LBC

No Logo –krytyczna recenzja

Minęło już kilka miesięcy od ukazania się No Logo i jak na książkę krytyczną wobec neoliberalnego kapitalizmu – cieszyła się wyjątkowo dużym zainteresowaniem. Po co więc piszemy kolejną recenzję – jeśli nawet na LBC można przeczytać artykuły pisane przez zaangażowanych antykapitalistów. Artykuł Przemka Wielgosza w Trybunie „Wyloguj się!” jak i Filipa Ilkowskiego w Pracowniczej Demokracji „Poza logo” stawiają sobie za cel popularyzację tej książki. Mająca masowy nakład Trybuna, jak i kolportowana na warszawskich ulicach Pracownicza Demokracja trafiają w dużej części do osób, które z antykapitalizmem nie mają nic wspólnego. Jeśli ktoś zupełnie dotąd nie zainteresowany, przypadkowo trafi na te teksty, to może zachęci go to do kupienia książki, która rozbudzi w nim nienawiść do neoliberalnej formy kapitalizmu. LBC ma inne zadania. Na naszą stronę wchodzą „już przekonani” i dlatego poprzeczkę stawiamy znacznie wyżej. Nie zadowala nas sama popularyzacja i zamiast koncentrować się na plusach – napiszemy także o licznych minusach tej książki.

Największą zaletą książki jest jej sukces komercyjny. W odróżnieniu od większości partyjnych broszurek, które rozchodzą się głównie w „środowisku”, książka ta jest masowo czytana przez ludzi, którzy na demonstracje nie chodzą. Pod tym względem Naomi Klein ma dużo wspólnego z reżyserem Michaelem Moorem, z którym zresztą współpracuje politycznie (przy akcji Anybody but Bush – o czym napiszemy później). Gdy wszystkie media zaczynają trąbić, że w księgarniach dostępna jest już „biblia antyglobalistów” – to książkę musimy przeczytać – nawet jeśli będzie kiepska. Tak samo jak uczestnicy demonstracji antywojennych muszą obejrzeć Fahrenheit 911 – bo  chcemy tego czy nie – w dyskusjach o wojnie w Iraku temat ten jest obecny. Nie sposób nie zauważyć, że takie triki służą wydawcom i producentom, którzy reklamując produkt jako „biblię antyglobalistów” mają zapewniony sukces, ale nawet jeśli zakup tego czy innego „antysystemowego” produktu miałby zbudować czyjąś fortunę, to w ostatecznym bilansie jest to sprawa drugorzędna. Jeśli po obejrzeniu Fahrenheit 911 – miliony ludzi zrozumiało prawdziwe przyczyny wojny w Iraku – to wybaczamy Moore’owi kasę jaką na nas zarobił.

Dzięki takim kasowym przebojom znika bariera niezrozumienia i słusznie wykorzystała to Pracownicza Demokracja rozdając antywojenne ulotki wychodzącym z kina. Skrajna lewica posługuje się specyficzną terminologią, która dla szarego człowieka jest niezrozumiałym slangiem i nawet jeśli dostanie dobrą ulotkę, to nie będzie w stanie jej zrozumieć i wyrzuci ją do kosza. Po przeczytaniu zaś książki Naomi Klein, szansę na zrozumienie antykapitalistycznych treści są znacznie większe.

Jeśli chodzi o samą książkę, to tak jak wiele innych tekstów politycznych dzieli się ona dwie zasadnicze części. W pierwszej krytykuje ona zastaną rzeczywistość, w drugiej daje swoje rozwiązania. Jako komunista mogę powiedzieć, że tam gdzie Klein krytykuje system kapitalistyczny, to robi to bardzo dobrze – a momentami nawet genialnie. Im bliżej jednak końca książki – tym coraz więcej „odautorskich pomysłów”, i w tym tekście skupie się na ich krytyce. Najpierw jednak trzeba napisać o zaletach, nie tylko ze względu na obiektywizm, ale także dlatego, że niektóre fragmenty są po prostu obowiązkową lekturą, dla wszystkich przeciwników kapitalizmu. Ze wszystkich problemów, które Klein porusza (i są opisane w innych recenzjach), ja skupie się na trzech najważniejszych:

1.Skandaliczne warunki pracy robotników w krajach Trzeciego Świata –w specjalnych strefach inwestycyjnych.

2.Wpływ neoliberalizmu na pogarszanie się sytuacji robotników w krajach rozwiniętego kapitalizmu (tzw. McPraca)

3. Krytyka feministek i innych ruchów, które bagatelizują ekonomię (co jest swoistą samokrytyką, gdyż Klein sama kiedyś taka była).

Nasza autorka, zanim stała się antyglobalistyczną gwiazdą, była dziennikarką i te doświadczenie pomogło jej przy opisywaniu specjalnych stref inwestycyjnych na Filipinach i w Indonezji, które widziała na własne oczy. Opisy tego skrajnego wyzysku to po prostu obowiązkowa lektura dla wszystkich komunistów, gdyż jest to ogromny zbiór argumentów, które przydają się w codziennej dyskusji. Problem jest świetnie udokumentowany co zresztą jest jedną z wielu zalet książki, która ma ponad 600 przypisów, ponad 500 stron, bogatą bibliografię i różne tabelki i wykresy, które mogą być inspiracją dla ciekawych artykułów. Klein pisała swoją książkę przez 4 lata i jej pierwsze wydanie ukazało się w 1999 roku. Uczciwie trzeba przyznać, że najlepsza część jej książki nie jest niczym oryginalnym, bo ten sam pomysł, wykorzystał prawie dokładnie 150 lat wcześniej Fryderyk Engels przy pisaniu książki „Położenie klasy robotniczej w Anglii”.

