Tekst jest listem wysłanym na listę dyskusyjną Socjalizm_PSPM. Podajemy link dla chętnych, którzy chcieliby się tam zapisać. http://www.coollist.com/group.cgi?l=socjalizm_pspm Oprócz tego wrzucamy dwa teksty, które Eryk wcześniej tam wysłał: Krzysztof Madej -"Mieszkać w PRL" z pisma "Mówią wieki" i Katarzyna Śliwa "Poszukiwacze zaginionej pracy" z Tygodnika Solidarność.


Eryk Baradziej

W sprawie "No Logo"

 

Witam uczestików listy, cześć towarzyszu Michale! 

Przeczytałem Twoją recenzję "No Logo". Jest świetna! To esencja tego, co można zarzucić tym wszystkim anty i alter globalistom. Jeśli chodzi o rzekomy wzrost liczby robotników przemysłowych w USA, to wg mnie jest to fałsz, bo w żaden sposób nie można tego uzasadnić ekonomicznie. Fabryki wymagające ludzkiej siły roboczej buduje się tam, gdzie siła robocza jest tańsza, czyli właśnie w krajach trzeciego świata. Robią to nawet polskie firmy - np. firma sprzedająca ciuchy pod marką Reserved okazała się polską firmą (dokładnej nazwy lub nazwisk nie pamiętam, wiem, że czytałem w Polityce), przeniosła produkcję (czyli szycie) do Chin! Rewelacje o liczbie robotników PD wzięła najprawdopodobniej z pisma International Socialism - zeszyt nr 96, które przypadkiem mam. Jest tam artykuł Chrisa Harmana "The workers of the world", w którym są przytoczone takie dane. Jeśli coś takiego rzeczywiście się wydarzyło, to tylko w USA za sprawą gwałtownego wzrostu liczby niewykształconych imigrantów, którzy mogli znaleźć pracę na podłych warunkach w farbykach. Jednak nie jest to wg mnie ogólna tendencja. Ciekawe, że na przedniej okładce tego zeszytu pokazano zdjęcie szwalni Nike'a w Wietnamie, a na tylnej okładce widnieje potężna hala wypełniona stanowiskami tzw.konsultantów telefonicznych British Telecom - tzw. call center w Wielkiej Brytanii. To pokazuje, jak wygląda tendencja – produkcja raczej w trzecim świecie i eksbloku wschodnim (np. budowa fabryk samochodów na Słowacji), a usługi w krajach rozwiniętego kapitalizmu. Być może statystyki oszukują też dlatego, że kiedyś więcej ludzi miało w USA małe własne firmy, np. stragany, które potem upadły i te osoby znalazły zatrudnienie w wielkich sieciach handlowych (nawet nie wszystkie), gdzie figurują, jako pracowcy fizyczni a nie jako "biznesmeni". Zdaje się (nie jestem pewien), że w USA w ciągu ostatnich kilkunastu lat liczba małych firm zmalała - w Polsce (na pewno - są dane statystyczne) jest teraz mniej małych firm, niż w pierwszej połowie lat 90-tych - była fala bankructw, głównie straganów, hurtowni i warsztatów różnego rodzaju. W ostatnim czasie zdaje się znowu wzrosła, ale to już fałsz statystyczny, bo teraz praktykuje się zwalnianie ludzi ze stosunku pracy i zatrudnianie ich, jako firm jednoosobowych w tej samej pracy w oparciu o umowy cywilno- prawne - to tzw. jednoosobowa działalnośc gospodarcza (tak pracują teraz np. sprzątaczki i kurierzy). Ciekawe, że wykorzystywanie taniej siły roboczej nie ogranicza się wyłącznie do tej mało wykwalifikowanej - praktykuje się zatrudnianie na odległość w branży informatycznej - np. programiści w Indiach pracują dla firm amerykańskich. Wszystko odbywa się przez internet - taki programista żyje w biednym kraju, zarabia mało, kształci się też tam, a na jego intelektualnej pracy korzysta amerykański burżuj. W ten sposób pracuje coraz więcej pracowników umysłowych, również w Polsce. Po co burżuj ma utrzymywać biuro i płacić wysokie składki ubezpieczeniowe - może tego uniknąć. Wbrew pozorom dyscyplinę pracy można również utrzymaywać przez internet.

