Ekonomia partycypacyjna z perspektywy marksizmu

Zarówno anarchizm, jak i marksizm głoszą fundamentalną niezgodę na istniejące stosunki wyzysku i podporządkowania jednych ludzi innym. Obie koncepcje odwołują się więc do tego samego podmiotu zmian społecznych wskazując na podobny cel walki.
Jednak obie te koncepcje wyrażają całkowicie odmienną diagnozę problemów gnębiących społeczeństwo, a więc i sposobów skutecznej walki o wyzwolenie. Odwołując się do tych samych klas upośledzonych marksizm i anarchizm stają w sytuacji obiektywnej rywalizacji; ewidentne podobieństwa zmuszają ich wyznawców do poszukiwania cech wyraźnie odróżniających. W rezultacie, konkurencja między marksizmem a anarchizmem przybiera bardzo agresywną postać.
Taki scenariusz zaznaczył się już od czasu polemiki Marksa z Proudhonem, kiedy to wyartykułowane zostały podstawowe rozbieżności między obu kierunkami zachowujące swą ważność po dziś dzień. Początkowe poczucie fascynacji i jedności z myślą Proudhona bardzo szybko zderzyło się z rozczarowaniem Marksa, który przeanalizował szczegółowo koncepcję Proudhona i odkrył, że poza frazesem nie daje ona żadnej broni na rzecz skutecznego przekroczenia horyzontu wyznaczanego przez społeczeństwo burżuazyjne.
Marks przyjął za podstawę swej teorii rozpatrywanie społeczeństwa burżuazyjnego jako zjawiska realnego, mającego swe uwarunkowanie w dotychczasowej logice rozwoju sił wytwórczych, w których znalazł czynnik wyrażający obiektywny mechanizm społeczny dotyczący społeczeństwa jako całości, bez pomijania klas upośledzonych, a nie, jak dotychczas, koncentrowanie się na dziejach rodów panujących i ich oderwanego od materialnych podstaw sposobu tłumaczenia historii. W nieodłącznym od społeczeństwa burżuazyjnego skoncentrowaniu się na czynnikach materialnych klasy upośledzone znalazły swoją szansę, zostały włączone w bieg historii. I od razu ujawniła się zasadnicza sprzeczność wynikająca z takiego "demokratycznego" dopuszczenia mas do roli czynnika znaczącego w historii - sprzeczność między społecznym sposobem wytwarzania a prywatnym sposobem zawłaszczania. Rozwiązanie tej sprzeczności rozsadzającej społeczeństwo burżuazyjne jest logiczną i dziejową koniecznością stojącą przed owym społeczeństwem. Marks zauważył, że inne społeczeństwa nie miały takiej dynamiki wpisanej w swe funkcjonowanie, stąd jego nieskrywany podziw dla rewolucyjnej roli burżuazji i poczucie, że misja proletariatu jest ukoronowaniem dzieła rozpoczętego przez burżuazję w jej heroicznym okresie.
Dlatego też działalność rewolucyjna oznaczała dla Marksa trzymanie się owej linii wytyczonej przez historię bez ulegania pokusom dotychczasowych metod chodzenia na skróty historii, czyli pokusom zdroworozsądkowego potępiania rozwoju dziejów bez próby zrozumienia, jakiej logice są one podporządkowane.
Takim irytującym, gdyż łatwo ośmieszanym, typem sprzeciwu wobec niesprawiedliwości systemu kapitalistycznego był właśnie głos Proudhona, którego krytyka kapitalizmu opierała się na znajdowaniu rozwiązań realnych sprzeczności w postaci ponadczasowych postulatach sprawiedliwości społecznej nie liczących się z realiami.
Taką druzgoczącą krytykę płycizn Proudhona powodowanego wszak dobrymi chęciami zrobił sam Marks w "Nędzy filozofii", po opublikowaniu której anarchizm stał się śmiertelnie urażonym wrogiem marksizmu. I tak rzecz się ciągnie po dziś dzień.

Artykuł Toma Wetzla "Ekonomia partycypacyjna a samowyzwolenie klasy robotniczej" wpisuje się w ten długi szereg anarchistycznego, negatywnego określania się w opozycji do marksizmu. Artykuł rozpoczyna słynne zdanie Marksa, że wyzwolenie klasy robotniczej winno być dziełem samych robotników, tutaj przypisane Florze Tristan z podaniem roku 1843, czyli tej autorce przypadałaby palma pierwszeństwa w skonstruowaniu przytoczonej maksymy. Nie odczuwamy potrzeby walczenia o prestiż wynikający z autorstwa tej sentencji. Ważniejsze jest bowiem to, że jeśli dwoje mówi to samo, to nie jest to to samo. Pojęcie klasy robotniczej, jak je rozumieją anarchiści, powoduje, że przytoczona sentencja odnosi się w rozumieniu anarchistów i marksistów do nieco, a może całkiem innego podmiotu.
Tom Wetzel definiuje klasę jako wynikającą z podziału powodowanego istnieniem stosunków władzy nad systemem produkcji. Dla marksistów stosunki władzy nie biorą się z powietrza, ale wynikają ze stosunków produkcji. A proces produkcji ma charakter społeczny niezależnie od tego, czy odbywa się w warunkach wyzysku czy też nie. Stosunki wyzysku są również stosunkami społecznymi. Zrozumienie tego ma znaczenie dla rozumienia pojęcia "klasa robotnicza". Dla anarchistów (i daleko nie tylko dla nich) całość dobrodusznej ludności zajmującej się wytwarzaniem zostaje podporządkowana przez klasę wyzyskującą w wyniku jakiegoś odgórnego desantu i odgórnej decyzji niezwiązanej z logiką systemu produkcji. W tym sensie dzisiejsze próby rozciągania pojęcia "klasy robotniczej (pracowniczej)" na ogół ludzi pracy biorą się z tej właśnie tradycji. W ustach Flory Tristan czy późniejszych anarchistów hasło o samowyzwoleniu klasy robotniczej staje się truizmem i tautologią, nie dającymi jasno sprecyzowanego narzędzia mogącego służyć temu wyzwoleniu, czyli określenia jakie są kryteria tego wyzwolenia, tzn. czyje konkretnie interesy powinny być probierzem działań emancypacyjnych. Jeżeli więc anarchiści są autorami tego hasła, to jednak dopiero u Marksa nabrało ono prawdziwie rewolucyjnego charakteru.
