Robert Fisk
Widmo Wietnamu
Sytuacja w Iraku jest katastrofalna, a nad krajem po prostu krąży widmo Wietnamu, stwierdza wielokrotnie publikowany na naszych łamach Robert Fisk, bliskowschodni korespondent londyńskiego „Independenta” i meksykańskiej „La Jornada”. Fisk uprawia rzetelne dziennikarstwo, a nie propagandę na zamówienie rządów i możnych. Artykuł ukazał się przed zarządzonymi przez władze amerykańskie wyborami. (zmk)
Kto to powiedział i kiedy? „Naród Anglii wciągnięto w Mezopotamii w pułapkę, z której trudno będzie mu wyjść z godnością i honorem. Oszukiwano nas systematycznie ukrywając informacje. Komunikaty z Bagdadu są spóźnione, nieszczere i niepełne. Sprawy mają się dużo gorzej niż się nam mówi, a nasza administracja jest krwawsza i bardziej niesprawna niż wiadomo o tym opinii publicznej. Dziś jest niedaleko do katastrofy.”
Odpowiedź: Lawrence (ten słynny, z Arabii), w „Sunday Times” w sierpniu 1920 r. Jego każde słowo jest dziś prawdziwe. Okłamano nas w sprawie broni masowego rażenia. Okłamano nas w sprawie powiązań Saddama Husajna z 11 września 2001 r. Okłamano nas w sprawie powstańców. (Pamiętacie, że to miały być tylko „niedobitki”?) Okłamano nas w sprawie poprawy sytuacji, podczas gdy cały kraj wymykał się z rąk władz okupacyjnych i zainstalowanego przez nie rządu marionetkowego. Podejrzewam, że okłamuje się nas również w sprawie wyborów w tym miesiącu.
W zeszłym roku były dowody na to, że nasz projekt w Iraku jest błędny i beznadziejny, że gdy zachodnie wojska nie torturują więźniów, nie zabijają niewinnych i nie niszczą jednego z największych miast irackich, są eliminowane przez niesłychanie srogą partyzantkę – taką, jakiej jeszcze nigdy nie widziano na Bliskim Wschodzie.
Z moich ocen – prawdopodobnie zaniżonych, bo nigdy nie dowiadujemy się o wielu aktach przemocy – wynika, że w ciągu 12 miesięcy wysadziło się w powietrze 190 samobójców, czasami po dwóch tego samego dnia. Co się dzieje? Czy jest jakiś supermarket z samobójcami leżącymi na półkach? Co takiego uczyniliśmy, że powstał przemysł, który ich wytwarza?
W swoim czasie w Libanie zamach samobójczy zdarzał się raz na miesiąc. W Palestynie i Izraelu do samobójczego ataku dochodziło raz w tygodniu. Teraz w Iraku zdarzają się one raz, a nawet dwa razy dziennie.
Żołnierze amerykańscy posyłają do domów coraz straszniejsze opowieści o bezsensownych mordach popełnianych przez ich wojska na cywilach w osadach i miastach Iraku. Oto np. zeznanie złożone na początku grudnia ub.r. przez byłego sierżanta sztabowego piechoty morskiej Jimmy Masseya, występującego w charakterze świadka w sprawie pewnego uchodźcy.
Przed urzędem kanadyjskim, który ma zdecydować, czy należy udzielić azylu dezerterowi z 82 dywizji powietrzno-desantowej, Massey zeznał, że on i jego koledzy zabili ponad 30 nieuzbrojonych mężczyzn, kobiet i dzieci, w tym młodego człowieka, który wysiadł z samochodu z podniesionymi rękami. „Zabiliśmy człowieka”, stwierdził. „Wystrzeliwaliśmy po pięćset kul na samochód.” Powiedział również, że przypuszcza, iż zabici przez nich Irakijczycy nie zrozumieli gestów, którymi żołnierze kazali im się zatrzymać.
Przy innej okazji, mówi Massey, żołnierze piechoty morskiej, odpowiadając na zabłąkaną kulę, otworzyli ogień do grupy nieuzbrojonych demonstrantów i przechodniów i ich zabili. „Byłem wstrząśnięty śmiercią cywilów”, oświadczył Massey. „To, co oni (żołnierze piechoty morskiej) zrobili, to było morderstwo.” Starający się o azyl dezerter z 82 dywizji powietrzno-desantowej, Jeremy Hinzman, zeznał: „Rozkazano nam uważać wszystkich Arabów za potencjalnych terrorystów, aby w ten sposób kultywować postawę nienawiści, od której będzie się nam gotowała krew.”
To wszystko jest, oczywiście, częścią „nie przeznaczonych do rozpowszechniania informacji”. Minęły miesiące, zanim opinia publiczna dowiedziała się o nadużyciach i torturach w Abu Ghuraib, choć Międzynarodowy Czerwony Krzyż już zaalarmował w tej sprawie władze amerykańskie i brytyjskie. Minęły również miesiące, zanim rząd brytyjski zareagował na straszne pobicie, w tym jedno zabójstwo, bezbronnych Irakijczyków w Basrze – o tej sprawie pierwszy poinformował „Independent”.
