Tekst pochodzi z Tygodnika Polityka - http://polityka.onet.pl/artykul.asp?DB=162&ITEM=1217901&MP=1 -to kolejny oklepany artykuł o CHE. Nowością jest jednak pisanie o LBC. Mamy nadzieje, że darmowa reklama w prasie burżuazyjnej jeszcze bardziej zwiększy naszą siłę oddziaływania. Na koniec przypominam kochanemu braciszkowi, że rewolucja kubańska zwyciężyła dzięki sojuszowi robotniczo-chłopskiemu -współpracy chłopskiej partyzantki i wielkoprzemysłowej klasy robotniczej, która strajkiem generalnym dobiła Batiste.
Mirosław Pęczak
Che jest sexy
Czy w Polsce byli albo są jacyś guevaryści?
Na ekrany wszedł właśnie film o młodym Ernesto Guevarze, pseudonim Che, podróżującym motocyklem po Ameryce Łacińskiej. Jego wizerunek stał się powszechnie znanym znakiem firmowym buntu i lewicowego idealizmu. Czy w Polsce byli albo są jacyś guevaryści?
Podczas zeszłorocznej manifestacji antyglobalistycznej w Warszawie można było zobaczyć całkiem sporo dziewcząt i chłopców ze słynnym portretem Che na koszulkach. Takie same koszulki były licznie prezentowane na warszawskim koncercie barda alterglobalizmu Manu Chao. El Comandante ma też swoje polskie strony w Internecie i jest jedną z najświętszych ikon rozmaitych lewicowych organizacji. Wychodzi na to, że w Polsce guevaryści się zdarzają.
Grupa studentów z dziennikarstwa i socjologii. Oczywiście wiedzą, kim był Che Guevara, większość chce pójść do kina na „Dzienniki motocyklowe”, nikt jednak nie przyznaje się, że jest zapamiętałym fanem Che. Marcin z socjologii nazywa Che Jamesem Deanem rewolucji, a pozostali zgadzają się z nim, że ten znany choćby z książki Ryszarda Kapuścińskiego wieczny rewolucjonista ma dużą symboliczną siłę przyciągania. Marcin dodaje, że także odpychania i przypomina sobie sytuację z jednego ze stołecznych klubów studenckich, skąd w trakcie imprezy wyrzucono chłopaka, bo miał na sobie T-shirt z podobizną Che.
Według Marty, która swego czasu udzielała się w różnych kontestacyjnych inicjatywach, Che to najczęściej tylko obrazek. Cztery lata temu spędziła część wakacji na obozie organizowanym przez działaczy trockistowskich. – Sama się dziwiłam – mówi – że w dyskusyjnym obiegu oprócz Trockiego był zawsze Lenin, a Che Guevara pojawiał się najwyżej jako obrazek na plecakach.
– Od dobrych 10 lat ciągle odkrywam, że popularność Che Guevary w Polsce jest znacznie większa, niż to się na pierwszy rzut oka wydaje – przekonuje Zbigniew Kowalewski, współpracownik wydawanego we Włoszech magazynu „Che Guevara” i redaktor polskiego pisma „Rewolucja” poświęconego „przeszłości, teraźniejszości i przyszłości ruchów rewolucyjnych na świecie”. – Obserwuje się ją, rzecz jasna, w wielu młodzieżowych środowiskach lewicowo-radykalnych i alterglobalistycznych, zarówno zorganizowanych, jak i luźnych. Che funkcjonuje w nich jako odniesienie symboliczne, przy czym ma ono raczej trudny do sprecyzowania wymiar etyczny niż ściśle polityczny. Problem w tym, że poziom rzeczywistej wiedzy o nim jest w Polsce w porównaniu z Europą Zachodnią bardzo niski.
Florian Nowicki, aktywista Grupy na Rzecz Partii Robotniczej, powiada, że jego środowisko nie bierze sobie Che za patrona, bo nie zgadza się z koncepcją, wedle której pozytywną zmianę miałaby zapewnić strategia partyzancka, w dodatku oparta na ruchu chłopskim. – Jedyną drogą – podkreśla z naciskiem Florian – jest masowa walka robotnicza, której celem nie byłaby jak na Kubie władza biurokracji, ale nowy sprawiedliwy porządek demokratyczny. Inna sprawa, to merkantylizacja Che Guevary. – Choć nie jesteśmy entuzjastami Che, nie podoba nam się wykorzystywanie jego wizerunku do celów handlowych. On przecież z czymś takim walczył.