Posługiwanie się ogólnikowym pojęciem "władza" wpisuje się w to ahistoryczne pojmowanie przez anarchistów stosunków wyzysku. "Władza" staje się w tym rozumieniu predyspozycją charakterologiczną, a nie stosunkiem, który można jasno uchwycić i pokazać w oderwaniu od psychologicznej charakterystyki jej nosiciela. Również ten błąd metodologiczny znajduje swoje dzisiejsze przełożenie na brak powiązania walki o wyzwolenie klasy robotniczej z obaleniem kapitalizmu, a nie tylko jednej z jego postaci, choćby to był globalny kapitalizm o charakterze neoliberalnym. Tutaj również okazuje się, że krytyka Proudhona autorstwa Marksa miała bardzo głębokie uzasadnienie, którego praktyczne skutki widać dziś jak na dłoni.
Marks (jak i Engels) odróżniał władzę klasową od autorytetu wynikającego z technicznych wymogów procesu produkcyjnego, niezbędnego dla efektywnego wykonywania różnych prac zespołowych. Brak takiego odróżnienia skutkuje anarchistycznym traktowaniem w sposób wyróżniony i klasotwórczy pojawienia się funkcji techniczno-menedżerskiej w kapitalizmie i w socjalizmie. Tymczasem, to nie ta warstwa społeczna generuje przeciwieństwa klasowe.
Przeciwstawianie produkcji społecznej stosunkom władzy jest możliwe nie z punktu widzenia analizy rzeczywistości, ale z perspektywy konfrontacji stanu bieżącego z arbitralnie ustanowionym ideałem, co jest nie do przyjęcia dla marksisty, choćby i ten ideał wydawał mu się sympatyczny. Przekonanie o tym, że "trwały system gospodarczy" można wypracować opierając się tylko na analizach poprawiających rzeczywistość ze stanowiska absolutyzującego pewną abstrakcję, jest dość powszechnym, choć głęboko niesłusznym przekonaniem.
Podział na klasy według Wetzla jest uzależniony od władzy, jaką różne grupy sprawują nad produkcją i alokacją w gospodarce. Abstrahuje tym samym od faktu, że stosunki produkcji kształtują się historycznie i niezależnie od woli uczestników tego stosunku. Anarchiści próbują przeciwstawić inercji takiego układu woluntarystyczną, ulepszoną wersję systemu, której jedynym sposobem na zachowanie realizmu jest ostatecznie kompromis z rzeczywistością, którą krytykują. Kompromis polegający na przymusowym ograniczeniu się do "realizacji tego, co się da", ujawnia całą nierealność bardziej fundamentalnych zmian.
Inną sprawą w odniesieniu do anarchistów jest to, jak oni interpretują Marksa. Według Wetzla, oparcie antagonizmu klasowego kapitalizmu na własności środków produkcji doprowadziło Marksa do sprowadzenia społeczeństwa kapitalistycznego w rozwiniętej postaci do dwóch głównych klas. O ile nie ma zapewne sprzeciwu co do widzenia "klasy podporządkowanej" jako pewnego konglomeratu wszystkich pracujących w charakterze pracowników najemnych, o tyle anarchiści sądzą, że przyłapują Marksa na płyciźnie polegającej na uproszczonym widzeniu "klasy panującej". Ich "odkrycie" samodzielnej funkcji grupy techniczno-menedżerskiej jest logicznym następstwem innego błędu metodologicznego polegającego na rozumieniu kapitalisty jako funkcji technicznej. Otóż Wetzel pisze o tym, że dla Marksa jedną z dwóch klas anatgonistycznych w rozwiniętym kapitalizmie jest klasa kapitalistów - "czyli inwestorów". W ten sposób można analogicznie nie zauważać różnicy między kapitalistą jako nosicielem stosunków politycznych (skoro sprowadza się go do jego funkcji technicznej inwestora) a menedżerem. W optyce anarchistów obie grupy "zawodowe" są w równym stopniu nosicielami stosunków politycznych, skoro przyjmuje się, że różnica polityczna nie wynika już z układu stosunków produkcji. Dla anarchistów menedżer, podobnie jak kapitalista, uzurpował sobie rolę zwierzchnią z racji przewagi zawartej w pełnionej funkcji technicznej. Nie ma więc istotnej różnicy między kapitalistą a menedżerem. Panowanie, władza - wynikają z funkcji technicznych. Czym to się różni od koncepcji Marksa, skoro ten ostatni również lokował antagonizm w stosunkach produkcji? U Marksa kapitalista wchodzący historycznie w swoiste stosunki produkcji był przede wszystkim właścicielem kapitału, co dawało mu "prawo" do przywłaszczania sobie wytworzonej przez robotnika wartości dodatkowej. Wycofując się z produkcji kapitalista przekazuje funkcje techniczne menedżerowi, ale niezmiennie pozostaje tym, który przywłaszcza sobie wartość dodatkową. Menedżer jest tylko z tej wartości dodatkowej opłacany (posiadanie przezeń pewnych tytułów własnościowych niewiele zmienia).
Co więcej, w procesie produkcji spotykają się różne grupy, których relacja wobec wartości dodatkowej jest zróżnicowana. O ile w mocy pozostaje zasadniczy konflikt o charakterze antagonistycznym, czyli sprzeczność między interesem klasy robotniczej a interesem klasy kapitalistów, o tyle między tymi dwiema klasami istnieją różne grupy zawodowe, które są opłacane z wartości dodatkowej, ale w różnym stopniu, w zależności od przydatności dla dysponenta ową wartością, czyli dla kapitalistów.
Według Wetzla, robotnik sprzedający swą siłę roboczą może decydować o tym, czy używać, czy też nie swoich "zdolności do pracy" w sposób, który będzie zyskowny dla zatrudniającego. Wmawia Marksowi, że ten uważał, iż podstawą walki klasowej jest "rozdźwięk między zdolnością robotnika do pracy a pracą, jaką wykonuje dla kapitalisty". Robotnik pracujący dla kapitalisty nie daje bowiem z siebie wszystkiego, na co go stać, i co uczyniłoby społeczeństwo bogatym. Dopiero kiedy każdy będzie miał poczucie, że pracuje dla siebie, będzie miał tę właściwą motywację dla pełnego poświęcenia. Trudno więc oczekiwać od anarchistów, żeby w tak pożytecznym narzędziu, jakim jest prywatna własność środków produkcji doszukiwali się przyczyn zła toczącego społeczeństwo kapitalistyczne. Oczywiście, nie dotyczy to wszystkich anarchistów, wśród których są również i anarchokomuniści. Niemniej przeświadczenie o tym, że złem kapitalizmu było wyzucie z własności drobnych posiadaczy leży u podstaw niekonsekwencji w krytyce kapitalizmu.