Chyba pominięty zupełnie jest w książce Klein narastający obecnie problem z prawem tzw. własności intelektualnej, czyli patentów, które w tej chwili doprowadzają już do konwulsji w branży informatycznej. Otóż USA chcą wymóc na UE wprowadzenie ochrony patentowej fragmentów kodów programistycznych powszechnie wykorzystywanych przez programistów w ich pracy. UE chce wprowadzić to w postaci dyrektywy. Specjaliści oceniają, że wprowadzenie i wyegzekwowanie tego prawa doprowadzi do upadku większości małych i średnich firm informatycznych, ponieważ nie będzie ich stać na płacenie tantiem a nawet sprawdzanie, czy dana procedura nie jest zastrzeżona. Dlatego, co niesamowite, nawet rząd polski sprzeciwia się wprowadzeniu tej dyrektywy. Mamy więc piękny przykład sprzeczności kapitalizmu. Szczegóły na ten temat mam w kilku artykułach, które udało mi się ściągnąć.

Eryk Baradziej


MÓWIĄ WIEKI
Krzysztof Madej

Mieszkać w PRL
 

Budujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom...
Mieszkanie było bodaj największym marzeniem obywatela Polski Ludowej. Dodajmy, bardzo trudnym do zrealizowania, bo komunistyczne państwo - mimo obietnic - nie mogło i nie umiało zapewnić dachu nad głową wszystkim potrzebującym. Bez znajomości w partii, urzędach lub spółdzielniach mieszkaniowych na własne „M” trzeba było czekać kilka czy nawet kilkanaście lat.
Aby precyzyjnie opisać problem mieszkaniowy w PRL, trzeba cofnąć się do 1945 roku. Szacuje się, że w wyniku drugiej wojny światowej Polska (w granicach poczdamskich) straciła ok. 2 mln mieszkań. Część miast legła w gruzach wskutek celowych działań hitlerowców, jak choćby zniszczenie Warszawy po powstaniu w 1944 roku. Na ziemiach zachodnich miasta były równane z ziemią bądź w wyniku zarządzeń władz Trzeciej Rzeszy, które obracały je w twierdze - jak Wrocław (sprzeciwiającego się temu szaleństwu wiceburmistrza Spielhagena rozstrzelano), bądź wskutek postawy Armii Czerwonej, która wiele zdobytych miast, np. Legnicę czy spore połacie Gdańska, spaliła. Armia Czerwona była zresztą pierwszym administratorem polskich miast i zdarzało się, że pierwsze przydziały kwaterunkowe wystawiał sowiecki lejtnant na papierosowej bibułce. Stabilizacji sytuacji mieszkaniowej w pierwszych latach powojennych nie sprzyjały masowe migracje ludności, które objęły kilka milionów osób.
W grudniu 1945 roku wydano dekret, który przewidywał oddanie pod przymusową gospodarkę lokalami mieszkań o więcej niż 5 izbach. Wprowadzono jednak również akty prawne zachęcające ludzi do odbudowy własnego lokum: m.in. w październiku 1945 roku wszedł w życiu dekret, który wyłączał spod gospodarki lokalowej i urzędowych ograniczeń wysokości czynszu lokale „gruntownie naprawione”. Głównie dzięki zaangażowaniu prywatnych środków udało się w latach 1945-1946 wyremontować 70 tys. izb. Podczas realizacji planu trzyletniego w latach 1947-1949 odbudowano ok. 500 tys. izb i wybudowano około 300 tys. Odbudowę wspierał (nie zawsze dobrowolnie) cały kraj - do końca 1948 roku na Społeczny Fundusz Odbudowy Stolicy wpłynęło 3,4 mld zł, a cegła na budowy warszawskie pochodziła m.in. z wrocławskich gruzowisk. Znamienne były zresztą okoliczności podjęcia decyzji o odbudowie stolicy. Jak podaje Jerzy Kochanowski w książce Zbudować Warszawę piękną, jeszcze 21 stycznia 1945 roku Bierut przekonywał kolegów z rządu lubelskiego, by siedzibę władz centralnych przenieść na bliżej nieokreślony czas do Łodzi. Zmienił poglądy o 180 stopni kilka dni później pod wpływem spotkania ze Stalinen w Moskwie.
Względny liberalizm w mieszkalnictwie kończy się w 1948 roku. Powołano wówczas Zakłady Osiedli Robotniczych, które miały decydować praktycznie o całości mieszkalnictwa w Polsce. W tym samym roku niezależność straciła związana z PPS spółdzielczość mieszkaniowa, w tym słynna Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, z którą przed wojną byli związani m.in. Stanisław Szwalbe i Bolesław Bierut.