Sceny opisane w tej książce są żywym dowodem na to, że kapitalizm zabija. Przy moich recenzjach publikowanych w internecie nie muszę się ograniczać długością tekstu i dlatego zamiast streszczać problem mogę wrzucać długie cytaty. Przedstawię kilka najbardziej drastycznych opisów, które mam nadzieje uzmysłowią wszystkim komunistom, że No Logo – trzeba przeczytać.

Pierwszy cytat dotyczy obowiązkowych nadgodzin. Niezorganizowany robotnik nie może powiedzieć „NIE”, gdyż zostanie zwolniony i w ten sposób przemienia się de facto w niewolnika.

Co się stało z Carmelitą...W Cavite każda rozmowa o nadgodzinach schodzi na Carmelitę Alonzo, która umarła, jak mówią jej koleżanki, „z przepracowania". Alonzo, słyszałam ciągle od nowa od kobiet zebranych w Centrum Pomocy Robotnikom, a także w rozmowach w cztery oczy, pracowała jako szwaczka w fabryce V.T. Fashions, szyjącej na zamówienie między innymi Gapa i Liz Clairbone. Każda robotnica, z którą rozmawiałam, koniecznie chciała opowiedzieć mi, co się stało z Carmelitą, żebym mogła przekazać to „ludziom w Kanadzie, którzy kupują te rzeczy". Śmierć Carmelity nastąpiła po dłuższej niż zwykle serii nocnych zmian podczas okresu szczególnego nasilenia pracy. „Trzeba było przygotować do wysyłki bardzo duże zamówienie i nikogo nie zwalniali do domu", wspomina Josie, szyjąca dżinsy w fabryce należącej do tej samej firmy co fabryka Carmelity, i która również w tamtym czasie miała nawał pracy. „W lutym kierownik linii zarządzał nocne zmiany niemal dzień w dzień przez cały tydzień". Alonzo nie tylko pracowała do późna w nocy, ale jeszcze musiała jechać dwie godziny, żeby dostać się do domu. Gdy zachorowała na zapalenie płuc - częstą chorobę w fabrykach, gdzie w ciągu dnia panuje duszący upał, a w nocy w wilgotny chłód - poprosiła kierownika, żeby ją zwolnił, dopóki nie wyzdrowieje. Nie zgodził się. Alonzo trafiła w końcu do szpitala, gdzie zmarła 8 marca 1997 roku - w Międzynarodowy Dzień Kobiet. Któregoś wieczoru zapytałam robotników zebranych wokół długiego stołu w Centrum, co myślą o tym, co stało się z Carmelitą. Z początku mówili wszyscy naraz. „Co myślimy? Przecież Carmelitą to my". Wreszcie Salvador, dwudziestodwulatek o słodkiej buzi, pracujący w fabryce zabawek, powiedział coś, co wszyscy przyjęli energicznym kiwaniem głowami. „Carmelita umarła przez pracę w nadgodzinach. To może się zdarzyć każdemu z nas" (s-234).

Dążenie do maksymalizacji zysków powoduje, że burżuje starają się oszczędzać na wszystkim – co przekłada się na niebezpieczne warunki pracy. Choć śmierć w miejscu pracy ma miejsce nie tylko w krajach Trzeciego Świata – czego przykładem mogą być regularne wypadki w polskich kopalniach – to jednak w Trzecim Świecie liczba zgonów jest nie porównywalnie większa.

W maju owego roku [1995] w Bangkoku spłonęła doszczętnie fabryczka zabawek Kader. Budynek nie posiadał żadnych wyjść ewakuacyjnych i kiedy zajęły się stosy pluszu, ogień błyskawicznie rozprzestrzenił się na wszystkie pomieszczenia, zabijając 188 osób i powodując obrażenia u kolejnych 469. Pożar w Kader zebrał najstraszliwsze żniwo w całej historii przemysłu, pochłaniając więcej istnień ludzkich niż słynny pożar nowojorskiej Triangle Shirtwaist Company w roku 1911, w którym zginęło 146 młodych robotnic. Podobieństwa między Triangle i Kader - chociaż dzieli je pół globu i 80 lat tzw. postępu - mrożą krew w żyłach: wydaje się, jakby czas nie posunął się wcale naprzód, a tylko przemieścił w inne miejsce.

W Triangle, tak samo jak w Kader, pracowały niemal wyłącznie młode kobiety - niektóre miały zaledwie 14 lat, chociaż większość z nich liczyła około 19. Raport opublikowany po tym tragicznym wydarzeniu stwierdził, że wśród ofiar najwięcej było imigrantek z Włoch i Rosji, zaś połowa z nich przybyła do Ameryki samotnie, żeby zarobić na podróż dla rodziców i rodzeństwa. Analogicznie wyglądała sytuacja dziewcząt przybyłych ze wsi do Bangkoku w poszukiwaniu pracy. I Triangle, i Kader prosiły się o tragedię -w obu budynkach znajdowały się fałszywe wyjścia ewakuacyjne i stosy łatwopalnych materiałów, a drzwi hal produkcyjnych zamykano na klucz w obawie przed związkowymi agitatorami. Tak jak młode kobiety w Kader, dziewczęta z Triangle owijały się tkaninami i wyskakiwały z okien, by rozbić się o bruk - w ten sposób, rozumowały, rodziny będą mogły przynajmniej zidentyfikować ciała. Makabryczne sceny, które rozgrywały się w Traingle, opisał reporter New York World: „Nagle z okna ósmego piętra wypadło coś, co wyglądało jak bela ciemnej tkaniny. [...] Po chwili przez to samo okno wyleciał następny tłumok, tym razem jednak wiatr rozwiał tkaninę, wyrywając z gardeł kilkusetosobowego tłumu okrzyk zgrozy. Powiew ukazał sylwetkę dziewczyny, lecącą jak kamień w dół na spotkanie ze śmiercią".