Klasa techniczno-menedżerska sprawuje kontrolę nad procesem decyzyjnym i nad siłą roboczą. Jej władza opiera się na "zdolnościach, edukacji, doświadczeniu, układach, wiedzy związanej z władzą i produkcją". Jest to "trzecia klasa" w społeczeństwie, a nie tylko przedłużenie ramienia kapitalisty. Wyodrębniona została na podstawie kryteriów technicznych i "naturalnych" , a nie społecznych. Jaką bowiem rolę pełni ta klasa w produkcji i w otrzymywaniu wartości dodatkowej? Otóż nie pełni funkcji samodzielnej. Pełni funkcję odciążającą klasę kapitalistów od trudu związanego z rolą dostarczyciela materialnych warunków produkcji.
Ta rola kapitalistów pełniła zawsze funkcję uzasadniania ich pozycji w społecznym procesie produkcji. Jednocześnie, zawsze istnieli przedstawiciele kapitału finansowego, którzy uczestniczyli w zyskach (wartości dodatkowej) niejako z zewnątrz. Wykładany przez nich kapitał, według ich własnej percepcji, pomnażał się sam przynosząc dochód. Kapitaliści dążą do uzyskania podobnego statusu, do którego uprawnia ich zakumulowany kapitał. Zarządcy, fachowcy od procesów produkcyjnych i zarządzania ludźmi odciążają ich w tej funkcji - są więc wyodrębnieniem funkcji technicznej od funkcji "politycznej" burżua. Trudno przypisać samodzielną rolę grupie, która tylko ucieleśnia pewną stronę burżua.
Stawianie "klasy menedżersko-technicznej" między kapitalistami a robotnikami na podstawie stwierdzenia, że - z jednej strony, podobnie jak kapitalista, sprawuje ona władzę nad klasą robotniczą, ale z drugiej - jej władza i perspektywy ekonomiczne opierają się nie na własności, ale na zdolnościach do pracy, wiedzy i na doświadczeniu, jest nieuzasadnione, ponieważ perspektywy ekonomiczne klasy robotniczej nie opierają się wcale na wiedzy i doświadczeniu. Rozwój kapitalizmu opierał się na sprowadzeniu robotnika do poziomu najprymitywniejszego automatu obsługującego podzielone na części elementarne fragmenty procesu produkcyjnego, w czym mogli w końcu zostać zastąpieni przez kobiety i dzieci.
Samowyzwolenie klasy robotniczej w ujęciu Wetzla opiera się na stworzeniu programu, który wyeliminuje podporządkowanie klasy robotniczej klasie kapitalistów (a nie wyeliminuje klasę kapitalistów), oraz jej podporządkowanie klasie menedżersko-technicznej. Znowu mamy tu stawianie na jednym poziomie klasy kapitalistów (całościowego przedstawiciela niezbędnego w kapitalizmie członu procesu produkcji) i menedżerów (czyli jednego tylko, technicznego, aspektu osoby kapitalisty). Można by powiedzieć, że w sytuacji oddzielenia obu funkcji, rola pasożyta trzymającego łapę na kapitale stała się niepotrzebna. W funkcji technicznej może go spokojnie zastąpić menedżer. W ten sposób, nie rozwiązawszy kwestii kapitalisty, Tom Wetzel całą furię koncentruje na klasie menedżersko-technicznej, która ma największy wpływ na charakter bezpośrednich human relations w zakładzie pracy.
Robotnicy mogliby więc skutecznie przejąć funkcję menedżerów. Na przeszkodzie stoi tylko brak możliwości zdobycia odpowiedniej edukacji. Robotnicy potrafiliby najlepiej planować produkcję biorąc pod uwagę rzeczywiste potrzeby społeczności, którą reprezentują poza bramą fabryki. Wzrost przez nich zaplanowany byłby zrównoważony i odpowiedni do popytu, bez wyniszczających kryzysów nadprodukcji itd.
Wszyscy byliby traktowani sprawiedliwie, ponieważ wymienialiby między sobą ekwiwalenty własnej pracy i poświęcenia. Zaś nadwyżka nie wynikałaby z osiągnięcia wartości dodatkowej, jak u Marksa, ale z oszczędności wygospodarowanych "w dniu poprzednim" - jak chce Proudhon.
Anarchistów nic nie obchodzi historyczna analiza Marksa mówiąca o tym, że wielki wzrost sił wytwórczych osiągnięty w kapitalizmie jest nieodłącznie związany z marnotrawstwem, z osiąganiem nadwyżki wartości, która właśnie mogła być wykorzystana do realizacji celów ogólnospołecznych, aczkolwiek niechętnie widzianych przez kapitalistów.
W społeczeństwie komunistycznym chodzi o możliwość wykorzystania tego wzrostu sił wytwórczych dla poszerzenia zdobyczy społecznych finansowanych ze środków zbiorowego funduszu spożycia, którego nie zastąpią relacje bezpośredniej wymiany ekwiwalentów pracy i poświęcenia.
Istnieje więc zasadnicza więź między spadkiem przywiązywanej wagi do "tradycyjnych" gałęzi wytwórczości, które stanowią podstawę osiągania wartości dodatkowej, na której opiera się rozwój społeczeństwa, a wagą przywiązywaną do roli "klasy menedżersko-technicznej". Ewentualnie ta rola jest postrzegana głównie w dziedzinach, które dziś działają w sferze podziału wartości dodatkowej. Jeśli bowiem chodzi o podział, to istotnie, trudno zaprzeczyć oczywistości, że do samego społeczeństwa należy planowanie środków mających zaspokoić jego potrzeby.