Według wzorów sowieckich

W planie sześcioletnim (1950-1955) postawiono na przemysł zbrojeniowy i ciężki. Wszystkie inne dziedziny były temu podporządkowane. Szczególnie dotkliwe cięcia dotknęły mieszkalnictwo. W latach 1950-1955 wybudowano ok. 400 tys. mieszkań. Oznacza to, że na cztery nowo zawarte małżeństwa przypadało jedno mieszkanie. Problemy mieszkaniowe rozwiązywano metodami administracyjnymi i represjami policyjnymi. Wszechwładni urzędnicy kwaterunku mogli albo dokwaterować jakąś rodzinę do cudzego mieszkania, albo ją stamtąd wyrzucić. Przytrafiło się to rodzinie K. w Łodzi w 1953 roku, kiedy kontroler kwaterunku, wykorzystując fakt odbywania służby wojskowej przez syna państwa K., wyrzucił z jego pokoju wszystkie meble, a protestującą panią K. dotkliwie pobił. Takie działania sprzyjały zachowaniom oczekiwanym przez stalinowski system - donosicielstwu i rozbiciu więzi społecznych. Ten system mieszkaniowy nie był zresztą niczym nowym. Kilkadziesiąt lat istniał już w tzw. komunałkach w ZSRR.
W dramatycznej sytuacji znajdowali się właściciele mieszkań poddanych „przymusowej gospodarce lokalami” (a tę w 1951 roku rozciągnięto na wszystkie mieszkania), którzy nie mogąc zamieszkać w swoich domach, musieli regularnie odprowadzać podatki. Tak zasiedlanych mieszkań nikt nie remontował, więc szybko popadały w ruinę. Bilansu lat stalinowskich w mieszkalnictwie nie poprawiają ówczesne sztandarowe osiedla, takie jak warszawska MDM (wyglądowi Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej poświęcono całe posiedzenie Biura Politycznego KC PZPR, zastanawiając się m.in. nad wnętrzami sklepów) czy zbudowana jako wzorcowe miasto socjalistyczne Nowa Huta. Sytuację mieszkaniową w latach pięćdziesiątych trafnie scharakteryzował w swoich Pro memoria prymas Stefan Wyszyński, notując w 1952 roku: Kolędy odsłaniają nieraz tak okropne warunki mieszkaniowe, że trudno pojąć, jak ci ludzie mogą tam żyć.
Wysyp skarg związanych z sytuacją mieszkaniową w okresie stalinowskim nastąpił w czasie październikowej odwilży. Znaczna część listów kierowanych do najpopularniejszego wówczas tygodnika „Po prostu” dotyczyła właśnie problemu mieszkaniowego, a za reprezentatywny można uznać list absolwenta studiów „zesłanego” do pracy do Szydłowca, który pisał o ludziach mieszkających w „rozpadających się norach”. Partyjny literat Jerzy Putrament konstatował zaś w połowie lat pięćdziesiątych, że choć jako poseł stara się załatwiać różne problemy bytowe proszących go ludzi, to jednej rzeczy nie może załatwić... - mieszkania.

Nowa polityka mieszkaniowa

Bankructwo takiej polityki mieszkaniowej stało się jasne nawet dla peerelowskich władz. Już od 1954 roku rozpoczęto wydawanie zezwoleń spółdzielniom mieszkaniowym na budowę mieszkań własnościowych oraz wyłączono część domów i mieszkań spod kwaterunku (jak potocznie nazywano domy zarządzane przez rady narodowe w ramach publicznej gospodarki lokalami). Przełom w tej dziedzinie nastąpił już po październiku 1956 roku, kiedy ogłoszono tzw. nową politykę mieszkaniową. Pierwszy sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka na początku 1957 roku powiedział, że gdyby choć jedną trzecią kwoty, jaką ludność wydaje na wódkę, przeznaczyć na budowę mieszkań, to w ciągu kilku lat przestałoby ich brakować. Od 1957 roku wznowiła działalność spółdzielczość mieszkaniowa, ludność zaczęła otrzymywać kredyty na budowę domów jednorodzinnych. Po Październiku swoje domy odzyskali prywatni właściciele, gdy ich metraż nie przekraczał 110 mkw.
W drugiej połowie lat pięćdziesiątych spółdzielczość odnotowała bardzo dobre wyniki. Choć wybudowała zaledwie jedną dziesiątą z 1,2 mln izb planowanych w latach 1956-1960 (tj. ok. 450 tys. mieszkań), to jednak w odróżnieniu od głównego inwestora - rad narodowych, budowała terminowo i solidnie.
Na początku lat sześćdziesiątych władze znów doszły do wniosku, że priorytetem jest rozwój przemysłu ciężkiego, i zrezygnowały z przeznaczania dodatkowych środków na budownictwo mieszkaniowe. Władysław Gomułka stwierdził, że trzeba tworzyć miejsca pracy dla pokolenia wyżu demograficznego i z tego powodu państwo nie może sobie pozwolić na wybudowanie więcej niż 1,2 mln izb (ok. 450 tys. mieszkań) do 1965 roku. Zmniejszenie nakładów na budownictwo uniemożliwiło jakąkolwiek poprawę sytuacji mieszkaniowej. W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych wstrzymywano też przydziały mieszkań.
Chcąc wykorzystać jak najlepiej środki przeznaczone na budownictwo, władze domagały się od inwestorów (przede wszystkim spółdzielni mieszkaniowych) przestrzegania ściśle określonego metrażu mieszkań oraz ograniczyły kredyty dla inwestorów indywidualnych, gdyż ci, zdaniem decydentów, budowali za duże mieszkania. Inną idée fixe było promowanie tzw. budownictwa oszczędnego. W praktyce oznaczało to, że jedna łazienka miała przypadać na kilka mieszkań. Ograniczano też „zbędne” powierzchnie i otwory okienne (stąd wzięły się małe i ciemne kuchnie). Tylko stanowczości ówczesnego przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej w Warszawie Janusza Zarzyckiego zawdzięcza stolica, że nie wybudowano w tym czasie bloków mieszkalnych z tzw. suchymi ustępami. Mniej szczęścia miały inne miasta, np. Gdańsk. O tym, że nie jest to dobry pomysł, nie przekonała peerelowskich decydentów ani okoliczność, że praktycznie nigdzie w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych nie udało się wykonać planów budownictwa oszczędnego (za co w 1962 roku wicepremier Julian Tokarski otrzymał upomnienie od Biura Politycznego KC PZPR), ani też raport NIK z 1965 roku, w którym stwierdzono, że nie da się w warunkach polskiej gospodarki budować tak tanio, jak życzą sobie partyjni decydenci. Do ekipy Gomułki nie docierały również sygnały od samych zainteresowanych. Badania i analizy prowadzone przez Instytut Gospodarki Mieszkaniowej w latach sześćdziesiątych wskazywały na „szybkie zużycie społeczne” mieszkań budowanych według oszczędnych norm. Bardziej lapidarnie ujął to przewodniczący rady Centralnego Związku Spółdzielni Budownictwa Mieszkaniowego: Ci, którzy za dwadzieścia lat będą mieszkać w tych mieszkaniach, nas przeklną.

Fabryki domów i spółdzielnie

Władze pokładały duże nadzieje na poprawę sytuacji w tzw. nowoczesnych technikach budowlanych. W 1962 roku Biuro Polityczne KC PZPR domagało się stosowania na szerszą skalę takich materiałów jak azbest i strunobeton. W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych zaczęto również eksperymentalnie budować w technice wielkiej płyty. Czasami przynosiło to opłakane rezultaty. W 1964 roku oddano w Łodzi blok na osiedlu Dąbrowa wykonany w technice wielkiej płyty. Po kilku miesiącach okazało się, że odpada tynk, a na ścianach pojawiają się kilkumilimetrowe odstępy i rysy. Mieszkańcy zaczęli się domagać innych mieszkań. Całą sytuację opisał w „Polityce” Aleksander Paszyński, podkreślając, że nie jest to przypadek odosobniony i że w latach 1963-1964 w Łodzi świadomie budowano domy złe, szybko i tanio. Sytuacje takie jak ta nie stanowiły jednak dla władz problemu i w drugiej połowie lat sześćdziesiątych w technice wielkiej płyty budowano już 20 proc. mieszkań. W latach siedemdziesiątych i w pierwszej połowie osiemdziesiątych domy wielkopłytowe dawały ok. 70 proc. nowych mieszkań. W czasach Gierka zaczęły też powstawać wytwórnie prefabrykatów, nazywane potocznie fabrykami domów. W 1980 roku było ich 150. Niska jakość i nieefektywność tej techniki zaczęła być powszechnie krytykowana w ostatniej dekadzie PRL. W wydanej w 1986 roku książce Perspektywy wyjścia z kryzysu Józef Kaleta postulował powrót do tradycyjnych metod w budownictwie.
Rok 1965 przynosi również kres autonomii spółdzielczej. Od tej chwili spółdzielnie miały realizować większość budownictwa mieszkaniowego. Wyręczając rady narodowe, stały się drugim kwaterunkiem. Gwoździem do trumny polskiej spółdzielczości mieszkaniowej stała się instytucja kandydata na członka. Wprowadzając ją, władze chciały osiągnąć dwa cele: ściągnąć pieniądze z rynku poprzez wpłaty na książeczki mieszkaniowe oraz stworzyć pozory rozwiązania problemu mieszkaniowego. W praktyce oznaczało to powstanie liczącej kilkaset tysięcy grupy ludzi (tylko do 1970 roku ok. pół miliona), którzy płacąc na nowe „M”, przez lata nie mieli pojęcia, kiedy je otrzymają. Wymuszone „uspółdzielczenie” nie poprawiło sytuacji mieszkaniowej, spowodowało za to przeniesienie się kolejek oczekujących spod drzwi wydziałów lokalowych rad narodowych do gabinetów prezesów spółdzielni.

Druga Polska

Edward Gierek zdawał sobie sprawę, że rozwiązanie problemu mieszkaniowego będzie jednym z decydujących czynników dla społecznej akceptacji jego rządów. Nigdy wcześniej ani później nie oddano w Polsce do użytku tylu mieszkań. W latach 1971-1980 budowano ich rocznie średnio ok. 220 tys. Niestety, ilość nie szła w parze z jakością. Do dzisiaj ekipy remontowe rozpoznają wykonawstwo lat siedemdziesiątych po jego wyjątkowo niskiej jakości. Budownictwo to nie było również skoordynowane z tworzeniem infrastruktury. Na porządku dziennym było, że oddawano osiedla bez dróg dojazdowych (zastępowały je zwykle rozrzucone byle jak płyty, najczęściej mocno już sfatygowane), pawilonów sklepowych i parkingów, a czasami także bez wody bieżącej i energii elektrycznej, jak Osiedle Świętokrzyskie w Kielcach.
Powstało wtedy wiele osiedli mieszkaniowych, które ze względów estetycznych lub funkcjonalnych nie powinny były powstać. Przykładem może być zabudowa terenów zalewowych we Wrocławiu, co spotęgowało skutki powodzi w 1997 roku, bądź zeszpecenie Kielc, gdzie na okalających miasto wzgórzach wyrosły osiedla bez żadnej myśli architektonicznej. Pośpiech i chęć wykonania planów przed świętami państwowymi powodowały anegdotyczne już fuszerki, których skutki mogły mieć jednak dramatyczne następstwa dla mieszkających w tych domach ludzi i przynosiły państwu gigantyczne straty. Przykładem może być historia opisana przez Andrzeja Sołdrowskiego w książce Byłem inżynierem w PRL, kiedy to w 1983 roku zajął się wraz z zespołem naprawą dużego, piętnastokondygnacyjnego budynku na osiedlu Irys w Chorzowie. Dom stopniowo się zawalał, choć został wybudowany w 1975 roku. Po prywatnym śledztwie okazało się, że był wykańczany podczas grudniowych mrozów, co drastycznie obniżyło jakość betonu, a na pierwszym piętrze, tam, gdzie występowały największe pęknięcia, nie wykonano zbrojenia - opierał się więc na gołym betonie. Anegdotkę o podobnej jakości wykonawstwie opowiedział w 1973 roku ówczesny premier PRL Piotr Jaroszewicz Mieczysławowi Rakowskiemu: oto w Warszawie budowano dom z prefabrykatów i czwarte piętro złożono z elementów przeznaczonych na piwnice.
Choć skala inwestycji mieszkaniowych w latach siedemdziesiątych była ogromna, wśród oczekujących byli równi i równiejsi. Sytuacja, jak w jednej warszawskich spółdzielni badanych przez socjologów, gdzie 20 proc. mieszkań oddawano do dyspozycji rad narodowych, 30 proc. MO i wojska, a 20 proc. przydzielało kierownictwo za łapówki, była zjawiskiem codziennym.
Im zresztą wyżej, tym korupcja mieszkaniowa nabierała większego rozmachu. Sporządzone w 1980 roku opracowanie NIK (kierowanej przez Mieczysława Moczara) zawierało kilkadziesiąt nazwisk wojewodów, wojewódzkich sekretarzy partyjnych oraz całego kierownictwa partii i państwa lat siedemdziesiątych z Edwardem Gierkiem na czele, którzy z publicznych pieniędzy zbudowali sobie wille. Propagandowym rozliczeniem tych praktyk, służącym legitymizacji ekipy gen. Jaruzelskiego, był w latach osiemdziesiątych proces Adama Glazura, ministra budownictwa w rządzie Jaroszewicza, którego w 1982 roku skazano na siedem lat więzienia. Udowodniono mu, że z podległych sobie przedsiębiorstw państwowych wyłudził ok. 1,2 mln zł (średnia pensja w drugiej połowie lat siedemdziesiątych wynosiła ok. 4 tys. zł) oraz materiały i robociznę na własną willę.
Dekada propagandy sukcesu nie rozwiązała problemu braku mieszkań. Według danych ze spisu powszechnego w 1978 roku w Polsce przypadało średnio 1,2 osoby na izbę mieszkalną (za izbę uważano również kuchnię). Spora część mieszkań nie nadawała się do dalszego użytkowania. Nie jest przypadkiem, że największa frustracja występowała tam, gdzie sytuacja mieszkaniowa była najtragiczniejsza. W Radomiu, gdzie w 1976 roku wybuchł protest robotniczy, w latach siedemdziesiątych mieszkania były najbardziej zagęszczone w Polsce, a powierzchnia statystycznego lokalu była jedną z najniższych.
Chęć pozyskania dewiz spowodowała, że w latach osiemdziesiątych zaczęto sprzedawać mieszkania poza kolejnością, za walutę. Zajmowało się tym Biuro Handlu Zagranicznego „Lokum”, utworzone w 1974 roku. Do końca lat siedemdziesiątych w ten sposób zostało sprzedanych ok. 4 proc. mieszkań spółdzielczych. Podobnie było w następnej dekadzie. W 1985 roku pięćdziesięciometrowe mieszkanie można było nabyć w Krakowie za ok. 17 tys. dolarów.

