorzy sceny politycznej dążą do osiągnięcia swoich własnych celów i nie jest to bynajmniej niepodległość Polski. Pierwszym z nich było zajście we wsi Czemierniki w guberni lubelskiej, gdzie w sierpniu 1906 r. miejscowi chłopi – za namową księży i działaczy narodowych – rzucili się na agitatorów socjalistycznych i czterech z nich zatłukli kijami. „Czemierniki – pisał z szyderczą goryczą Stanisław Brzozowski – zwycięstwo polskiej duszy, żywiołowej, chłopskiej nad obcoplemienną zarazą”. Drugie głośniejsze jeszcze doświadczenie to liczne przypadki wykorzystywania przez fabrykantów (zwłaszcza w Łodzi) wojsk rosyjskich do walki z manifestującymi robotnikami i łódzki lokaut – zwolnienie z pracy wielu tysięcy strajkujących na przełomie 1906 i 1907 r.
Skończył się sen o wspólnym froncie Polaków przeciwko zaborcy. Schyłkowe miesiące rewolucji to już tylko coraz krwawsze zamachy, zarówno na Rosjan jak i na Polaków, bandytyzm szerzący się na prowincji i w zaułkach wielkich miast, napady na mieszkania i dwory, rozruchy mariawitów, ruchu, który (korzystając z poparcia władz) wystąpił z Kościoła katolickiego i teraz walczył z nim o wyznawców, świątynie i parafie – z drugiej zaś strony budzące grozę opisy znęcania się policji nad aresztantami i więźniami (bez względu na ich wiek i płeć) oraz egzekucji skazańców. Okrucieństwo miesza się tu z bohaterstwem, tragizm z żałosną śmiesznością, prawdziwa wielkość z najbardziej odpychającym moralnym upadkiem.
Akompaniamentem dla wszystkich tych działań są – niemal od pierwszych dni rewolucji – niemilknące oskarżenia o zdradę, szpiegostwo, prowokację, polityczne, narodowe i religijne odstępstwo. Od końca XVIII wieku w Polsce wszystkie momenty zagrożenia, przełomu, przewartościowywania zastanych ideałów owocowały – i owocują – kampaniami takich oskarżeń i atakami na zdrajców. W 1905 r. postacie zdrajców – prowokatorów, agentów, szpiegów, konfidentów, sprzedawczyków – zaludniają zbiorową wyobraźnię, wywoływane są podczas robotniczych wieców i tajnych zebrań partyjnych, nie schodzą z łam prasy (legalnej i nie), stają się ulubionymi bohaterami utworów literackich.
Niemal wszyscy pisarze, którzy zmierzyli się wówczas z tematyką rewolucyjną, od Andrzeja Struga poczynając, wprowadzili na karty swych utworów odrażające figury zdrajców. Było to z jednej strony odzwierciedleniem istotnego stanu rzeczy, gdyż agentura i prowokacja stanowiły zwykłe sposoby walki Ochrany z partiami robotniczymi. Z drugiej zaś wynikało z narastającej gorączki wzajemnej nieufności, którą opisał najlepiej Stefan Żeromski w dramacie „Róża”, słusznie nazwanym „wieścią z dna polskiego piekła”.
Za wstęp do niniejszych rozważań posłużyła zapisana przez Świętochowskiego w 1905 r. apostrofa do świętej wolności. Równo dwanaście miesięcy później wartość ta stała się ponownie tematem jego felietonu: „Wolność uważałem zawsze za boginię, a tu ona ukazała się jako pijana, ordynarna dziewka, okładająca każdego przechodnia surowcową pletnią”... To, co Polacy zrobili ze swoją wolnością w 1905 r. i następujących latach, stało się w literaturze polskiej jednym z najbardziej i najdłużej inspirujących momentów. Po fali utworów zachłystujących się rewolucją przyszła teraz pora na utwory rozliczeniowe, gorzkie, czasem bardzo bolesne i przenikliwie mądre, choć nie zawsze należące do najwybitniejszych artystycznie dokonań swych autorów. Społeczeństwo polskie z kart „Róży” Żeromskiego, „Oziminy” Berenta czy „Dzieci” Prusa to zbiorowość, która nie potrafi sprostać największym wyzwaniom i urzeczywistnić najjaśniejszych nadziei; tego obrazu nie mogą zmienić tragiczni bohaterowie powieści Struga czy Daniłowskiego. Zachwyt i rozczarowanie, entuzjazm i gorycz, wielkie oczekiwania i utrata złudzeń – taki obraz rewolucji 1905 r. utrwalił się w literaturze polskiej na kilkadziesiąt następnych lat, do II wojny światowej. Jednak najcelniejszy i najbardziej zwięzły opis doświadczenia rewolucji dał krytyk literacki Karol Irzykowski, pisząc w 1908 r.: „Młoda Polska przez jedną noc posiwiała; katzenjammer na całej linii”. Parafrazując te słowa stwierdzić można, że posiwiała wówczas cała polska inteligencja.
Porewolucyjnego kaca potęgowały jeszcze wydarzenia późniejsze: wycofywanie się władz rosyjskich z części koncesji udzielonych polskości w 1905 r., walki wyborcze, narastający antysemityzm. Ich gorzkim zwieńczeniem stała się tragiczna i nigdy w gruncie rzeczy nierozstrzygnięta sprawa Stanisława Brzozowskiego, kolejne ogniwo w długim łańcuchu oskarżeń o zdradę, która rzuciła cień na wszystkich, splamiła zarówno jego oskarżycieli jak i obrońców, a także zagmatwała – wedle trafnej oceny jednego z pamiętnikarzy – „nie tylko cały ruch rewolucyjny, ale nawet odrodzeńcze dążenie do Polski niepodległej”.
Wśród dalszych konsekwencji 1905 r. wymienić można skądinąd naturalny stan zniechęcenia i apatii, jaki cechował społeczeństwo polskie zaboru rosyjskiego w ciągu ostatnich lat przed wybuchem I wojny, jego obojętność dla haseł niepodległościowych w 1914 r. Przede wszystkim zaś wzajemne urazy, poczucie obcości i wrogości, które zapanowało pomiędzy polskimi intelektualistami z lewicy i prawicy.
Dr hab. Magdalena Micińska jest pracownikiem Instytutu Historii PAN (Pracownia Dziejów Inteligencji).