Niezwykła waga przywiązywana do zagadnienia klasy menedżersko-technicznej wynika z anarchistycznej krytyki krajów tzw. realnego socjalizmu. Teza o samodzielności tej klasy w kapitalizmie nigdy nie dawała trwałych podstaw podtrzymywania jej adekwatności do realiów. Jednak w zderzeniu z krajami byłego "bloku socjalistycznego" nabiera pozorów sensowności. Według Wetzla, klasa menedżersko-techniczna stała się tam klasą panującą. Ze względu na fakt, że klasa ta może nabrać cech samodzielności, to systemu panującego w byłym ZSRR i bloku nie można (i słusznie) nazwać systemem kapitalizmu państwowego. A więc zniesienie kapitalizmu nie spowodowało zniesienia panowania nad klasą robotniczą, ale klasę kapitalistyczną zastąpiła inna. Trudno nie wyciągnąć stąd wniosku, że upieranie się przy krytyce kapitalizmu jako sposobie znajdowania rozwiązania antagonizmu klasowego jest pozbawione według Wetzla większego sensu, gdyż w ten sposób nie chwyta się istoty wyzysku społecznego. Czyli znajdujemy tu potwierdzenie wstępnej tezy o fundamentalnej rozbieżności między marksowską a anarchistyczną wizją mechanizmu sprzeczności społecznych.
A więc, system realnego socjalizmu nie był kapitalizmem, gdyż w tej optyce nie sposób wytłumaczyć różnic między obiema gospodarkami, takich jak nieistnienie w realnym socjalizmie procesu prywatnej akumulacji napędzanej przez konkurencję rynkową. Jest to słuszna uwaga mówiąca o tym, że zabrakło pewnej istotnej funkcji, którą w kapitalizmie pełniła klasa kapitalistyczna. Jednocześnie okazuje się jednakże, że klasa menedżersko-techniczna nie jest samodzielna w swej funkcji sprawowania władzy nad klasą robotniczą. Potrafi ona, co prawda, panować nad tą klasą, ale nie potrafi wykrzesać z niej odpowiedniego pożytku. Jej techniczna funkcja nie ma mocy politycznej. Na gruncie kapitalizmu teza o klasie menedżersko-technicznej nic nie tłumaczy, zaś na gruncie realnego socjalizmu obnaża tylko brak istotowego znaczenia tej "klasy" w procesie ekonomicznym.
Wetzel wyraża to w następujący sposób: "Kluczowym czynnikiem w kryzysie, który doprowadził do rozpadu systemu sowieckiego, była tendencja menedżerów do gromadzenia pracy i innych zasobów, żeby sprostać wymaganiom techniczno-menedżerskiej hierarchii planowej. Różni się to od kapitalistycznej tendencji do 'generowania rezerwowej armii bezrobotnych', mającej obniżyć cenę siły roboczej na rynku pracy". Mówiąc prościej, oznacza to, że gospodarka socjalistyczna ustalała wartość produktów w odniesieniu do kosztów wytworzenia, czyli marnowała zasoby produkcyjne, ale dzięki temu sposobowi liczenia wartości, menedżerowie socjalistyczni nabijali swą wagę i znaczenie w hierarchii biurokratycznej. Trudno nie zauważyć tu złośliwie, że zasoby pracy były cenione według "pracy i poświęcenia", a nie według ich zweryfikowanej rynkowo formuły. W rezultacie gospodarka socjalistyczna była - zgodnie z przewidywaniami - całkowicie niekonkurencyjna względem gospodarki kapitalistycznej. I to chociaż każdy był wynagradzany według swojej "ekwiwalentnej wartości".
Wbrew temu, co mówi Tom Wetzel, klasa menedżersko-techniczna nie mogła stać się klasą panującą, ponieważ, gdyby była klasą miałaby pewną rolę samodzielną do odegrania w procesie produkcji.
W koncepcji marksowskiej wartość tworzy praca przekształcająca surowce dostarczane przez przyrodę. Większość zadań menedżerów to szukanie sposobów realizacji wartości osiągniętej w przedsiębiorstwie. W społeczeństwie, w którym rynek nie będzie miał wpływu, te funkcje menedżerskie nie będą potrzebne, pozostaną tylko funkcje techniczne zarządzania procesem produkcji, co jest kontrolowalne przez pracowników. Również realizacja dystrybucji poprzez społeczne fundusze spożycia będzie zrozumiała dla każdej kucharki. W tym się zgadzamy z anarchistami, chociaż przesłanki naszych wniosków są całkowicie odmienne.
Galimatias, w jaki anarchiści wpędzają się na polu ekonomicznym, prowadzi w efekcie do stwierdzenia, że poza uciskiem ekonomicznym istnieją inne, nie mniej zasadnicze formy ucisku społecznego. Okazuje się, że kapitalisty nie udało się całkowicie wyeliminować z procesu produkcji, gdyż menedżerom nie udaje się ich w pełni zastąpić. Z tego punktu widzenia nie ma większego znaczenia, kto daje pieniądze na, np. szpitale. Nie muszą one przecież pochodzić wyłącznie ze społecznego funduszu spożycia, ale mogą być darem filantropa, ewentualnie ucieczką od podatków poprzez darowiznę. Anarchiści w efekcie odpuszczają sposób wytwarzania na rzecz zajmowania się sprawiedliwą dystrybucją.
Ponieważ nie potrafią sobie poradzić z systemem ekonomicznym, biorą się, podobnie jak nowa lewica, za "inne struktury nierówności" - dotyczące płci, rasizmu, ucisku etnicznego czy państwa. "Te inne struktury ucisku również powodują dynamiczne konflikty i walkę, które mają swój własny wymiar i które przenikają się w systemie klasowym". Jako że definicja klasy ma charakter mocno arbitralny i oderwany od systemu produkcji, owe konflikty i walki nie muszą mieć odniesienia do zasadniczej sfery antagonizmu wynikającego z wyzysku ekonomicznego. Stwierdzenie powyższe sprowadza się do tezy, że wszystko może być przedmiotem walki klasowej, gdyż odniesienie władzy klasowej do sfery produkcji ma charakter czysto przypadkowy.
Wetzel wmawia Marksowi pogląd o tym, że "struktura ekonomiczna jest bardziej podstawowa niż struktury płciowe, rasowe lub narodowościowe, konflikt polityczny czy działalność państwowa". Oznacza to, że wszystkie te zjawiska "trzeba tłumaczyć w terminach struktury ekonomicznej - że, np. [rasizm] pomaga szefom sprawować władzę, ponieważ dzieli klasę robotniczą".
Z tego wynika, że jeśli coś nie ma uzasadnienia "ekonomicznego", to należy zjawisko bagatelizować. W odpowiedzi istotnie wielu działaczy pragnących uchodzić za "nowoczesnych marksistów" chwyta się tej drogi uzasadniania swego zaangażowania w tzw. nowe ruchy społeczne. Np., że radykalizm czarnoskórej robotnicy-lesbijki musi być z konieczności większy niż radykalizm zwykłego robotnika. Przecież to oczywiste! Niekoniecznie.