W ciągu pierwszych siedmiu miesięcy ub.r., władze upierały się, że jeszcze „kontrolują” Irak. Gdy jednak w sierpniu ub.r. pojechałem samochodem 112 km na południe od Bagdadu, na autostradach pełnych resztek spalonych ciężarówek amerykańskich i samochodów policyjnych widziałem już tylko opuszczone punkty kontrolne.
Ciągle nie mówi się nam, ilu cywilów zginęło podczas amerykańskiego szturmu na Falludżę. Twierdzenie Amerykanów, że zabili ponad tysiąc powstańców – tylko powstańców, podkreślają, wśród nich nie było ani jednego cywila – jest absurdalne. Ciągle nie możemy wjechać do tego miasta. Jest prawdopodobne, że nikt inny też nie może tego zrobić, bo podobno w mieście nadal są powstańcy. Dlaczego w tyle tygodni po tym, jak armia amerykańska zapewniła, że zdobyła Falludżę, samoloty amerykańskie ciągle ją bombardują?
Pod każdym względem w Iraku w 2004 r. było gorzej. System elektryczny znów się załamuje, kolejki po benzynę są dłuższe niż po bezprawnej inwazji w 2003 r. i nikt nie czuje się bezpieczny – z jedynym wyjątkiem mieszkańców regionu kurdyjskiego na północy kraju.
Propozycja postawienia faworytów Saddama przed sądem coraz bardziej wygląda na próbę usprawiedliwienia inwazji i odwrócenia uwagi od dalszych horrorów, które nas czekają. Nawet wybory, które mają odbyć się w najbliższym czasie, coraz bardziej wyglądają na odwracanie uwagi. Jeśli sunnici nie mogą lub nie chcą głosować, jaką wartość mają te wybory? Donald Rumsfeld zasugerował, że sprawy mogą nie potoczyć się tak, jak zaplanowano, gdy przed wyborami prezydenckimi w USA mówił o przeprowadzeniu wyborów w „częściach” Iraku. Co przez to chciał powiedzieć?
Jednak najeźdźcy mówią nam, że sytuacja się poprawia, że Irak jest o krok od dołączenia do bractwa narodów. Nawet doszło do tego, że Busha ponownie wybrano po tym, jak posłużył się tym kłamstwem. Worki z trupami wracają do kraju częściej niż poprzednio. Zakłada się, że nie powinniśmy pytać, ilu Irakijczyków ginie, a mimo to zapewnia się, że inwazja była warta świeczki, Irakijczykom jest lepiej, stan bezpieczeństwa się poprawi i że – to najbardziej lubię – w miarę, jak będą zbliżały się wybory, będzie coraz gorzej.
To ta sama gadka, którą Bush i Rumsfeld wygłaszali wiosną ub.r.: sytuacja się poprawia i dlatego powstańcy na tak wielką skalę stosują przemoc. Innymi słowy – im lepiej, tym będzie gorzej. Gdy czyta się te absurdy w Waszyngtonie czy Londynie, może się wydawać, że mają jakiś sens. W Bagdadzie to szaleństwo. Nie powiedziałbym tego młodym żołnierzom amerykańskim, których Rumsfeld z ogromną arogancją poinformował, że „na wojnę idzie się z takim wojskiem, jakie się ma”.
Byłoby miło, gdyby z jakiegoś miejsca na Bliskich Wschodzie można było nadać jakąś pomyślną wiadomość. Wybory palestyńskie w Nowy Rok? Owszem. Jeśli jednak bezbarwny i antydemokratyczny Mahmud Abbas to szczyt tego, do czego mogą aspirować Palestyńczycy po nazbyt barwnym Jaserze Arafacie, to w takim razie perspektywy uzyskania przez nich własnego państwa są tak deprymujące jak wtedy, gdy Arafat rezydował w swoim bunkrze w Ramallah.
Izraelski premier Ariel Szaron stara się wycofać nielegalne osiedla żydowskie z Gazy nie dlatego, że chce być dobry dla Palestyńczyków, a pogardliwe oświadczenia jego rzecznika o Zachodnim Brzegu Jordanu – rzecznik ten stwierdził, że wycofanie się z Gazy „zakonserwuje w formalinie” państwowość palestyńską – nie sugerują, iż cokolwiek uzyskają od okupantów. Znaczy to, że tak czy inaczej, Intifada wybuchnie na nowo. Gdy do tego dojdzie, Izraelczycy poskarżą się, że Abbas „nie może kontrolować swoich ludzi”, a wówczas Izraelczycy i Palestyńczycy powrócą do beznadziejnego konfliktu.
Nie sposób rozmyślać o minionym roku w Iraku nie zdając sobie sprawy z tego, jaki wpływ walka izraelsko-palestyńska wywiera na całym Bliskim Wschodzie. Irakijczycy z wielką uwagę śledzą batalię palestyńską. Poparcie Saddama Husajna dla Palestyńczyków było jedną z rzeczy, z którymi mogło się utożsamiać wielu Irakijczyków, nawet jeśli nienawidzili swojego dyktatora.