Pożar w Triangle Shirtwaist Company stanowił bezpośredni impuls do powstania pierwszego amerykańskiego ruchu walki z nieludzkimi warunkami pracy. Rozbudził wojownicze nastroje setek tysięcy robotników, którzy zaczęli nadawać swojemu sprzeciwowi zorganizowane formy…” s.350-351

O ile w pierwszym i drugim przypadku burżuje mogą się jeszcze wykręcić „nieszczęśliwym wypadkiem”, to następny cytat opisuje rozprawę ze strajkiem w Nigerii przeciwko Chevronowi. Klein cytuje przywódcę tego strajku, o nazwisku Bola Oyinbo:

Kiedy przygotowywaliśmy się właśnie do opuszczenia [barki], zobaczyliśmy trzy śmigłowce. Spadły na nas jak orły polujące na kurczęta. W ogóle nie spodziewaliśmy się tego, co nastąpiło. Kiedy śmigłowce wylądowały jeden po drugim, wypuszczając ze swoich brzuchów żołnierzy, usłyszeliśmy wystrzały z broni maszynowej. Faktycznie zaczęli strzelać do nas jak komandosi, zanim jeszcze wylądowali. Strzelali na wszystkie strony. Arulika i Jolly upadli. Zginęli na miejscu. Lany, który był obok niego, rzucił się na pomoc, chciał go podnieść, ale też dostał. Pojawiało się coraz więcej żołnierzy, nasilał się ogień. Niektórzy koledzy skakali do oceanu, inni wbiegli na platformę. To było prawdziwe pandemonium. Odpalili gaz łzawiący. We wszystkich śmigłowcach siedzieli biali ludzie. [...] My byliśmy bezbronni, zupełnie nieszkodliwi.” s. 434

Klein opisuje też działalność Charlesa Kernaghana, który przyczynił się do rozbudzenia świadomości klasowej w krajach Trzeciego Świata. Jest on autorem wielu materiałów dotyczących skrajnego wyzysku w Trzecim Świecie, które prezentował w krajach bogatych. W krajach biednych zaś namawiał robotników do walki o to, co im się po prostu należy.

Przed wyjazdem na Haiti udałem się do sklepu Wal-Marta na Long Island i nabyłem trochę ubrań Disneya wyprodukowanych na Haiti. Pokazałem je zebranym robotnikom, którzy natychmiast rozpoznali swoje wyroby... Podniosłem do góry koszulkę z Pocahontas, rozmiar cztery. Pokazałem im wal-martowską metkę z ceną 10,97 USD. Jednak dopiero, kiedy przeliczyłem owe 10, 97 USD na lokalną walutę - 172,26 gourdes - wydali z siebie chóralny okrzyk zdumienia, niedowierzania, gniewu, bólu i smutku. Wszystkie oczy wpatrywały się w koszulkę z Pocahontas. [...] W ciągu jednego dnia szyją setki takich koszulek. Ale jedna koszulka w sklepie w USA kosztuje tyle, ile wynoszą ich pięciodniowe zarobki!

Chwila, w której haitańscy robotnicy Disneya wydają jednogłośny krzyk niedowierzania, została sfilmowana na wideo przez jednego ze współpracowników Kernaghana i włączona do wyprodukowanego przez NLC filmu dokumentalnego „Mickey Mouse Goes to Haiti”. Film został pokazany w setkach szkół i domów kultury na terenie Ameryki Północnej i Europy i wielu młodych aktywistów mówi, iż właśnie ta scena odegrała decydującą rolę w przekonaniu ich, by włączyli się w globalną walkę przeciwko wyzyskowi robotników.” s. 371

Ponieważ większość czytelników LBC, takich drastycznych opisów wyzysku zna bardzo dużo, więc nie będę się rozpisywał. Tak jak antyburżuj, nie lubię pisać o rzeczach, z którymi się zgadzam bo szkoda na to czasu –dlatego też jeśli chcecie więcej – to po prostu przeczytajcie książkę. Drugim ważnym problemem, który chce opisać, to zjawisko tzw. McPracy w krajach rozwiniętego kapitalizmu. Jest to sprawa o tyle dla mnie ważna, że pod wpływem tej książki zmodyfikowałem trochę poglądy w tej kwestii. Pod wpływem czytania klasyków antyimperialistycznej partyzantki- Mao Tse Tunga i Che Guevary, byłem raczej krytycznie nastawiony do rewolucyjnego potencjału klasy robotniczej w krajach imperialistycznych. Co prawda dalej uważam, że Guevara miał rację, ale warto pamiętać, że pisał on w latach 50 tych i 60 tych, kiedy na zachodzie istniało państwo opiekuńcze. Tymczasem pod wpływem neoliberalnej propagandy, państwo opiekuńcze na zachodzie jest rozmontowywane, co przyczyniło się do radykalizacji klasy robotniczej w tych państwach. Proces tego demontażu został dobrze opisany przez żyjącą na zachodzie w latach 90 tych Naomi Klein. Jednym z objawów tego procesu jest właśnie McPraca, która jest pewnym ideałem, do którego każdy burżuj dąży. Cała historia ludzkości, jest historią walki klas, i zmiany jakie są na zachodzie, są związane z ofensywą burżuazji, której klasa robotnicza nie potrafi się przeciwstawić.