Trudno jednak nie dostrzegać, że owe koncepcje pojawiają się w kontekście zastępowania tradycyjnego celu walki samowyzwoleńczej klasy robotniczej celami innymi. Nie byłoby problemu, gdyby owe cele dopełniały cel klasy robotniczej. Ale tak nie jest. Podobnie jak klasę robotniczą zastępuje się klasą pracowniczą, tak cele klasy robotniczej są zastępowane celami innych grup społecznych pod pozorem "zaledwie" ich poszerzania. Trudno ponadto wmawiać Marksowi, że jego koncepcja głosi, iż struktury ekonomiczne są "bardziej podstawowe" od struktur płci. Wcale nie są w odniesieniu do człowieka jako istoty biologicznej. Ale społecznie już nie byłoby to takie pewne. Czyż zniwelowanie ról płciowych nie jest swoistym aktem zniesienia struktur płciowych? Walka klasowa nie zajmuje się znoszeniem różnic płci, to "zadanie" należy do sfery kulturowej. Czy zresztą chodzi o zniesienie owej struktury, tzn. podziału na płci? Bo w walce klasowej istotnie chodzi o zniesienie społecznej struktury kapitalistycznej. Sądząc po hasłach nowej lewicy, rzeczywiście chodzi o zniesienie KULTUROWYCH SKUTKÓW podziału na płci, a nie o zniesienie samej płci. Jeżeli zaś chodzi nie o zniesienie struktury niosącej ów podział tylko o jej skutki, to rzeczywiście trudno uważać, żeby taka struktura miała bardziej podstawową rolę do odegrania niż podział klasowy (ekonomiczny). Marksizm jako teoria realistyczna nie pretenduje do narzucania, jakie normy kulturowe będą obowiązywały po rewolucji.
Poplątanie z pomieszaniem w tej kwestii wśród zwolenników tzw. nowej lewicy nie oznacza, żeby zniesienie dyskryminacji płciowej było sprawą mało istotną. Niemniej, walka klas nie wyczerpuje całokształtu ludzkiego bytowania w świecie. Nie można przy okazji walki klasowej wymagać rozstrzygnięcia kwestii z zupełnie innej sfery, to byłby dopiero totalitaryzm!
Jeżeli twierdzi się, że "struktura ekonomiczna czy klasowa, strukturalny rasizm albo ucisk narodowościowy oraz polityczny autorytaryzm czy państwo są równie podstawowymi siłami w obecnym społeczeństwie", to w rzeczywistości znaczy tylko tyle, że stosuje się słowa-wytrychy, które mają bardzo nieprecyzyjne znaczenie. Bo co to znaczy "podstawowe siły", szczególnie w obecnym społeczeństwie?
Twierdzenie, że struktura ekonomiczna jest siłą jest wyrażeniem absurdalnym. Struktura ekonomiczna czy klasowa to opis stosunku realnych sił w społeczeństwie. Strukturalny rasizm to element ideologii, ucisk narodowościowy, to wyraz różnych tendencji historycznych lub politycznych, autorytaryzm - to forma rządów, a państwo to aparat przymusu klasy panującej.
Problem z nową lewicą i anarchistami polega na tym, że tradycyjnie uważają inne elementy rzeczywistości za określające niż marksiści. Od czasów Proudhona nie zgadzają się na skutki istnienia struktur, które same ich większej wątpliwości nie wzbudzają.
Jednocześnie, Tom Wetzel twierdzi, że nawet odrzucając "materializm historyczny" oraz ideę, że struktury ekonomiczne i konflikt klasowy są bardziej podstawowe niż inne formy nacisku społecznego, "nie oznacza to wcale, że walka klas nie jest głównym czynnikiem w procesie zmian społecznych oraz eliminacji kapitalizmu". Nie jest podstawową formą nacisku, ale jest głównym czynnikiem procesu zmian.
Problem w tym, że walka klas nie jest dla marksistów "formą nacisku", do której sprowadza się konflikt klasowy. Oczywiście, dla anarchistów nacisk ma szerokie znaczenie, może obejmować wręcz akty terroru indywidualnego oraz rewolucję, niemniej dla marksisty znaczenie ma nie tyle narzędzie, ile cel, jakiemu ono służy. O ile wyzwolenie ekonomiczne usuwa podstawy dla większości problemów rasizmu czy dyskryminacji płciowej, o tyle "nacisk" obyczajowy nie jest w stanie wyeliminować antagonizmu klasowego.
Anarchiści postrzegają klasę robotniczą jako większą część społeczeństwa. Istotnie, jeśli jest ona wielkością rezydualną po odjęciu kapitalistów i menedżerów, to w rzeczy samej stanowi ona zlepek przypadkowych osobników zajmujących różnorodne pozycje w społecznym systemie produkcji. Dlatego "w każdy społeczny proces zmian musi zaangażować się sojusz ruchów społecznych, nie może on ograniczać się do spraw i organizacji opartych na klasie."
Okazuje się więc, że dla anarchistów "klasa robotnicza" - w przeciwieństwie do kapitalistów i menedżerów - charakteryzuje się z założenia brakiem spójności wewnętrznej, jest "sojuszem" ruchów społecznych. Pozór spójności z tradycją utrzymuje tu jeszcze listek figowy - stwierdzenie, że "samorządne organizacje masowe, oparte na walce w zakładzie pracy (...) byłyby głównym komponentem sojuszu tych sił walczących o zmiany..." Tyle, że nie bardzo wiadomo, czemu ta gra pozorów miałby jeszcze służyć.

Przechodząc do tej właśnie konkretnej walki na terenie produkcyjnym, Wetzel odrzuca Marksowskie pojęcia "wartości", "wartości dodatkowej" czy "wartość użytkowa". A przecież "wartość użytkowa" i preferowane przezeń "preferencje", to terminy odnoszące się do zupełnie innej perspektywy badań ekonomicznych. "Preferencje" oznaczają wybór jednostki jako konsumenta, mówią o idealnym konsumencie, suwerennym w swych decyzjach wobec producenta. "Wartość użytkowa" natomiast jest nośnikiem wartości wymiennej i z mocy samej definicji sprowadza nas znowuż na płaszczyznę stosunków społecznych, a nie bytowania monady. Odwołując się do przykładu Wetzela, owszem, jako konsument, mogę woleć temperówkę od noża, a nawet polędwicę od ziemniaków, ale to nie znaczy, że w masowym pożywieniu polędwica wyparła ziemniaki, czy też, że len i wełna nie zostały historycznie wyparte przez bawełnę, której jakość stopniowo ulegała degradacji.