Najpierw było zdjęcie wykonane w marcu 1960 r. przez Alberto Kordę, nadwornego fotografa Fidela Castro. Nie było publikowane aż do śmierci El Comandante w Boliwii w 1967 r. Wtedy dopiero razem ze słynną opublikowaną w „Der Spiegel” fotografią zabitego Che znalazło się w centrum zainteresowania światowych mediów. Niedługo później posłużyło jako wzór do plakatu autorstwa irlandzkiego grafika Jima Fitzpatricka i ów plakatowy wizerunek długowłosego Guevary w berecie pojawiał się gęsto w 1968 r. wśród zamieszek Paryskiego Maja, na zrewoltowanych kampusach uniwersyteckich w USA, w Meksyku, we Włoszech i w Niemczech. Potem swoją wersję portretu wzorowaną na plakacie Fitzpatricka zrobił papież pop-artu Andy Warhol.
Dziś postacią Che handluje nawet komunistyczna Kuba organizując dla zagranicznych turystów wycieczki szlakiem Che za 800 dol. od osoby. W Polsce za pośrednictwem Internetu można, jak głoszą anonse, kupić wspomniane wcześniej koszulki, plakaty, a nawet piersiówki z podobizną rewolucjonisty.
Na stronie internetowej Lewica Bez Cenzury opublikowano recenzję z wydanej przez Pomaton EMI płyty „Ernesto CHE Guevara”. Autor, jak można wnosić z treści tekstu komunista, oburza się, że płytę wydał wielki koncern fonograficzny, a przecież „Che poświęcił swoje życie walce ze zbrodniczym systemem kapitalistycznym, którego głównymi filarami są dziś właśnie międzynarodowe korporacje”. Ubolewa, że z tej wielkiej postaci czyni się „kolejną ikonę popkultury w rodzaju Jima Morrisona czy Kurta Cobaina, symbol kontrolowanego nastoletniego buntu. Takiego buntu, który z punktu widzenia zwolenników kapitalistycznego status quo spełnia pozytywną rolę wentyla bezpieczeństwa, kanalizującego drzemiący w młodzieży kontestatorski potencjał, a z którego później się wyrasta”.
Wszystko wskazuje na to, że Ernesto Che Guevara nawet dla młodych polskich radykałów lewicy bardziej jest legendą, niekiedy sztandarem i hasłem, ale rzadko teoretyczną, a tym mniej praktyczną inspiracją. Mało kto czytał jego książkę o wojnie partyzanckiej, chociaż nadal duże wrażenie robi biografia, dzięki której funkcjonuje on w romantycznym micie wykorzystywanym przez rozmaite kontestujące środowiska. Teraz ten mit odżył w manifestacjach alterglobalistycznych tak samo w Porto Allegre jak i w Warszawie. Równie żywy był dawniej.
Jan Bijak, w latach 1982–94 redaktor naczelny „Polityki”, był w 1960 r. na Kubie jako uczestnik międzynarodowego obozu młodzieżowego, który odwiedził w pewnym momencie Che Guevara ze swoją żoną. Kiedy cztery lata później Bijak we francuskim Tours odbywał kurs językowy i w zadanym wypracowaniu opisał spotkanie z Che, wywołał sensację. Prowadzący zajęcia młody francuski naukowiec oszalał. Pytał o najdrobniejsze szczegóły i całe jego zachowanie potwierdzało, że Che jest we Francji postacią kultową. W końcu nawet Jean Paul Sartre pisał peany na jego cześć nazywając go „najpełniejszą istotą ludzką naszych czasów”.
Na rzeczonym obozie Polaków było trzech. Prócz Bijaka nieżyjący już dziś radiowiec Ryszard Stawicki i reportażysta Wojciech Giełżyński. – Dobrze pamiętam spotkanie z Guevarą – wspomina Giełżyński. – Zdumiało mnie, że sporo wie o Polsce i bardzo się Polską interesuje. Starał się tłumaczyć, dlaczego zagrożeniem dla Kuby jest amerykański imperializm, bo wiedział, że Polacy kochają Amerykę tak bardzo, jak bardzo są antyrosyjscy. Ale wtedy, kiedy z nim rozmawiałem, Che nie był jeszcze ikoną. Był nią raczej Camilo Cienfuegos, w mniejszym stopniu, choć też, Fidel Castro.
W parę lat po tej rozmowie do Polski przyjechała delegacja kubańska, którą w roli tłumacza obsługiwał Giełżyński. I okazało się, że Polska kocha nie tylko Amerykę, ale i Kubę. – To było niewiarygodne – wspomina Giełżyński. – Nawet w Krakowie, tym konserwatywnym Krakowie, na ulice wyległo ponad 100 tys. ludzi, by witać Kubańczyków.