Praca na czas nieokreślony, z całym bagażem socjalnym (ubezpieczenia, emerytury) a także prawo do działalności w związkach zawodowych i wiele innych zdobyczy klasy robotniczej po II wojnie światowej (czy raczej po rozszerzeniu zdobyczy Rewolucji Październikowej na Blok Wschodni – bo to strach przed ekspansją ZSRR, a nie dobra wola burżujów - wymuszały te ustępstwa) są dziś systematycznie likwidowane. Ideałem dla neoliberałów jest pracownik McDonalda, który jest pozbawiony tych wszystkich „reliktów socjalizmu” włącznie z prawem do związków zawodowych. Neoliberałowie starają się zaszczepić mit, że „praca a’la McDonald, to domena studentów, którym nie potrzebne jest pełne wynagrodzenie – i pracują tylko na własne kieszonkowe”. Ten wirus jednak szybko się rozprzestrzenił na inne sektory –np. sklepy z odzieżą zdominowane przez młode sprzedawczynie. Gdy na rynku pracy pojawia się taki McDonald, to wszystkie pozostałe firmy jeśli chcą być konkurencyjne, to muszą go naśladować, obniżając pensje swoim pracownikom. Ten proces trwa od lat osiemdziesiątych i położenie klasy robotniczej w krajach rozwiniętych cały czas się pogarsza.

Na szczęście jak mówi przysłowie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Im klasa robotnicza na zachodzie jest coraz bardziej głodna, tym jest bardziej radykalna. Jeśli popatrzeć na moją postawę z perspektywy, to w sumie te argumenty słyszałem od kilku lat i Klein nie dodaje nic nowego. Do tej pory jednak tych argumentów nie przyjmowałem – czego przyczyną mogła być min. propaganda proeuropejska mówiąca o tym, że w UE to nawet robotnikom jest dobrze. Choć z założenia powinienem odrzucać wszystkie burżuazyjne mity – to jednak mit o dobrobycie zachodnich robotników, wyjątkowo mocno zakorzenił się w radykalnej lewicy pod wpływem właśnie Mao i Guevary. Inne grupy też powielały ten mit nawet nieświadomie. Przykładem mogą być słynne odprawy dla górników wypłacane z unijnych pieniędzy. Każdy kto pisał o likwidacji polskiego górnictwa musiał dojść do wniosku , że „w Polsce likwiduje się kopalnie, by niemieccy górnicy mogli dalej mieć pracę” i nawet jeśli nie jest to zamierzeniem autora, to często czytelnicy dochodzą do wniosku, że polskim robotnikom jest źle – by dobrze było tym w UE. Teraz już mogę śmiało powiedzieć, że się w wielu sprawach myliłem, bo nie miałem wystarczająco dużo informacji.

Naomi Klein, jako reprezentantka zachodu, powinna otrzeźwiająco podziałać nie tylko na rodzimych lewaków, przekonanych o dobrobycie zachodnich robotników – ale też na polskie elity. Niepisanym prawem jest to, że wszystko co zachodnie jest od razu dobre. Gdyby tą samą książkę napisał np. Rosjanin, to jej promocja była by znacznie mniejsza. O ile zawodowe pismaki Michnika, mogą bezkarnie wmawiać ogłupionemu społeczeństwu, że wszystko co zachodnie jest cacy – to już wobec ludzi z zachodu te zagrywki działać nie mogą.

Tutaj pojawia się też problem relokacji -czyli przenoszenia zakładów z krajów rozwiniętych do krajów Trzeciego Świata. Jest to jeden z tych problemów, który jest tak często powtarzany, że nawet szkoda czasu o tym pisać. Brakuje nam niestety odpowiednich danych by odpowiedzieć na dwa ważne pytania: jaki jest dokładnie stopień relokacji i jak wielki jest stopień liberalizacji stosunków pracy. Warto w tym miejscu zacytować Ilkowskiego, który przedstawił zupełnie inną wizję od Naomi Klein:

„Czytając No Logo odnosi się wrażenie, że wszystkie korporacje zamykają hale fabryczne w krajach rozwiniętych stawiając na podwykonawców w Azji czy Meksyku. Tymczasem dane pokazują że zdecydowana większość światowych inwestycji wciąż ma miejsce w krajach rozwiniętej Północy. Co więcej, w opisywanych przez autorkę USA, nie tylko liczba pracowników najemnych wzrosła w porównaniu do lat siedemdziesiątych, ale nawet liczba tradycyjnych pracowników przemysłowych. Podobnie, pisząc o rosnącej liczbie pracowników czasowych, nie powinno się zapominać, że wciąż stanowią oni w krajach rozwiniętych wyraźną mniejszość siły roboczej. Nawet w przodującej pod tym względem w Europie Hiszpanii, w szczytowym momencie końca lat dziewięćdziesiątych, rozmaite formy "elastycznego" zatrudnienia stanowiły 35% całości - czyli wciąż dwie trzecie pracowało na tradycyjnych zasadach.” http://www.geocities.com/lbc_1917/1318ilkowski.htm Niestety jak to zwykle bywa w przypadku PD – Ilkowski nie podaje źródła skąd te dane czerpie. Często już się zdarzało, że PD po prostu kłamała (lub zmyślała) zaczynając swoją wypowiedź właśnie od zdania „tymczasem dane pokazują że…”. Dlatego też dywagacje na ten temat zakończymy postulatem badawczym do wszystkich czytelników LBC o pomoc w rozwiązaniu sporu – i nadsyłanie tych słynnych danych.