Twierdzenie, że ktoś preferuje ziemniaki nad polędwicę (poza wegetarianami) jest nadużyciem słowa "preferencje".
"Wartość użytkowa" mówi zaś, że wszystko, co w najmniejszym stopniu nadaje się do konsumpcji (choćby i nie nadawało się do niej) znajdzie amatora, byleby tylko za odpowiednio niską cenę, bo wartość użytkowa to pojęcie z kategorii opisujących stosunki społeczne, tutaj - bardzo niezdrowe żywieniowo.
Ale anarchiści nie zajmują się wszak produkcją, tylko podziałem. Bardziej interesuje ich wyjaśnianie "preferencji" do konsumowania produktów szkodliwych dla otoczenia niż dla żołądka.
Nie ma zgody na pełne zdeterminowanie preferencji czynnikami ekonomicznymi, rasowymi czy klasowymi. To zrozumiałe. Te rozważania są sensowne w aspekcie analizy społeczeństwa, które ma wolny dostęp do wyboru produktów i jest na tyle zasobne, że może dokonywać wyborów w różnych wariantach. Wtedy wzrasta waga czynnika uświadomienia konsekwencji, wzrostu odpowiedzialności obywatelskiej itd.
Ale anarchiści są już inżynierami naszych dusz, zanim jeszcze osiągnęliśmy wolność wyboru.
Przechodząc do omówienia zasad ekonomii partycypacyjnej, autor ujawnia to, co dla nas było oczywiste od początku, a mianowicie, że chodzi tu o podział wypracowanego dochodu, a nie o organizację procesu produkcji.
Podobnie jak marksizm, anarchizm mówi o podstawowych ramach. Z tym, że marksiści problematyzują ten temat, zaś anarchiści go unikają udając, że nie ma sprawy.
Działanie gospodarki jest sprowadzone do procesu decyzyjnego, którego podmiotem byłyby demokratyczne rady robotnicze i ich federacje, czyli - biorąc pod uwagę heterogeniczność pojęcia klasy robotniczej - właściwie wszyscy, którzy zasypaliby bezpośrednich wytwórców swoimi dezyderatami: co, ile, gdzie, jak produkować?
Istnienie hierarchii lub klasy kontrolującej gwałci poczucie ludzkiej potrzeby samorządności, czyli potrzeby, aby działalność produkcyjna jednostki odzwierciedlała jej plany i cele. Problem w tym, że tylko produkując na własne potrzeby ma się ten komfort; jeśli produkuje się dla innych, to bierze się pod uwagę przewidywane preferencje innych. A preferencje, jak już wiadomo, są niezdeterminowane i trudno je przewidzieć.
Czyli, w istocie, to, ile do powiedzenia ma jednostka, zależy od stopnia, w jakim decyzje samorządowe na nią wpływają. Pozornie, bezpośredni producent ma zasadniczo najwięcej do powiedzenia, ponieważ to on ma wykonać daną produkcję, poświęcić swój czas i wysiłek. W praktyce jest to bardziej złożone, co zobaczymy niżej.
Być może, rady konsumenckie będą chciały narzucać bezpośrednim producentom swoją wolę i wytworzą "klasę konsumentów" sprawującą władzę nad klasą robotniczą. Uzasadnienie jest o tyle proste, że wszak robotnicy mogą decydować jako konsumenci. W miejscu pracy mogą, co najwyżej, decydować o tzw. współzarządzaniu.
Proces produkcji ma bowiem swoje wymagania, które ujawniają się przy okazji planowania alokacji środków.
Rozumowanie o konieczności zapobiegania marnotrawstwu czasu i innych zasobów sprowadza się do dylematu co stawiać wyżej, oszczędność czasu społecznego czy indywidualnego. I rozwiązanego w kapitalizmie ze szkodą dla oszczędności czasu jednostki dysponującej tylko własną siłą roboczą. Pytanie słuszne, ale anarchiści postrzegają jednak sprawę aklasowo. Chcieliby jak najmniej czasu poświęcać na "wytwarzanie rzeczy dla innych", ponieważ wartością samą w sobie jest czas wolny. Jednak produkcja masowa (czyli tania) ma swoje prawa. Niemniej Wetzel uważa, że solidarność międzyludzka ma pierwszeństwo przed zaleceniem oszczędzania zasobów. Intencja szlachetna, tyle że niewiele więcej.
W kapitalizmie alokacja to nie tylko pokazywanie swojej władzy, ale też takie lokowanie zasobów, aby przyniosło to zysk. W tym zagregowanym wskaźniku zawarta jest efektywność w stosunku do zaangażowanych zasobów. Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że rezygnując z mechanizmów rynkowych mamy do czynienia z trudnościami w oszczędzaniu zasobów. Dlatego też nie wszyscy utożsamiają rynek z kapitalizmem, która to niekonsekwencja pozwala im zachować korzyści typu "2 w 1". Inne kryteria wyboru mogą mieć jakiś sens pod drobnym warunkiem, że dóbr będzie w bród. Ale jak to zrobić poza systemem masowej produkcji lekceważącej demokrację zakładową?
Otóż jedni odpowiadają, że ciężka i monotonna produkcja wielkoprzemysłowa stanowi dziś ledwie margines prawdziwej produkcji o charakterze intelektualnym, przynoszącej prawdziwą wartość. Choćby było przykro, to nie ma ona większego znaczenia, a zatrudnieni przy takim wytwórstwie są koniecznymi ofiarami, których ból łagodzi świadomość, że są oni coraz mniej liczni. Inni twierdzą, że należy sprawiedliwie rozkładać trud ciężkiej i ogłupiającej pracy na wszystkich.