Od dziadka, z zakładu bądź z saksów

Kryzys całej gospodarki pod koniec lat siedemdziesiątych miał również wpływ na sytuację w mieszkalnictwie. W 1980 roku wybudowano w PRL o 20 proc. mieszkań mniej niż w latach ubiegłych. Nic więc dziwnego, że dziewiętnastym z 21 sierpniowych postulatów było skrócenie czasu oczekiwania na mieszkanie.
Podejmowane nieudolnie przez władze po wprowadzeniu stanu wojennego reformy gospodarcze niewiele mogły zmienić. Tylko Komitet Wojewódzki PZPR w Bydgoszczy szacował, że w 1982 roku tysiąc z nowo zawartych małżeństw zamieszkuje w pomieszczeniach nie nadających się do tego. Nie pomogły również pomysły Jerzego Urbana, który w 1982 roku proponował gen. Jaruzelskiemu masową budowę mieszkań dla ludzi młodych jako sposób na odciągnięcie ich od „Solidarności”. Twierdził, że „mogą być tanie i byle jakie”. Sytuację panującą w polskim mieszkalnictwie lat osiemdziesiątych znakomicie obrazowały dwa głośne filmy: serial komediowy Stanisława Barei Alternatywy 4 oraz wyemitowany w telewizyjnej Dwójce w połowie lat osiemdziesiątych dokument O człowieku, który mieszkał w skrzyni.
Prasa lat osiemdziesiątych raz po raz opowiadała budujące historie o młodych ludziach, którzy nie mogąc się doczekać własnego osiedla od spółdzielni, postanowili w czynie społecznym zbudować je sami, częściej jednak epatowała smutną statystyką, z której wynikało, że liczba oczekujących na przydział mieszkań stale rośnie - w połowie lat osiemdziesiątych deficyt na rynku lokalowym szacowano na 1,5 mln mieszkań. W gazetach, np. „Życiu Gospodarczym” czy „Tygodniku Odrodzenie”, opisywano także różne strategie przystosowawcze. Mieszkanie można było uzyskać, meldując się u dziadków i dziedzicząc w ten sposób przydział kwaterunkowy, uzyskać je (jak przez całe czterdziestolecie) od swojego zakładu pracy lub kupić na rynku wtórnym za zarobione na saksach dolary. To ostatnie było chyba najłatwiejsze ze względu na bardzo wysoki kurs dewiz. Jeszcze innym sposobem na zdobycie mieszkania było tzw. małżeństwo mieszkaniowe. Historię, jakich było wówczas wiele, opisał w 1985 roku tygodnik „Odgłosy”. Zaczynała się od romantycznego ogłoszenia matrymonialnego, w którym trzydziestopięciolatek bez nałogów, ale z czteropokojowym mieszkaniem, chciał poznać atrakcyjną, z maturą, w celu matrymonialnym. Spotkanie doprowadziło do małżeństwa, zwłaszcza że przyszła synowa szybko zaskarbiła sobie sympatię teściowej, jednak już po roku okazało się, że największym atutem tego związku jest mieszkanie, i małżeństwo zaczęło żyć w faktycznej separacji. Ostatecznie atrakcyjna z maturą pozostała w mieszkaniu, a jej mąż przeprowadził się do mamy.
Pod koniec lat osiemdziesiątych stało się jasne, że mieszkania są dla tych, którzy są w stanie je kupić, i problemu nie rozwiążą uchwały Biura Politycznego ani propozycje Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego. Mieszkanie stało się towarem. I tak już zostało.


TYGODNIK SOLIDARNOŚĆ
Katarzyna Śliwa
Poszukiwacze zaginionej pracy
 

Świat bezrobotnego

Ponoć co drugi Polak nie ma stałej umowy o pracę. Ponoć oficjalne 20 proc. bezrobocia, to tylko administracyjnie ujęty fragment faktycznego stanu rzeczy. Pewne jest jedno. Znalezienie pracy w naszym kraju graniczy dziś z cudem.
Z końcem lat 70., Stanisław Barańczak, w drugoobiegowym "Tryptyku z Betonu, Zmęczenia i Śniegu", opisywał chór codziennej tragedii stojący, w oczekiwaniu na ochłap, przed brylantem sklepowej witryny z napisem "MIĘSO". Obecnie, codzienna tragedia rozpisuje się na wielomilionowy chór głosów proszących o ochłap pracy. A jej uzyskania nie obiecuje nawet przydział kartkowy. Za to, tak samo jak niegdysiejsze wystawanie w kolejkach, wiąże się z ogromnym stresem, upokorzeniami i niewiadomą finału.

Aktywność czy bierny opór

Tymczasem szukać trzeba, bo trzeba z czegoś żyć. Zaś przetrwać tak wielkie obciążenie psychiczne jest równie trudno, jak znaleźć pracę. Toteż, jedni, uznawszy, że z równym powodzeniem poszukiwać można Świętego Graala, a walenie głową w mur nie przynosi nic, oprócz nabijania sobie bolesnych guzów, decydują się na bierny opór, czyli oczekiwanie na zmiany na rynku pracy. Inni wybierają jednak desperacką i wyczerpującą aktywność poszukiwawczą. - Bierny opór, czyli rezygnacja i czekanie na lepsze czasy, jest olbrzymim błędem. Nie wolno załamywać się odmowami, tak samo jak nie wolno przyjmować ich do siebie. Lepiej pomyśleć, że każda zbliża do sukcesu, bo musi być ileś negatywnych odpowiedzi, żeby wreszcie ktoś się zgodził. A zatem im jest ich więcej, tym bliżej do aprobaty, czyli sukcesu. A że odmowy są? To taki sam element życia, jak choroba i trudno się obrażać na fakt, że to się zdarza - mobilizuje do działania, psycholog społeczny, prof. Zbigniew Nęcki.
Na potwierdzenie słuszności swojej tezy profesor przytacza wyniki przeprowadzonych przez psychologów badań na temat bezrobotnych. Okazało się, że po pół roku pozostawania bez pracy, zaczyna się korozja ducha. Następuje rozpad motywacji, zniechęcenie, rezygnacja, wycofanie. Im dłużej trwa ów stan bezrobocia, tym trudniej się pozbierać. - Dlatego, zwłaszcza przez pierwszych parę miesięcy, należy krzątać się energicznie, bo potem coraz trudniej się zebrać, a straty psychiczne stają się coraz trwalsze i głębsze. Przestrzegałbym wszystkich, którzy mają tego pecha, że muszą szukać pracy, by nie odkładali rozpoczęcia poszukiwań ponad parę miesięcy. Po upływie tego czasu rodzi się pasywność, bierność i postawa "niech ktoś coś ze mną zrobi, bo ja nic nie umiem". Bardzo niebezpieczne jest tez użalanie się nad sobą - ostrzega psycholog.

Sposób na bezronotnego

Pierwsza metoda poszukiwawcza polega na próbach bezpośredniego docierania do pracodawców. Zarówno tych poszukujących pracowników (ogłoszenia), jak tych potencjalnych, u których po prostu chcielibyśmy pracować. Przy dozie szczęścia i normalności szefa, od razu można usłyszeć konkretną odpowiedź na tak (rzadkość!) lub na nie (zazwyczaj). Niestety, częstokroć, poszukiwacz musi liczyć się z tym, że trafi np. na amatora urządzania castingów (choć wakat już dawno jest przeznaczony dla znajomka), miłośnika dawania mglistych obietnic: "Skontaktujemy się telefonicznie", pasjonata wytykania różnych braków, np. braku hasła: "Upodobania, hobby" w przyniesionym CV (doprowadzony do ostateczności, porywczy znajomy odparł bez namysłu: "Plucie z IV piętra na chodnik") lub niespełnionego poliglotę: "Mówi pani po francusku, hiszpańsku i niemiecku? Szkoda, bo przydałby się jeszcze angielski" - na rozmowie dotyczącej pracy dla opiekunki do niemowlęcia. Zdarzają się tez sadyści-oryginałowie proponujący magistrom pracę sprzątaczy lub dorywczą, sprzedawcy w sklepie...

Pracodawcy z kompleksami

W głowie każdego bezrobotnego, który doświadczy takiej "fali" rodzi się pytanie, dlaczego tak jest. - Pracodawca ma przewagę polegającą na tym, że jest w posiadaniu deficytowego towaru, o który wszyscy dziś zabiegają. Może on zatem zachowywać się dowolnie, podczas gdy szukający pracy musi starać się zdobyć przychylność. To asymetryczna sytuacja z punktu widzenia relacji międzyludzkich. Dlatego bywa, iż pracodawcy wykorzystują swoją przewagę dla leczenia własnych kompleksów, rozładowania napięć zebranych w innych układach, w których takiej przewagi nie mają. W związku z tym, u niektórych z nich, choć na szczęście nie u większości, pojawia się silna tendencja do negatywnego traktowania kandydatów, "przećwiczenia" ich, a niekiedy dobudowania sobie do tego koncepcji "sprawdzania" przyszłego pracownika - wyjaśnia psycholog. - Chciałbym zniechęcić pracodawców do tego rodzaju traktowania. Rozmowa o pracy już ze swej natury jest trudna i zawsze zawiera w sobie element poniżenia. Tak jak każda prośba, nawet kierowana do osoby znajomej, jest sytuacją niższości czy słabości. W odniesieniu do poszukiwania pracy, każda kolejna odmowa, to kolejny dołek i podkopywanie sił. Rozmowa nie zakończona pozytywnym skutkiem, stanowi negatywne doświadczenie. Jeżeli dojdzie do tego nietaktowne zachowanie pracodawcy, mogą powstać potężne urazy i trwałe ślady. Zwłaszcza jeśli ktoś dostanie się w ręce silnego, psychicznego oprawcy nadużywającego sytuacji przewagi - ostrzega profesor, apelując do tego rodzaju pracodawców o respektowanie prawa do godności ludzkiej oraz radząc im wyładowywanie nadmiaru negatywnej energii np. w siłowni.
Drugi sposób poszukiwań, to zabieganie o poparcie u tzw. wpływowych osób. Rzecz ciekawa. Osoby te zazwyczaj nikomu żadnego CV pokazywać nie musiały. I pewnie słusznie. Bo do zasadniczej kompetencji wymaganej w skorumpowanej rzeczywistości, polegającej na składaniu podpisów na odpowiednich dokumentach, żadne ponadpodstawowe umiejętności nie są potrzebne. Toteż obsada wysokich stanowisk bywa że niekoniecznie jest jednoznaczna z równie wysokimi kwalifikacjami. Co nie znaczy, że osoby je piastujące nie odczuwają z tego powodu pewnego dyskomfortu psychicznego. Zwłaszcza gdy ujrzą CV bezrobotnego delikwenta z dwoma fakultetami uniwersyteckimi okraszonymi studiami podyplomowymi i znajomością kilku języków obcych. Wtedy, własne niedobory edukacyjne rekompensują sobie, najpierw proporcjonalnym do rangi pełnionej funkcji, czasem wyczekiwania pod tapicerowanymi drzwiami gabinetu, a następnie roztaczaniem wizji posad w placówkach zagranicznych, konkursach na różne stanowiska, gdzie wystarczy jeden ich telefon, aby CV protegowanego znalazło się na samym wierzchu złożonych ofert. Oczywiście, wszystkie te deklaracje już w zamiarze są czczymi obietnicami, niemającymi nigdy doczekać się spełnienia. Po co zatem cały ten spektakl?
I tu psychologia znajduje wyjaśnienie. - Są to mechanizmy kompensacyjne. Gdy występują problemy z samym sobą, kompleksami, słabostkami, z którymi dana osoba nie potrafi sobie poradzić, wtedy buduje swoje poczucie wartości i wielkości poprzez poniżanie innych ludzi - objaśnia psycholog.

Handel etatami

Jakkolwiek by nie tłumaczyć tej jakże ludzkiej potrzeby dokopania leżącemu (by znów posłużyć się barańczakowskim określeniem), to fakty pozostają te same. Bezrobocie trwa i skutkuje. Tak w wymiarze ekonomicznym, jak indywidualnym i społecznym. - Marginalizacja wielkiej grupy ludności, traktowanie jej jak obywateli drugiej kategorii, poza indywidualnym poziomem, na którym dokonuje się zniszczenie psychiczne i ugruntowanie w bierności, społecznie rzecz biorąc, jest to masowa rekrutacja do przestępczości, patologii społecznych i łamania prawa. Toteż dziś, najbardziej potrzeba nam nieużywania słowa "walka" z bezrobociem, lecz systemowej polityki eliminującej dramat na rynku pracy, zbliżający nas do realiów azjatyckich - podsumowuje prof. Nęcki.

Ludzie przestali się uśmiechać

Oprócz tych niepokojących skutków skurczonego do granic absurdu polskiego rynku pracy, na którym etat jako towar deficytowy, staje się niekiedy przedmiotem odzysku poprzez wręczanie wypowiedzeń z pracy jednym, aby (sprze)dać go drugim, daje się zauważyć inną, zdawałoby się małoznaczącą rzecz. Ludzie przestali się uśmiechać. Na to zwrócili uwagę francuscy turyści zwiedzający Kraków. - Patrzcie, przechodnie na ulicy znów są tak samo smutni, jak w latach 80., za reżimu komunistów! - bezwiednie uświadomili mi, dzielący się między sobą wrażeniami w zatłoczonym tramwaju, przyjezdni ze strefy normalności.