Wraz z prywatyzacją nauki i powstawaniem kolejnych sponsorowanych instytutów badawczych coraz bardziej pojawia się problem braku obiektywizmu- o czym też zresztą piszę Klein. Korporacje finansują ośrodki badawcze tylko po to, by raz na jakiś czas jakiś sponsorowany naukowiec powiedział „zgodnie z nauką działalność tej korporacji jest OK.”. Nie jest winą LBC, że pewnych rzeczy nie wiemy –gdyż po prostu pewne siły robią wszystko by zaciemnić rzeczywistość. Tak jak kłamano w sprawie broni masowego rażenia w Iraku – tak być może cała ta „relokacja” jest jednym wielkim kłamstwem. Klein opisuje przykłady strajków w USA gdzie dyrekcja zamiast negocjować, rozwieszała mapę Meksyku z zaznaczonym miejscem, gdzie będzie fabryka przeniesiona, jeśli robotnicy się nie uspokoją i ten straszak był znacznie silniejszy od policyjnych pałek. Korporacjom na pewno zależy na tym, by robotnicy w krajach zachodnich bali się relokacji – i dlatego tak bardzo o niej trąbią – zaciemniając jej prawdziwy wymiar. Ale jak jest naprawdę – tego niestety nie wiemy.

Przejdziemy teraz do trzeciego ważnego problemu przedstawionego w książce –krytyki feminizmu. Jeśli fragmenty opisujące robotniczą nędze, wzorowane na tekstach marksistowskich były bardzo dobre – to krytyka feminizmu jest po prostu genialna. Nikt tak dobrze nie skrytykuje feministki, jak była feministka. Pisząc recenzję na LBC moim celem jest przede wszystkim popularyzacja jakiegoś problemu. Jako historyk wiem, że wiele tekstów ze starożytności i średniowiecza, zachowały się do naszej epoki tylko dzięki odpisom fragmentów w innych tekstach. Co prawda dzisiaj nie grozi nam to, że jakieś teksty zaginą – ale z kolei problem jest odwrotny – tekstów i książek jest tak dużo, że trudno się w tym wszystkim połapać. Dlatego też najlepsze fragmenty skanuje w całości, bo ich wymowa jest znacznie mocniejsza – niż moje streszczenie. Poniższy fragment świetnie nadaje się na ulotkę dla feministek które za miesiąc -8 marca znowu wyjdą na ulicę. Tekst podpisany przez znaną kobietę na pewno będzie przez nie przeczytany. Zachęcam wszystkich, którzy znają jakieś feministki –do rozpowszechniania tego fragmentu.

„Kłótnie rodzinne w płonącym Globalnym Domu

Fakt, iż globalna gospodarka tak szybko wchłonęła ideologię tożsamościowej różnorodności, wskazywałby na to, że cała polityka tożsamości z moich studenckich czasów w istocie sprowadzała się do garstki skromniutkich postulatów, często (i myląco) osłoniętych płaszczykiem nieskromnej retoryki i taktyki. Nie jest to mea culpa dawnej bojowniczki o poprawność polityczną -jestem dumna z tych kilku małych zwycięstw w bitwach o więcej światła na kampusie, większy odsetek kobiet wśród kadry naukowej i mniej euro-centryczny program nauczania (żeby odkurzyć spostponowane określenie z czasów mojej działalności studenckiej). Moje wątpliwości dotyczą jedynie bitew, których nam, bojownikom kultury Ameryki Północnej, po prostu nie przyszło do głowy toczyć. Bieda nie należała do często poruszanych kwestii; pewnie, że od czasu do czasu ktoś w wirze walki przeciwko trójcy ,,-izmów" przypominał sobie nagle o „klasizmie", a wtedy, jako że byliśmy poprawni politycznie do bólu, czym prędzej dopisywaliśmy klasizm do naszej czarnej listy. Jednak przede wszystkim nasze zainteresowanie skupiało się na zagadnieniu reprezentowania kobiet i mniejszości społecznych w strukturach władzy, ignorując ekonomię stojącą za owymi strukturami. Problemu „dyskryminacji biedy" (generalnie wszelką niesprawiedliwość postrzegaliśmy w kategoriach dyskryminacji kogoś lub czegoś) nie dawało się rozwiązać poprzez zmianę percepcji, języka czy nawet konkretnych zachowań. Podstawowe postulaty polityki tożsamości zakładały sytuację dobrobytu. W latach 70. i 80., kiedy dobrobyt był faktem, kobiety i kolorowi mogli walczyć o sprawiedliwszy podział wspólnego tortu; gra szła o to, czy biali mężczyźni nauczą się dzielić, czy też dalej będą próbowali zagarnąć wszystko dla siebie. Jednak w epoce Nowej Ekonomii lat 90. kobiety i mężczyźni, biali i kolorowi, biją się już tylko o jeden i ten sam, kurczący się nieustannie kawałek tortu - i stale zapominają zapytać, gdzie się podziała reszta. Chcąc dotrzeć do korzeni „klasizmu", musielibyśmy zainteresować się podstawowymi zagadnieniami systemu dystrybucji dóbr, a to - w odróżnieniu od seksizmu, rasizmu i homofobii - nie należało do zajmujących nas wówczas „kwestii świadomościowych".

Tak więc kwestia klasowa wypadła z naszego programu politycznego wraz z wszelką poważną analizą ekonomiczną, nie mówiąc już o analizie funkcjonowania wielkich korporacji. Z pewnością niektórzy z nas stawiali sobie prawdziwie rewolucyjne cele. Podobnie jak w latach 60. wichrzyciele kontrkultury wierzyli, że zarzucanie kwasa wstrząśnie fundamentami zachodniej kultury, tak teraz garstka profesorów i studentów żywiła autentyczne przekonanie, iż „kapitalizm otrzymał potężny cios w dziedzinie teorii", by zacytować Gayatri Spivak. Dinesh D'Souza i jemu podobni nie mogli darować sobie nazywania zwolenników poprawności politycznej „neomarksistami", chociaż w istocie było to jak najdalsze od prawdy. Perspektywa zmiany paru zaimków i wprowadzenia kilku kobiet do rad nadzorczych i telewizji nie stanowiła żadnego autentycznego zagrożenia dla podstawowej zasady Wall Steet: opłacalności. „Prawdziwym grzechem political corectness [...]", pisał w 1991 roku Tim Brennan, profesor literatury na SUNY (Uniwersytecie Stanowym Nowy Jork w Albany), „nie jest jej rzekoma nietolerancyjność i sztywność, lecz fakt, iż jest za mało polityczna - że stanowi parodię walki politycznej".

Feler ten okazał się niezmiernie brzemienny w skutki, ponieważ trendy ekonomiczne, które uległy takiemu przyspieszeniu na przestrzeni minionego dziesięciolecia, prowadzą do problemów masowej redystrybucji i stratyfikacji światowych zasobów: pracy, dóbr i pieniędzy. Wszyscy, z wyjątkiem najwyższej warstwy korporacyjnych elit, dostają dzisiaj mniej.

Z perspektywy czasu uderzający wydaje się fakt, iż w tych samych latach, kiedy ruch poprawności politycznej osiągnął szczytowy punkt politycznego narcyzmu, reszta świata robiła coś dokładnie odwrotnego: kierowała wzrok na zewnątrz i rozprzestrzeniała się. W chwili, gdy pole widzenia większości lewicujących radykałów zawęziło się do tego stopnia, iż obejmowało już tylko najbliższe otoczenie, horyzont globalnego biznesu rozszerzał się coraz bardziej, by w końcu objąć całą planetę. Gdy prezesi zarządów marzyli o Big Macach w Rosji, Benettonie w Szanghaju i znakach firmowych na Księżycu, polityczne soczewki nazbyt wielu działaczy i teoretyków zaszły mgłą tak bardzo, iż z wyjątkiem krótkiego okresu w czasie Wojny w Zatoce polityka zagraniczna i gospodarcza w ogóle zniknęły z ekranu radaru. W Ameryce Północnej nawet ruch przeciwko wolnemu handlowi zajmował się jedynie obroną robotników i zasobów USA oraz Kanady, nie interesując się tym, jak układy handlowe wpłyną na poziom życia w Meksyku, a gwałtowna liberalizacja handlu - na sytuację w krajach rozwijających się. Przegrawszy batalię o wolny handel, lewica wycofała się jeszcze dalej w głąb samej siebie, zabierając głos w coraz mniej istotnych, dawno przegranych sprawach. Odwrót ten odzwierciedla rozleglejszy paraliż polityczny w obliczu przytłaczających abstrakcji globalnego kapitalizmu - a przecież, jak na ironię, nimi właśnie powinien zająć się każdy, komu bliska jest idea sprawiedliwości społecznej.

W tej nowej zglobalizowanej sytuacji zwycięstwa w wojnach o tożsamość przypominają przestawianie mebli w domu ogarniętym pożarem. To prawda, telewizja pokazuje dzisiaj znacznie więcej wieloetnicznych seriali komediowych, a nawet więcej czarnych na stanowiskach kierowniczych, lecz kulturowe oświecenie, będące rezultatem tych zmian, nie zapobiegło bynajmniej gwałtownemu wzrostowi liczby ludzi wegetujących na marginesie społeczeństwa ani rozszerzaniu się zjawiska bezdomności, które w wielu miastach Ameryki Północnej osiągnęło już poziom kryzysowy. Nie da się zaprzeczyć, że media i pop-kultura oferują gejom i kobietom lepsze wzory do naśladowania, jednak konsolidacja własności w przemyśle kulturalnym odbywa się w takim tempie, że według Williama Kennarda, przewodniczącego U.S. Federal Communications Commission: „Możliwości dostępu dla mniejszości, społeczności lokalnych i drobnego biznesu skurczyły się zastraszająco". Może dziewczyny rzeczywiście rządzą dziś Ameryką Północną, ale nadal wyzyskuje się je w Azji i Ameryce Łacińskiej w fabrykach produkujących koszulki z napisem „Girls Rule" i najki, w których inne dziewczęta będą mogły wreszcie wbiec na boisko.

Owo przeoczenie nie jest klęską feminizmu, lecz zdradą jego podstawowych zasad. Chociaż w latach 80., gdy kształtowała się moja świadomość, ruch na rzecz równouprawnienia kobiet koncentrował się niemal wyłącznie na wprowadzeniu proporcjonalnej reprezentacji kobiet do struktur władzy, związek między płcią i klasą nie zawsze umykał uwadze aktywistów. Bread and Roses (Chleba i Róż) - okrzyk wiecowy feministek - ma swoje źródło w haśle na transparencie niesionym przez robotnice przemysłu tekstylnego, które w 1912 roku opuściły swoje miejsca pracy i wyszły na ulicę w Lawrence, w stanie Massachusetts. „Kobieta pracująca domaga się", tłumaczyła w 1912 roku działaczka związkowa Rosę Schneiderman, „prawa do życia, a nie tylko do egzystowania". Z kolei 8 marca został ustanowiony Międzynarodowym Dniem Kobiet dla uczczenia rocznicy demonstracji w 1908 roku, kiedy to „robotnice przemysłu odzieżowego wyszły na ulice Nowego Jorku, w proteście przeciwko nieludzkim warunkom pracy, zatrudnianiu dzieci, 12-godzinnemu dniowi pracy i głodowym stawkom". My, które wychowałyśmy się na lekturze The Beauty Myth i myślałyśmy, że zaburzenia odżywiania i niskie poczucie własnej wartości to najgorsze produkty uboczne przemysłu mody, maszerując 8 marca, zapominałyśmy często o tamtych kobietach, jeśli w ogóle kiedykolwiek o nich słyszałyśmy.