Krytyka centralnego planowania w wykonaniu Wetzela jest bardzo przekonująca. Jednak odrzucenie mechanizmu rynkowego uniemożliwia "automatyzm" przekładania się wyborów podmiotów życia gospodarczego na decyzje ekonomiczne. Menedżerowie są warstwą techniczną i nie sprawują funkcji politycznych, o ile nie zostaną pozbawieni nadzoru właścicielskiego nad sobą. Panowanie klasy robotniczej nad menedżerami może być zrealizowane w formie politycznej instytucji, podczas gdy w gospodarce byłaby ona wykonawcą technicznych zaleceń menedżerów. Rzeczywiście, nie ma powodu, aby istniała "odrębna grupa planistów sporządzająca plan niezależnie do siły roboczej i populacji". Tyle że wymaga to odejścia od anarchistycznych mrzonek o zniesieniu instytucji politycznych. Konieczna jest, przynajmniej początkowo, organizacja przymusu nad warstwą techniczno-menedżerską, która ma możliwości forsowania własnego interesu dzięki przewadze informacyjnej i edukacyjnej.
Szczególnie silna jest ta warstwa w powiązaniu z inną - z pracownikami nauki, inteligencją i tzw. intelektualistami. Możliwość czerpania z zasobów finansowych państwa w powiązaniu z funkcją propagandową "elity intelektualnej" prowadzi do unieszkodliwienia oddolnych prób przeciwstawienia odradzaniu się wyzysku o charakterze klasowym.
Trudno dziś ograniczać wytwórczość do ram lokalnych, gdzie nie istnieje niebezpieczeństwo przeradzania się techników w menedżerów. Ale poza groźbą sprowadzenia gospodarki do ram chałupnictwa, istnieje też groźbą, że nauka upadnie, gdyż nie może się ona rozwijać w oderwaniu od najnowszych osiągnięć, a te są zależne od wielkich programów rządowych. Jeżeli nie będzie kontroli robotniczej nad systemem funkcjonowania budżetu państwa, każda część społeczeństwa czerpiąca bezpośrednio z kasy ogólnej będzie mogła wyrodzić się w "klasę" - grupę panującą nad bezpośrednimi wytwórcami.
Samo upowszechnienie dostępu do procesu decyzyjnego nie rozwiązuje sprawy - jako Polacy znamy mechanizm sprowadzania anarchicznej demokracji z okresu liberum veto do swego przeciwieństwa. Jest to prosta droga do marginalizacji.
Kiedy Wetzel mówi o konsumpcji kolektywnej i prywatnej, nie ma na myśli tego samego, co my, kiedy mówimy o społecznych funduszach spożycia. Anarchiści sami wystawiają się na ryzyko utraty kontroli nad systemem ekonomicznym, kiedy sprowadzają kolektywną konsumpcję do zagadnień, np. ekologii. Zagrożenie dla środowiska, to nie jedyne zagrożenie, które tu należy wziąć pod uwagę. Zasadnicze znaczenie ma fakt, że konsumpcja kolektywna ma charakter polityczny - jest decyzją polityczną, bo dotyczącą warunków podziału wartości dodatkowej. Dzięki tej decyzji menedżerowie są trzymani w ryzach, podobnie aparat propagandy, czyli tzw. intelektualiści (a przynajmniej ich część).
Wracamy do postulatu "pracy zrównoważonej" w celu zagwarantowania wyzwolenia robotników. Liczy się tu zmiana systemu edukacyjnego i zapewnienie, żeby każdy brał udział w ciężkiej, fizycznej pracy produkcyjnej. To są zalecenia, które można stosować na szczeblu lokalnym. Koncepcja podziału "od każdego według jego zdolności, każdemu według jego potrzeb" jest stosowalna na szczeblu poszczególnych społeczeństw i może różnić się w zależności od kultur (podobnie, jak różnią się potrzeby).
Dla oszacowania wartości nakładów i rezultatów produkcji nie są potrzebne ceny, wystarczy komunikacja społeczna, w trakcie której ludzie ocenią, jakie są ich preferencje dotyczące rzeczy, jakie można wyprodukować wykorzystując różne zasoby, twierdzi Wetzel.
A więc, w danej społeczności, przy posiadanych zasobach możemy w danej jednostce czasu wyprodukować tyle a tyle domów, tyle a tyle butów i tyle a tyle kapeluszy. I tak będą się członkowie danej społeczności wymieniać - pod warunkiem, że nie będzie dostępności do towarów wyprodukowanych gdzie indziej.
Poza tym, trochę trudno się zorientować, czy decyzje dotyczące koloru koszul leżą w gestii producenta, który ma wolną wolę i samorząd, czy też konsumenta - którego gust może całkowicie stać w sprzeczności z gustem producenta. Przecież zebranie jest chyba jedynym demokratycznym miejscem, gdzie producent może pogadać swobodnie z konsumentem o preferowanym kolorze koszul.
Konkurencyjna zasada podziału: "Każdemu według jego starań i poświęceń" odradza pomysł indywidualistycznego traktowania wymiany towarowej.
Zasada tego podziału to stwierdzenie, że tylko starania i poświęcenie są tym, co pozostaje pod dobrowolną kontrolą każdego, więc jest jedynym sprawiedliwym sposobem określenia udziału w konsumpcji.
Ale jeżeli ktoś z pełnym poświęceniem produkuje broń palną, albo coś, co nie znajduje nabywcy? Jego zasób (czas) został zmarnowany.
W rzeczywistości pozostaje tak naprawdę tylko zasada pracy zrównoważonej, czyli udział w pracach "przymusowych" jako jedyny wyznacznik trudu i poświęcenia w społeczeństwie. I tylko rezultaty pracy na tym polu mogą stanowić o zróżnicowaniu indywidualnej konsumpcji. Cała inna produkcja staje się automatycznie domeną hobby i wypełniania czasu wolnego, ponieważ dzięki społecznym funduszom spożycia każdy obywatel ma zagwarantowany standardowy poziom życia, zgodny z tradycjami danego społeczeństwa.
W rezultacie "pracy zrównoważonej" całe społeczeństwo stanie się "klasą robotniczą" w sensie udziału w wytwarzaniu wartości dodatkowej. Należy tylko zauważyć, że antycypowanie tego zjawiska poprzez rozciąganie określenia "klasa robotnicza" już dziś na wszystkich pracowników najemnych jest nadużyciem. Praca, póki co, nie jest zrównoważona.
Takie rozróżnienie nabiera wagi w obliczu tego, że sami anarchiści formułują słuszną skądinąd tezę, że "natura każdej nowej formacji społecznej wyrastającej z podstawowych konfliktów społecznych lub przewrotu, jaki przybiera rewolucyjny wymiar, jest określona przez charakter głównych sił społecznych biorących udział w tym procesie".