Rewolucja kubańska wydawała się w odróżnieniu od bolszewickiej szlachetna i niewinna. No i romantyczna, a jak wiadomo Polacy romantyzm mają we krwi. I dziś łatwo sobie to wyobrazić: tu na miejscu fundowano ludziom gomułkowską, zgrzebną i nudną małą stabilizację, a nagle przybywają goście z egzotycznej, rewolucyjnej wyspy, palą cygara, opowiadają o swojej walce, zachowują się swobodnie, czyli zupełnie inaczej niż komunistyczni dygnitarze. Czy mogło to przysporzyć popularności samemu Che, Argentyńczykowi, który w 1965 r. po rezygnacji z udziału w rządzie kubańskim zaczął robić rewolucję w Afryce?
Prof. Andrzej Mencwel przypomina sobie, jak ogromne, niemal traumatyczne wrażenie zrobiły fragmenty „Dziennika” Che Guevary opublikowane tuż po jego śmierci w „Polityce”: – Dla nas, młodych pracowników i studentów uniwersytetu niepojęte wydawało się, że zdradzili go boliwijscy chłopi, ci, dla których walczył. Ale mimo to nie był jeszcze idolem nawet dla tych studiujących i rewidujących marksizm. Ta jego legendowa popularność przyszła dużo później.
Owszem, na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego seminarium poświęcone Ernesto Guevarze prowadził prof. Tadeusz Łepkowski. Przychodzili tam tak zwani komandosi, rozdyskutowani młodzi ludzie, którzy wkrótce mieli odegrać kluczową rolę w wydarzeniach marcowych, tacy jak Adam Michnik i Henryk Szlajfer.
Okazało się jednak, że dla polskiego Marca ważniejszy był autor „Dziadów”, państwowa cenzura, przeciwko której należało protestować, i fakt relegowania z uczelni dwóch wymienionych niż autor „Wojny partyzanckiej”.
Część środowiska KOR była otwarta i na tę lewicową legendę. Tu i ówdzie powiada się, że zapalonym fanem Che był Antoni Macierewicz, czemu ten dziś stanowczo zaprzecza i twierdzi, że to Adam Michnik wespół z Janem Lityńskim od 20 lat usiłują przypinać mu taką łatę. Mimo wszystko poseł Macierewicz zgadza się, że Guevara ucieleśniał etos lewicy, a swoją dzisiejszą popularność w Polsce zawdzięcza temu, że nie kojarzy się go automatycznie z systemem sowieckim.
Postać Che była też pozytywnie kojarzona w innych środowiskach. Milo Kurtis, dziś muzyk jazzowy, a wtedy młody hipis warszawski, mówi, że w jego i jego ówczesnych przyjaciół przypadku popularność Che przyszła z... Ameryki na fali fascynacji kontrkulturą: – To było wtedy szalenie modne, ludzie wieszali na ścianach zdobyte gdzieś z Zachodu od krewnych i znajomych plakaty z Che obok plakatów z Beatlesami.
Ta pop- i kontrkulturowa otoczka zyskiwała na znaczeniu tym bardziej, im więcej docierało do Polski wiedzy o zachodniej nowej lewicy odcinającej się od sowieckiego marksizmu. W połowie lat 70. Piotr Ikonowicz, w III RP poseł, a dziś przewodniczący niedawno założonego ugrupowania Nowa Lewica, organizował w prywatnych mieszkaniach spotkania dyskusyjne kółka marksistowskiego, gdzie rozmawiało się z wypiekami na twarzy o przetłumaczonym przezeń „Dzienniku” oraz „Foco Guerillero” Che Guevary. Na jednym z takich spotkań ujawnił się problem, dziś znów podnoszony przez neolewicowców – czy to źle, czy dobrze, że Che stał się po śmierci wizytówką kontrkultury, która przecież przegrała w starciu z systemem. Tak czy inaczej został Che bohaterem nie tylko owego kółka, ale też innego forum dyskusyjnego – Klubu Otryckiego, odbywającego posiedzenia w słynnej Chatce Socjologa w Bieszczadach, gdzie śpiewało się piosenkę „Do Boliwii droga prosta”.