Z perspektywy czasu sprawia to wrażenie rozmyślnej ślepoty, wyrzekając się radykalnej świadomości ekonomicznej i skupiając na kwestiach politycznej poprawności, ruchy feministyczne i obrońców praw człowieka przygotowały następne pokolenie aktywistów do poruszania się w sferze obrazu (image), a nie działania. I jeśli inwazja pożeraczy przestrzeni na nasze szkoły i społeczności lokalne nie napotkała większego oporu, to po części dlatego, iż polityczne wzorce obowiązujące w momencie inwazji nie nauczyły nas, jak radzić sobie z problemami mającymi więcej wspólnego z kwestią własności niż reprezentacji. Zbyt byliśmy pochłonięci analizowaniem obrazu rzutowanego na ścianę, by zauważyć, że ścianę już ktoś zdążył sprzedać.” s.139-142

Ze względu na cywilizacyjne zacofanie Polski – przerabiamy nad Wisłą te same problemy co na zachodzie tylko z wieloletnim opóźnieniem. Przykład Naomi Klein, należy rozpowszechnić wśród polskich feministek, by tak jak ona – zaczęły się interesować ekonomią.

To by było na tyle jeśli chodzi o plusy. Jak wynika z tytułu, miałem napisać krytyczną recenzję – więc przejdę teraz do krytyki. Największym problemem pani Klein jest to, że nie potrafi ona sama siebie określić. Wydaję się, że jeśli zerwała z feminizmem i zaczęła walczyć z wszechwładzą korporacji, to zrobiła krok w słusznym kierunku i już niedługo zostanie marksistką. Niestety Naomi Klein zachowuje się przede wszystkim jak typowa dziennikarka, dla której najważniejsze są „newsy” i pogoń za sensacją. To co nowe jest dobre. Największą jej wadą jest to, że nie potrafi zrozumieć, że walka z korporacjami, czy też szerzej mówiąc walka z kapitalizmem nie zaczęła się w latach 90 tych XX wieku. Stoi więc przed wielkim psychologicznym problemem –co zrobić z innymi krytykami kapitalizmu – czyli komunistami. Czytając książkę mam wrażenie, że nienawiść do komunizmu wyssała z mlekiem matki i na każdym kroku stara się to podkreślać. W książce przede wszystkim brakuje historycznych odwołań, a jeśli już pisze – to o anarchistce Emmie Goldman. Zgodnie z taktyką korporacji, których tak nienawidzi o komunistach stara się nie pisać, a jeśli już musi –to koniecznie negatywnie. W wywiadzie z Jackiem Żakowskim włożyła marksizm do jednego worka z islamem i neoliberalizmem: „Każda ideologia zbyt sztywno wyznawana zabija zdolność racjonalnego myślenia – marksizm, neoliberalizm, islam. Nawet kiedy są już niezbite dowody, iż system się nie sprawdza, prawdziwi ideologiczni wyznawcy nigdy się nie zgodzą, by zrewidować idee. Zawsze będą uważali, że to nie system jest winien, tylko ludzie, którzy go nie dość konsekwentnie wdrażają.” http://www.geocities.com/arch_lbc/1189klein.htm .

Przykładem takich docinek w książce jest opis stref inwestycyjnych w Trzecim Świecie. Klein widziała na własne oczy nędze w Indonezji i Filipinach. Nie przeszkadza to jej jednak twierdzić, że w „komunistycznych” Chinach jest jeszcze gorzej. Jako dziennikarka –wobec zachodnich korporacji -stara się krytycznie myśleć, ale wobec Chin powtarza bezkrytycznie to co serwuje jej amerykańska propaganda. Nie będę bronić Chin, które moim zdaniem dawno już nie mają nic wspólnego z komunizmem. Uważam jednak, że pani Klein nie zachowuje się zbyt uczciwie gdy mówi, że w Chinach jest najgorzej a nawet tam nie była. To są jednak mało ważne szczegóły, że ilekroć pojawia się słowo „komunizm” to zawsze w negatywnym świetle.

Odrzucenie marksizmu powoduje znacznie większy problem, bo cała jej konstrukcja nie trzyma się kupy. Wytknął jej to zresztą polski dziennikarz Maciej Kuźmicz

W jaki sposób? Jeśli nie neoliberalizm - to co? W Pani książce "No Logo" uważanej za biblię antyglobalistów, też nie sposób znaleźć odpowiedzi.

- Są autorzy, którzy tworzą plan ratowania świata w dziesięciu punktach. Ja do nich nie należę. Gdyby taki plan powstał, chętnie go przeczytam. A tymczasem robię to, co umiem najlepiej - obserwuję. W "No Logo" udało mi się uchwycić moment, gdy formował się ruch protestu.” http://www.geocities.com/arch_lbc/1196naomi.htm

Ale zacznijmy od początku. Naomi Klein jak typowa dziennikarka koncentruje się na rzeczach medialnych, które mogą zainteresować publikę. Dlatego też tak dużo uwagi poświęca opisowi skrajnego wyzysku w krajach Trzeciego Świata. Jednak medialne szczegóły tak bardzo ją zaintrygowały, że przysłaniają jej cały obraz zjawiska i w końcu doszła do wniosku, że wyzysk istnieje tylko tam, gdzie ma on charakter skrajny. Wyzysk jest tylko tam, gdzie robotnik pracuje po 16 godzin dziennie, jest bity, gwałcony (a), pensje nie są wypłacane na czas, umiera w miejscu pracy, lub zostaje zabity przez zbirów wynajętych przez korporacje itd. Problem tego rozumowania jest taki, że wszystkie te skrajności można zlikwidować, bez likwidacji samego wyzysku. W państwach opiekuńczych wiele z tych patologii zostało zlikwidowanych bez likwidacji wyzysku i właśnie dlatego prędzej czy później (a konkretnie po rozpadzie ZSRR) wyzysk znowu zaczął się nasilać. W swojej książce opisuje liczne przykłady różnych kampanii, na skutek których korporacje musiały ulec. Jednym z takich problemów – jest np. praca dzieci. Efektem tych kampanii były zobowiązania wielkich korporacji, do likwidacji tego zjawiska. „Aż korci, żeby uznać radykalną zmianę postawy tak wielu korporacji za walne zwycięstwo aktywistów, którzy poświęcili lata na walkę z Nike’iem i Shellem. Może korporacje istotnie ujrzały światło i wszyscy wreszcie stanęliśmy po tej samej stronie…” s. 450. Pomijając fakt, że zjawisko to nadal nie zostało zlikwidowane – wiara Klein w dobrą wolę korporacji – czyni z niej co najwyżej naiwną reformistkę.

Naiwności w jej działalności politycznej jest zresztą znacznie więcej. U Marksa problem podmiotu rewolucji jest wyjątkowo prosty – społeczeństwo dzieli się na dwie wrogie klasy i w ciągłej walce jaka między nimi się toczy –komuniści popierają proletariat. Ponieważ Klein odrzuca marksizm, więc podmiotem zmian jest dla niej nieokreślony „obywatelski ruch antykorporacyjny”. Jest to szeroka koalicja: ekologów, feministek, homoseksualistów, mniejszości narodowych, i gdzieś na końcu związkowców itd., którą dzisiaj możemy nazwać antyglobalistami. Podmiotów u Klein jest zresztą znacznie więcej. Do bojowników anty korporacyjnych zalicza hakerów, graficiarzy, obrońców wielorybów i dzieciaków słuchających muzyki rave. Smutne jest to, że tak dobry początek książki, został ośmieszony przez późniejsze naiwne „analizy”. Ważny jest tutaj niewątpliwie kilkuletni okres między pierwszym wydaniem książki (nad którą zaczęto pracować w 1995 roku – a więc 10 lat temu) a ukazaniem się jej w Polsce. Klein fascynuje się Internetem, bo to dla niej rzecz nowa i prawie na każdej stronie jej książki pada to magiczne słowo. Wielkim podziwem darzy hakerów, którzy w jej książce awansują do roli anty korporacyjnych wojowników. Na pewno jacyś hakerzy, kiedyś zaszkodzili jakiejś korporacji – nie jest to jednak żaden ruch polityczny, który kieruje się określonymi celami. Tak jak włamywacz może od czasu do czasu przydać się komuniście (np. podczas ucieczki z więzienia) – tak czasem może przydać się haker. Włamywacz jednak okraść może każdego – nawet komunistów i haker też za swój cel może obrać wszystkich – także ubóstwiającą ich Naomi Klein. Ciekawe czy gdyby włamali się do jej komputera i skasowali całą książkę – to by wymazała te głupie fragmenty. Tak samo trudno poważnie traktować graficiarzy. Jako przykład antykorporacyjnej działalności nasza autorka podaje dorysowywanie wąsów na korporacyjnych bilbordach, co już jest szczytem debilizmu. Zarówno ja, jak i moi szkolni koledzy na nudnych lekcjach robiliśmy to samo – nie widząc w tym żadnej antysystemowej walki – i robi to chyba każde dziecko.

O ile Klein pisała swoją książkę gdy ruch antyglobalizacyjny się wznosił i co kilka miesięcy była nowa duża demonstracja, to dziś w roku 2005 możemy śmiało powiedzieć, że „pluralistyczna koalicja” poniosła klęskę – co nie znaczy, że skończyła się walka z kapitalizmem. Faktem jest, że lata 90 te to okres defensywy dla ruchu komunistycznego. Inaczej być jednak nie mogło, kilka lat po upadku ZSRR. Wtedy to właśnie upowszechniło się nowe narzędzie walki – Internet i to nieokreśleni antyglobaliści pierwsi je wykorzystali. Każda kolejna duża demonstracja, była prysznicem orzeźwiającym dla odradzającego się ruchu komunistycznego i choć dziś już obserwujemy schyłek antyglobalizmu – to prędzej czy później nastąpi nowa ofensywa – tym razem pod sztandarem komunistycznym. Smutnym epilogiem tej książki jest cytat z przedostatniej 472 strony „Na szczęście antykorporacyjni i prodemokratyczni aktywiści nie prowadzą żadnej straszącej ogniem piekielnym krucjaty. Z zasady występują przeciwko systemom scentralizowanej władzy i są równie krytyczni wobec lewicowych rozwiązań…” Klein nie chciała scentralizowanego ruchu i dzisiaj może patrzeć jak ten ruch zanika. Może patrzeć na klęskę partii Luli w Porto Alegre. Może patrzyć na zmniejszającą się frekwencję na Europejskim Forum Społecznym a sama w końcu skończyła w objęciach „demokraty” Johna Kerry’ego, którego poparła w wyborach prezydenckich przeciwko Bushowi. http://lewica.pl/?dzial=teksty&id=447 . 5 minut Naomi Klein już się skończyło i wypełniła swoją misję. To dzięki takim jak ona powstał radykalny antykapitalistyczny ruch, który zaczął się interesować ekonomią. Ale im wiedza ekonomiczna antykapitalistów będzie większa – tym paradoksalnie coraz mniej do powiedzenia ma pani Klein. Po przeczytaniu No Logo – ludzie prędzej czy później dotrą do Marksa a im szybciej to nastąpi, tym szybciej skończy się agonia antyglobalizmu.

7 II 2004