Bardzo wątpię, że zamachowiec-samobójca tak szybko osiągnąłby w Iraku wiek dojrzały, gdyby nie było precedensu: zamachowców- samobójców w Palestynie, a jeszcze wcześniej w Libanie.
To ta zdolność stwarzania precedensów w wydarzeniach na Bliskim Wschodzie – a nie mityczni „bojownicy zagraniczni” ze świata fantazji Busha – kosztuje w Iraku tyle krwi. Gdy Szaron stara się uniemożliwić państwowość palestyńską, Irakijczycy pamiętają, że najbliższego sojusznika tego, kto rządzi w Iraku, reprezentuje armia uważana przez większość narodu za okupacyjną.
Gdy wojska amerykańskie uczą się od Izraelczyków technik walki z partyzantką, gdy bombardują z powietrza domy, gdy znęcają się nad więźniami, gdy wokół krnąbrnych wiosek budują zasieki z ostrego jak żyletka drutu, czyż może dziwić to, że Irakijczycy traktują Amerykanów jak pomocników Izraelczyków?
Nie potrzeba zeznań byłego żołnierza piechoty morskiej Masseya, żeby udowodnić, jak brutalne stały się armie okupacyjne, podobnie jak nie potrzeba żadnych dowodów na to, że w rzeczywistości rząd „tymczasowy” Iraku nie ma żadnego znaczenia. W Waszyngtonie czy w Londynie jego „ministrowie” zgrywają się na mężów stanu, ale w Bagdadzie, gdzie mieszkają kryjąc się za murami swojej małej i niebezpiecznej enklawy, mają taki status, jak wójtowie na wsi. Poza tym nawet nie mogą negocjować ze swoimi nieprzyjaciółmi.
Po całym ubiegłym roku chaosu, anarchii i brutalności w Iraku jedno jest jasne: to, że nadal nie wiemy, kim są nasi wrogowie. Poza nazwiskiem Zarkawi, Amerykanie – ze wszystkimi swoimi miliardami dolarów wyrzuconymi na wywiad, wielkie systemy komputerowe CIA i ogromne wynagrodzenia dla informatorów – po prostu nie wiedzą, z kim walczą. Trzy razy „odzyskiwali” Samarrę i znów ją stracili. „Odzyskali” Falludżę i nic z tego. Nawet nie mogą kontrolować głównych ulic Bagdadu.
Kto w 2003 r. uwierzyłby, że wojska amerykańskie, które wkroczyły do Bagdadu, w dwa lata później ugrzęzną w największej wojnie partyzanckiej od czasów Wietnamu? Tych, którzy przepowiadali, że tak będzie – m.in. „Independenta” – wytykano jako tych, którzy zawsze kręcą głową, proroków fatalizmu, pesymistów.
Irak na nowo udowadnia to, czego powinniśmy byli nauczyć się w Libanie i Palestynie-Izraelu: Arabowie przestali się bać. To był powolny proces. Przed ćwierćwieczem żyli skuci, zastraszeni przez okupantów i reżimy represyjne. Byli uległym społeczeństwem i robili to, co im kazano. Izraelczycy posługiwali się nawet „policją palestyńską”, która pomagała im jako okupantom. Już tak nie jest.
W ciągu minionych 30 lat najważniejszym wydarzeniem na Bliskim Wschodzie było to, że Arabowie pozbyli się lęku. Lęk czy to przed okupantem, czy przed dyktatorem nie jest czymś, co można ponownie zaszczepić ludziom. Podejrzewam, że właśnie w Iraku już się to nie uda. Irakijczycy po prostu nie są przygotowani do tego, aby jeszcze raz żyć w strachu. Wiedzą, że mogą ufać tylko we własne siły.
Przekonała ich do tego zdrada, jakiej dopuściliśmy się w 1991 r., kiedy to przekonaliśmy ich, aby zbuntowali się przeciwko Saddamowi, poczym pozostawiliśmy na łasce Saddama, toteż już nie pozwalają się zastraszyć. To my straszymy ich przed niebezpieczeństwem wojny domowej, choć w Iraku nigdy nie było takiej wojny.
Jako naród, Irakijczycy widzieli, jak ludzie z Zachodu zjawiają się tysiącami, żeby nabić sobie kabzy kosztem kraju zdławionego przez skorumpowaną dyktaturę i sankcje ONZ. Czy można się dziwić, że są wściekli? Przed inwazją 2003 r., w jednym ze swoich najmniej mesjanistycznych artykułów, amerykański felietonista Tom Friedman postawił dobre pytanie: czy ktoś wie, ile nietoperzy wyleci z pudełka, gdy wejdziemy do Bagdadu? Teraz już wiemy ile. Dlatego należy powtórzyć mrożące krew w żyłach ostrzeżenie Lawrence’a, tyle, że bez cudzysłowu i daty: katastrofa jest blisko.
Tłum. Zbigniew Marcin Kowalewski