Ikonowicz szczyci się, że dzieckiem będąc siedział u Che na kolanach. – To jednak nie dlatego do dziś go podziwiam – zastrzega – ale dlatego, że wychowałem się na micie bohaterów wojennych. Któż mógłby to być z Polaków? Baczyński i Gajcy byli przede wszystkim poetami. Antek Rozpylacz nie zanadto przemawiał do mojej wyobraźni. Tym najbardziej właściwym okazał się Che, bo łączył lewicowość, romantyzm i chrześcijaństwo. Dlaczego chrześcijaństwo? Bo jak Chrystus dał siebie za innych. Już w połowie boliwijskiej eskapady wiedział, że przegra, wiedział, że zginie, ale chciał iść do końca.
Coś musi być na rzeczy, bo już parę lat temu młodzi antyglobaliści i wielbiciele Che tatuowali sobie jego podobiznę z koroną cierniową zamiast beretu na głowie. Nie przypadkiem też wspomniana wcześniej książka Kapuścińskiego ma tytuł „Chrystus z karabinem na ramieniu”.
Ikonowicz uważa, że dziś nosi się Che Guevarę, bo jest modny. – Co tu się dziwić? – zapytuje retorycznie. – Przystojny koleś, zdaniem kobiet bardzo sexy, a w dodatku zginął młodo jak na dzisiejsze standardy. Miał przecież 39 lat. No i jest po prostu symbolem modnego dziś antyamerykanizmu.
Trochę lepiej ocenia młodych fanów Che Wojciech Giełżyński: – Jakieś dwa lata temu zostałem zaproszony do takiego anarchistycznego squatu Rozbrat w Poznaniu. I ci młodzi ludzie naprawdę interesowali się Guevarą. Ba, czytali nawet Abramowskiego, o którym nie pamięta chyba żaden działacz SLD, no a Che Guevara jest przecież postacią o wiele wyraźniej wpisaną w historię lewicy.
W Katowicach grupa młodych dziennikarzy redaguje miesięcznik „Nowy Robotnik”, który można kupić także w warszawskich empikach. Tytuł pisma odsyła do legendarnego „Robotnika” wydawanego przez PPS tudzież do tego, który ukazywał się poza cenzurą w czasach KOR i później w ostatniej dekadzie PRL. Ludzie z „Nowego Robotnika”, o zdecydowanie antykapitalistycznych poglądach, w latach 90. organizowali na Śląsku guevariady, cykliczne spotkania lewicowych młodych radykałów. Miały charakter seminaryjno-towarzyski. Przez dwa, trzy dni można było oglądać filmy, dyskutować, posłuchać płyt, przy czym cały merytoryczny materiał musiał mieć związek z postacią Che Guevary. Co roku przyjeżdżało po 50–100 osób, jedni gdzieś się rozpłynęli, ale inni pozostali wierni ideom El Comandante. – Mamy tu w Katowicach knajpę Rebel Bar z muralami w stylu tych, jakie robił Diego Garcia – mówi nie bez dumy Konrad Markowski z „Nowego Robotnika”. – A miejsce, w którym mieszkam, nazwaliśmy Villa Esperanza.
5 marca w Miejskim Domu Kultury w Chorzowie redakcja „Nowego Robotnika” urządza imprezę pod nazwą „Cuba Fiesta”. Ma przyjechać ambasador Kuby w Polsce. Konrad Markowski zapewnia, że przynajmniej tu, na Śląsku, nękanym biedą i bezrobociem, duch Che jest wiecznie żywy. Można dodać, że wyraźnie animuje go narastająca ostatnio światowa koniunktura na lewicowy nonkonformizm, wykorzystywana, jakżeby inaczej, nawet przez show biznes. Kto nie wierzy, niech przyjrzy się Madonnie na okładce jej ostatniej płyty.
Portret idola
Pełne nazwisko Che brzmi: Ernesto Guevara Lynch de la Serna. Urodził się 14 czerwca 1928 r. w Argentynie. Dziś przeważnie postrzegany jako idealista o czystych rękach. Ale w rzeczywistości Che ma dwa oblicza: bohater, charyzmatyczny przywódca, symbol rewolucji, ale również człowiek, którego życie to nieprzerwane pasmo klęsk. Kiedy po zwycięskiej rewolucji na Kubie (1956–59). Che został ministrem przemysłu i prezesem Narodowego Banku Kuby, doprowadził kubańską gospodarkę do upadku: nie miał żadnego przygotowania ekonomicznego (z wykształcenia był lekarzem). W latach 60. walczył w organizacjach partyzanckich w Kongu i Tanzanii, a potem organizował oddziały partyzanckie w Boliwii, gdzie został wydany policji przez chłopów, których przyjechał wyzwalać. Che zginął, gdy miał 39 lat.