Istotnie, tutaj słusznie zauważają anarchiści, że charakter przewrotu, jaki ma się dokonać, jest określony przez wiodącą klasę społeczną, która i w interesie której ten przewrót się dokonuje.
Problem w tym, że przemiana pracy w "pracę zrównoważoną" ma się dopiero w toku tej rewolucji dokonać. Dlatego też wrzucanie wszystkich pozostałych grup ludności - po odjęciu kapitalistów i menedżerów - do pojemnego worka oznaczonego etykietką "klasa robotnicza" jest sprzeniewierzeniem się własnym założeniom. Akurat T. Wetzel pisze o klasie robotniczej, ale widzieliśmy już anarchistów, którzy tłumacząc opinie zagraniczne posługują się pojęciem klasy pracowniczej (lub pracowników), choćby to prowadziło do absurdów typu, że za czasów Ho Szi Minha w Wietnamie nie było pracowników (przypadek autentyczny). Całkiem możliwe, że takie operowanie pojęciem klasy pracowniczej w ruchu anarchistycznym stanowi tylko polski folklor. Szczególnie w kontekście szeroko rozbudowanej typologii klasy robotniczej na Zachodzie.
Artykuł kończy rozdział zatytułowany: "W jaki sposób klasa robotnicza staje się rewolucyjna?", w którym autor konstatuje fakt, że obecnie klasa ta nie jest rewolucyjna. Według autora, dla wyzwolenia się spod ucisku klasowego, musi ona uzyskać "pewność siebie, zdolności przywódcze, samoorganizację oraz jedność". Nie wspomina o świadomości własnych interesów, która jest wszak konstytutywna dla rewolucyjnej świadomości. No, ale po co klasie robotniczej świadomość jej interesów, skoro anarchiści wiedzą, jaki jest słuszny ideał społeczny. Może jest tak, że anarchiści nie widzą odrębności interesów klasy robotniczej jako klasy mającej panować politycznie w przyszłym społeczeństwie przejściowym? W rzeczy samej, swoje prawa robotnicy mają, w koncepcji anarchistycznej, uzyskać jako konsumenci, a jako producenci jedynie sprawiedliwy udział w wynikach ich "wysiłku i poświęcenia". Przed rewolucją i po rewolucji klasa robotnicza w ujęciu anarchistów nie cechuje się żadną odrębnością klasową, żadnym specyficznym interesem, stąd jej rozmydlenie w ogóle pracowników najemnych.
Trudno w takiej interpretacji oczekiwać od niej jakiejkolwiek pewności siebie, zdolności przywódczych, samoorganizacji i jedności, nie mówiąc już o świadomości celów. Budowanie ruchu rewolucyjnego w oparciu o poczucie krzywdy i dążeniu do wyprostowania relacji społecznych bez kłamliwego odwoływania się do hegemonii klasy robotniczej było charakterystyczne dla ruchu społecznego "Solidarność" ze wszelkimi, wartymi odnotowania konsekwencjami. Tego typu konsekwencje wynikają z przyjmowania hasła o "powrocie do normalności", które jest również aktualne w przypadku anarchistycznego przywracania normalności i sprawiedliwości w łonie społeczeństwa kapitalistycznego. Nie wystarczy bowiem powiedzieć, że odwrócenie się od problemów kapitalizmu plecami dzięki skupieniu się na społecznościach lokalnych jest równoznaczne z przewrotem ustrojowym. Nie ma bowiem krytyki kapitalizmu jako takiego, a tylko utyskiwanie na jego złe strony, co było charakterystyczne już dla Proudhona.
T. Wetzel słusznie zauważa, że systemy społecznego ucisku reprodukują się poprzez różnorodne kanały, nie tylko poprzez pozycję ekonomiczną. I że zmiana tych kanałów wymaga procesu dłuższego niż sama rewolucja.
Postrzeganie owych systemów wspomagających system ucisku jako instytucji propagandy pozwala na zastosowanie środka, jakim jest odcięcie od finansowania. Ale jeżeli na demokratycznych zgromadzeniach ludzie ("klasa robotnicza") opowie się za utrzymaniem tych opresywnych kanałów propagandy?
Jakby nie było, albo uznamy tego typu opinie za nieistotne z punktu widzenia rewolucji, która będzie zasadniczo dotyczyła innych form organizacji systemu produkcji i podziału wartości dodatkowej, albo będziemy mieli do czynienia z podziałami wewnątrz "klasy robotniczej" uniemożliwiającymi jej jedność. Oczywiście, pewne hasła mają zaletę łączenia ludzi w duży ruch. Słuszne jest też stwierdzenie, że ludzie uczą się w toku walki.
Wetzel widzi świadomość indywidualistycznie, jako wyraz obiektywnie ukształtowanych preferencji. My wolelibyśmy postrzegać świadomość jako relację poglądów jednostki do "prawd obiegowych" czy ideologii panującej. Albowiem ważna są te elementy światopoglądu, które aktywnie oddziałują z poglądami istniejącymi na płaszczyźnie życia społecznego.
Przemilczając kwestię odrębności interesu klasy robotniczej, usuwa się problem ten ze świadomości, choćby obiektywnie ten interes miał potencjalnie decydujące znaczenie.
T. Wetzel pisze, mijając się zapewne z resztą anarchistów, że ruch spontaniczny reprodukuje w sobie nierówności ukształtowane przez społeczeństwo. I to, dodajmy, w najbardziej demokratycznych warunkach. Stąd potrzeba programu przezwyciężenia skutków, jakie wywierają struktury nierówności. Wetzel twierdzi, że remedium jest ośmielanie ludzi do zabierania głosu itd. Czyżby chodziło o to, żeby w końcu dopuścić do głosu te postawy, które odzwierciedlają społeczny status klasy robotniczej, tej definiowanej przez Marksa? Bo według marksistów tylko oni mogą najkonsekwentniej wyrażać potrzebę równości, gdyż jest to potrzeba codziennie generowana przez pozycję społeczną robotnika. Wszystkie inne odłamy pracowników najemnych mogą sobie kompensować frustracje pomiataniem tych, których pozycja jest jeszcze bardziej upośledzona.
Według Wetzela "naprawdę egalitarny ruch nie może zostać stworzony w czysto spontaniczny sposób." To prawda, ale nikt nie może narzucić egalitarystycznego ruchu nie opierając się na żywotnych interesach klasy robotniczej. Niekonsekwencje widać na każdym kroku.
20 marca 2005 r.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski