Policyjne represje wobec demonstrantów w 68 roku doprowadziły do zmiany taktyki, czego efektem było min. powstanie Frakcji Czerwonej Armii (RAF). Wielu przeciwników RAF często im zarzuca, że zaniedbali legalne i masowe formy działalności -trudno jednak działać w sposób legalny - jeśli do przywódców masowego ruchu antywojennego strzela się na ulicy.


Berlin'68 wielki konflikt

Po raz pierwszy widownią studenckich demonstracji politycznych ulice Berlina Zachodniego stały się w grudniu 1964 roku. Młodzi ludzie protestowali przeciwko podejmowaniu przez Senat Moise Czombego, skandując: "Mor-der-ca Lu-mum-by!" Pół roku później 4000 akademików złożyło podpisy pod rezolucją protestacyjną, bowiem publicysta Ernst Kuby otrzymał od ówczesnego rektora FU zakaz udziału w podium dyskusyjnym, organizowanym z okazji 20 rocznicy kapitulacji III Rzeszy. Przełom lat 1965-66 przynosi z sobą wydarzenia o znamiennej i bardzo silnej - zważywszy pozycję Amerykanów w Berlinie Zachodnim - wymowie politycznej: pierwszą falę studenckich demonstracji przeciwko agresji amerykańskiej w Wietnamie - i pierwsze zatargi z policją.
W czerwcu 1966 roku miał miejsce pierwszy w historii uniwersytetu sit-in, strajk okupacyjny, w którym przekształciło się studenckie zebranie protestacyjne, jakie zwołano w związku z planowaną przez władze uczelni przymusową eksmatrykulacją studentów, którzy z uwagi na znane już czytelnikowi nauki nie wywiązywali się z obowiązków akademickich w regulaminowych terminach. Strajk przebiega i kończy się spokojnie.
Jesienią 1966 roku, gdy SPD wyraziła zgodę na koalicję rządową z CDU, w zachodnioniemieckich i zachodnioberlińskich środowiskach młodzieżowych wystąpił ostry kryzys zaufania nie tylko w stosunku do socjaldemokracji, ale i do całego systemu bońskiej demokracji parlamentarnej. Rozwój sytuacji politycznej w Bonn wykluczał - jak rozumowano wówczas - opozycję w ramach tego systemu, zaistniała więc potrzeba stworzenia opozycji pozaparlamentarnej ( w przypadkach ekstremistycznych przerodzi się ona potem w opozycję antyparlamentarną). Opozycja pozaparlamentarna, Ausserparlamentarische Opposition (APO), nigdy nie była organizacją jednolitą i nigdy nie posiadała określonego programu i celów. Według oficjalnych bońskich danych w składzie jej znalazło się 7 partii, 29 grup młodzieżowych i 106 innych ugrupowań, o łącznej liczbie około 40 tys. Członków. Grupy te, reprezentujące bardzo różne ( demokratyczne, socjalistyczne, antyimperialistyczne, liberalne, lewicujące, lewicowe, a później i ultralewicowe ) siły i kierunki polityczne, jednoczy wyłącznie negacja polityki i stylu rządów wielkiej koalicji.
W ówczesnych warunkach było prawie samo przez się zrozumiałe, że każdy postępowy, politycznie zaangażowany student zachodnioberliński był uczestnikiem APO.
W kwietniu 1967 roku ośrodkiem programowym opozycji pozaparlamentarnej w Berlinie Zachodnim stał się ukonstytuowany właśnie Klub Republikański, który nawiązywał w swoim programie do tradycji klubów politycznych epoki rewolucji francuskiej. Statut informował, że celem klubu jest "wkład w społeczne życie Berlina Zachodniego. Pragnie on stać się forum dyskusji politycznych i kulturalnych, ale przede wszystkim interesują go problemy, z którymi miasto konfrontowane jest z racji swego szczególnego położenia geograficznego... Członkowie klubu, świadomi braku tradycji republikańskich w Niemczech, deklarują się jako lewica polityczna i działalność swoją skierowują na kształtowanie w tym duchu poglądów i dążeń politycznych ludności Berlina Zachodniego..."
Kronikarze opozycji pozaparlamentarnej stawiają w tym samym czasie następujące pytania: "Dokąd można pójść w tym mieście po południu lub wieczorem...? W mieście, w którym wielka koalicja obecna jest w każdym domu ( mowa o telewizji - W.T.), a policja polityczna przetrząsa redakcje...? Gdzie można się dowiedzieć tego, czego nie ma w gazetach...? Nie ma w tym mieście miejsca, w którym spotykać by się mogli ludzie, których horyzonty myślowe nie skurczyły się jeszcze do wymiarów springerowskiej prasy, ludzie, lewicowcy, których nikt już w parlamencie nie reprezentuje, a którzy jednak mają jakąś pozycję w polityce, i których wpływy i możliwości działania mogłyby znacznie wzrosnąć, gdyby znalazło się miejsce, gdzie odnaleźliby samych siebie... Ten, komu potrzebne jest pomieszczenie, w którym mógłby przedyskutować zagadnienia polityczne lub chciałby przygotować jakąś akcję, powinien w nim znaleźć zacisze i spokój... Miejmy nadzieję, że właśnie takie pomieszczenie odwiedzaliby nie tylko profesorowie, studenci i literaci; miejmy nadzieję, że gośćmi jego staliby się również związkowcy, nauczyciele ludowi, kierowcy autobusów i że dobrze by się w nim czuli... Ale takiego miejsca nie ma. Takie miejsce powinno zostać stworzone..."
Stworzono je w centrum miasta przy Wielandstrasse, jednej z przecznic Kurfurstendamm, w dwunastopokojowym mieszkaniu z obszerną biblioteką i barem. W tym mieszkaniu kilkudziesięciosobowa grupa postępowych intelektualistów zaczęła organizować regularne odczyty, dyskusje i wieczory poetyckie. Powstało kilka komisji roboczych, opracowujących konkretne zagadnienia: komisja teorii politycznych, komisja administracji i systemu rad, komisje: berlińska, wietnamska, prasowa. Gośćmi klubu były wybitne, postępowe osobistości życia kulturalnego i politycznego Berlina Zachodniego, RFN, a nawet zapraszani przedstawiciele ambasady radzieckiej w NRD ( o kurwa- przyp. Red.). Działalność klubu budziła tak żywe zainteresowanie postępowej opinii publicznej miasta, że zarówno jego lokal, jak i członkowie stali się obiektem... regularnej obserwacji Urzędu Ochrony Konstytucji. (Kilka miesięcy później, w lipcu 1967 roku, powstał ideowy przeciwnik republikanów, nazwany Klubem Demokratycznym. Klub ten jest ściśle związany ze springerowskim dziennikiem "Berliner Morgenpost". "Demokraci" cieszą się oficjalnym poparciem konserwatywnych polityków i osobistości zachodnioberlińskiego życia publicznego oraz niektórych profesorów Wolnego Uniwersytetu.)
Ogólna liczba studentów w Berlinie Zachodnim sięga w tym okresie 40 tys. Obok Wolnego Uniwersytetu istnieje w mieście politechnika (Technische Universitat), liczne wyższe szkoły i akademie inżynieryjne, Wyższa Szkoła Pedagogiczna, konserwatoria i szkoły sztuk pięknych. Cele studenckiej opozycji ( trudno podać nawet przybliżoną liczbę politycznie zaangażowanych młodych ludzi) oficjalnie sformułował Knut Nevermann, rzecznik Konwentu Wolnego Uniwersytetu: "Walczymy przeciwko duchowi restauracji w oświacie... Walczymy przeciwko szkołom i uniwersytetom, w których kształci się kadrę "dopasowanych", w których faworyzuje się oportunistów i uniemożliwia rozwój krytycyzmu społecznego... Dążymy do zniesienia autorytatywnych form władzy i w szkolnictwie wyższym, i w życiu społecznym; wypowiadamy się za demokracją..."
Oświadczenie to Rolf Seeliger, kronikarz opozycji pozaparlamentarnej, skomentował jako dowód ostatecznego przekształcenia się ruchu opozycyjnego wewnątrzuniwersyteckiego w ogólnopolityczny i uznał je za wynik narastającego od lat przeświadczenia myślących grup studenckich, że nie tylko ich osobiste, ale również ogólne, obywatelskie interesy nie są, bo nie mogą być zbieżne z interesami kół rządzących Berlina Zachodniego i RFN.
Wróćmy jeszcze do owego kwietnia 1967 roku, który tylko o kilka tygodni wyprzedzał wypadki związane z wizytą szacha i który był jednym z gorętszych politycznie miesięcy tego roku.
Berlin Zachodni miał wizytować ówczesny wiceprezydent USA, Hubert H. Humphrey. Tuż przed terminem planowanej wizyty prasa zachodnioberlińska przyniosła niebywałą sensację: wiadomość o aresztowaniu grupy młodych ludzi, którzy przygotowywali zamach na życie amerykańskiego gościa. Kilkunastocentymetrowe, tłuste, czarne czcionki springerowskich "Bild", "BZ" i "Berliner Morgenpost" ekscytowały opinię publiczną, komentarze były pełne uznania dla sprawności policji i nie krępując się w doborze słownictwa odsądzały od czci i wiary całą młodzież akademicką miasta. Ale już następnego dnia burza zaczęła cichnąć; okazało się, że "zamachowcy", to kilkunastoosobowa grupa Komuny I, która przygotowała... wielkie ilości słodkiego puddingu, którym zamierzała obrzucić dostojnego gościa, aby "go ośmieszyć i pozbawić autorytetu". "Zamachowców" wypuszczono wkrótce na wolność, ale ani władze miasta, ani - tym bardziej - policja i prasa Axela Caesara Springera nie darowały osobliwym dowcipnisiom kompromitującego bądź co bądź ośmieszenia, także przed zagraniczną opinią publiczną.
Wizyta Humphrey'a minęła przy akompaniamencie poważnej, ujętej w organizacyjne ramy, demonstracji przeciwko wojnie w Wietnamie Południowym.
Kilkanaście dni później na Wolnym Uniwersytecie miał miejsce drugi w historii Wolnego Uniwersytetu strajk okupacyjny. Rozpoczął się on z chwilą, gdy senat akademicki wystąpił z żądaniem natychmiastowego opuszczenia przez studentów głównego gmachu uczelni, w którym AstA zwołała zebranie, poświęcone wewnątrzuniwersyteckim problemom. Strajk trwał do północy. Krótko przed północą rektor zdecydował się na wezwanie policji, która, używając wypróbowanych sposobów, dosłownie, wyniosła z budynku, jednego po drugim, uczestników strajku. Jednym z organizatorów tego drugiego w historii uniwersytetu strajku okupacyjnego - podobnie jak i puddingowego zamachu na Huberta H. Humphrey,a - był Rudi Dutschke, dwudziestosześcioletni wówczas doktorant socjologii, który od tej chwili, na okres jednego roku, stał się jedną z najgłośniejszych postaci całej zachodnioniemieckiej i zachodnioberlińskiej opozycji studenckiej, wchodzącej w skład aktywniejszej opozycji pozaparlamentarnej.
* * *
Wydarzenia związane z wizytą szacha doprowadziły Berlin Zachodni do jednego z najpoważniejszych kryzysów politycznych.
Świadkowie tak opisują przebieg wypadków, które spowodowały śmierć Benno Ohnesorga: "Gdy w rezultacie Leberwurst-Taktik, zastosowanej przez napierający na tłum oddział policji, demonstranci zaczęli się rozpierzchać, w grupie uciekających znalazł się również Ohnesorg. W pewnym momencie zatrzymał go funkcjonariusz policji kryminalnej, prawdopodobnie dlatego, że wziął go za jednego z przywódców demonstracji ( Ohnesorg był rosły, ciemny, nosił wąsy, a tego wieczoru był ubrany w jaskrawoczerwoną koszulę) i usiłował aresztować. Gdy młody człowiek zaczął mu się wyrywać, kilku policjantów, okładając pałkami, powaliło go na ziemię. Do leżącego już na ziemi studenta podbiegł z odbezpieczonym pistoletem jeszcze jeden funkcjonariusz policji kryminalnej i z niewielkiej odległości oddał strzał w głowę..." ( cytat za: P. Weigt, Revolutions-Lexikon, Handbuch der Ausserparlamentarischen Aktion, Frankfurt am Main 1968.s. 43-44 )
Wkrótce potem Ohnesorg zmarł na stole operacyjnym. Policja usiłowała zatuszować rzeczywistą przyczynę zgonu, podając informację o złamaniu podstawy czaszki. Ale gdy rzeczywistość nie dała się ukryć, winę za "tragiczny przypadek" przypisano... studentom. Ówczesny nadburmistrz miasta, Heinrich Albertz, w audycji telewizyjnej "wyraźnie i z naciskiem" - jak stwierdził - zaakceptował metody użyte przez policję w walce z tłumem demonstrantów. Springerowska "Bild" doniosła nazajutrz po wypadku: "Wczoraj w Berlinie dały o sobie znać grupy warchołów, którzy podają się za demonstrantów. Awantury już im nie wystarczają, oni muszą widzieć krew... Powiewają czerwoną flagą i myślą o czerwonej fladze... Ale tu kończą się żarty, kompromisy i demokratyczna tolerancja!"
A "BZ" dodała: "To, co się stało, nie miało nic wspólnego z polityką... Tacy ludzie nie mogą oczekiwać od społeczeństwa żadnego zrozumienia..."
Oczywiście sam wypadek ( w szpitalach zachodnioberlińskich przebywało ponadto kilkudziesięciu rannych i zmasakrowanych), jak również, bodaj w jeszcze większej mierze, jego oficjalna interpretacja rozpętały akcję protestacyjną, której rozmiary i burzliwość przekroczyły w rezultacie wszystko, czego doświadczyły w tej dziedzinie w swojej powojennej historii zarówno Berlin Zachodni, jak i Niemcy zachodnie. Zbiórka pieniężna na rzecz wdowy po zabitym studencie, która nota bene oczekiwała dziecka w styczniu ( w styczniu 1968 roku urodziła syna ), przyniosła w ciągu paru godzin kilka tysięcy marek.
Na dziedzińcach uniwersyteckich w pełnym czerwcowym słońcu przez długie godziny tysiące młodych ludzi siedziało bez ruchu na ziemi, trzymając nad głowami czarne, trzepocące na wietrze chorągiewki. Widok tego ogromnego, falującego morza żałoby wstrząsał do głębi. Z całej Europu, od znanych osobistości i od prostych ludzi, napływały do rodziny Ohnesorgów depesze i listy z wyrazami współczucia i deklaracjami potępienia stosunków, które doprowadziły do tragedii. Po stronie studentów opowiedziała się znaczna część zachodnioberlińskiej profesury, Klub Republikański, postępowi działacze miasta i Niemiec zachodnich. Pogrzeb młodego studenta w Hanowerze, z którego pochodził, przerodził się w manifestację wszystkich sił postępu od Renu do Łaby.
Niedługo potem pod naporem postępowej opinii publicznej podali się do dymisji: prezydent zachodnioberlińskiej policji ( i twórca Leberwurst-Taktik), Duensing, oraz senator spraw wewnętrznych, Busch. Kilka miesięcy później ze swojego stanowiska ustąpił również nadburmistrz Heinrich Albertz ( jakkolwiek ta dymisja była spowodowana jeszcze innymi, ogólniejszymi przyczynami). Heinrich Albertz zmieniła zresztą wkrótce potem zarówno swoją opinię o metodach policji, jak i swój stosunek do kwestii studenckiej. W dziesięć miesięcy po czerwcowych wypadkach, w kwietniu 1968 roku, na jednej z politycznych manifestacji wypowiedział się publicznie za "koniecznością okazywania problemom i sytuacji studentów większego zrozumienia".

SDS i Rudi Dutschke

W konsekwencji wypadki czerwcowe przyniosły także zdecydowane przyśpieszenie procesu upolitycznienia zachodnioberlińskiej młodzieży. Jej myśląca część uświadomiła sobie rzeczywisty charakter panującego systemu; zwłaszcza na Wolnym Uniwersytecie, który miał upowszechniać tak szeroko tezy zachodniej wolności i demokracji i na którym szczególnie dotkliwie dała się teraz we znaki prawda, że student tak długo korzysta z "całkowitej wolności", jak długo opowiada się po stronie sił rządzących. "Nie wydaje mi się - powiedział niedługo potem w Izbie Reprezentantów deputowany Bottcher (CDU) - aby wolno było dopuścić do tego, by Wolny Uniwersytet... stał się miejscem wychowywania rewolucjonistów..." A senator Stein dodał: "Maszty Wolnego Uniwersytetu nie są po to, aby wciągać na nie flagi Vietcongu", Jurgen Wohlrabe zaś, przewodniczący zachodnioberlińskiej Junge Union, gdy reprezentacja studencka wysłała telegram protestacyjny po zamordowaniu "Che" Guevary, oświadczył: "Nasza organizacja nie zaniedba niczego aby w wolnej części Berlina skończyć z tymi komunistycznymi atakami służalczości...!"
Już jednak w następnych tygodniach po wypadkach czerwcowych uważni obserwatorzy polityczni zaczęli stawiać istotne pytania. Bo oczywiście, masowe demonstracje i protesty są wyrazem nastrojów politycznych, w ówczesnych warunkach, z całą pewnością postępowych, ale: czy cele. do których zmierzają, uda się organizacjom akademickim sprecyzować z dostateczną jasnością...? I czy stać je będzie na konkretny program opozycyjny...?
Cytowany już Knut Nevermann oświadczył wówczas: " Spontaniczne akcje setek studentów wyłoniły nowy model reprezentowania interesów akademickich... Ale teraz chodzi o to, abyśmy rzeczowo i jasno zdefiniowali, do czego zmierzamy, i krok po kroku zaczęli podejmować próby zainteresowania społeczeństwa procesem demokratyzacji. I forma naszych akcji, i język, którym się posługujemy, muszą się stać powszechnie zrozumiałe..."
Niestety dalszy rozwój studenckiego ruchu opozycyjnego nie poszedł tą drogą.
Druga połowa 1967 i cały 1968 były w Berlinie Zachodnim okresem niezwykłego nasilenia gwałtownych, burzliwych, nierzadko dramatycznych akcji protestacyjnych i demonstracji, organizowanych przede wszystkim przez środowisko studenckie. Akcje, odbywające się w ramach działalności opozycji pozaparlamentarnej, miały na ogół wyraźnie określone cele. Należały do nich:
- demonstracje przeciwko wojnie w Wietnamie;
- akcje organizowane pod hasłem: "Wywłaszczyć Springera" (Enteignet Springer), domagające się uspołecznienia koncernu prasowego Axela Caesara Springera;
- demonstracje przeciwko projektom ustaw wyjątkowych ( które mimo wszystko Bundestag uchwalił w lecie 1968 roku );
- akcje na rzecz rozszerzenia prawa współdecydowania załóg robotniczych w przedsiębiorstwach;
- demonstracje przeciwko uleganiu przez Senat niekorzystnym dla miasta wpływom Bonn;
- demonstracje przeciwko silnemu wówczas aktywizowaniu się NPD.
Byłam naocznym świadkiem tych dramatycznych protestów, gdyż moja praca dziennikarska w Berlinie Zachodnim przypadła właśnie na ten okres. "Pokój dla Wietnamu! Skończyć z bombardowaniem Wietnamu! Pozwólcie Wietnamowi żyć!" Transparent tej treści, w języku angielskim, w październiku 1967 roku otworzył pochód ośmiu tysięcy ludzi, reprezentujących wszystkie postępowe ugrupowania Berlina Zachodniego. Demonstranci szli w spokojnej, zdyscyplinowanej kolumnie, młodzi mężczyźni nieśli na rękach dzieci, kobiety pchały przed sobą wózki z niemowlętami. Setki transparentów wołały: "Koniec wojny w Wietnamie!" "Żadnego poparcia dla wojny w Wietnamie!" Na jednym z wielkich plakatów widniał portret Brandta z ustami zamkniętymi napisem "Wietnam". Grupa młodych Arabów powiewała transparentem: "Napalm w Wietnamie - napalm na Bliskim Wschodzie!" Intelektualiści domagali się: "Zamiast bomb - pomoc dla krajów rozwijających się!" Niesiono dziesiątki plakatów - pamfletów na politykę zagraniczną USA. Zwarta grupa młodzieży studenckiej miała na swetrach i marynarkach znaczki z napisami: "Pokój z Polską nad Odrą i Nysą!", "Wywłaszczyć Springera!" Nad głowami młodych ludzi unosiły się dziesiątki portretów "Che" Guevary - rozdawano ulotki, nawołujące do przeciwstawienia się imperializmowi i wojnom.
Pochód przeszedł całą Kurfurstendamm, by zakończyć się demonstracją przy Wittenbergplatz. Towarzyszyła mu, wręcz niewiarygodnych rozmiarów, "zabezpieczająca" akcja policyjna. Trasę pochodu patrolowały w parominutowych odstępach silne oddziały motocyklowe i samochodowe, radiowozy i samochody pancerne. Nisko nad ulicą z ogłuszającym hałasem przelatywały helikoptery, wypożyczone na te okazję przez amerykańskie dowództwo wojskowe miasta. Zarówno Kurfurstendamm, jak i wszystkie przecznice były pełne pojazdów policyjnych, na chodnikach i jezdniach pełniły służbę setki uzbrojonych policjantów. Grupy prawicowej młodzieży - nie zauważane, oczywiście, przez policyjnych stróżów porządku publicznego urządzały "kocią muzykę" i kierowały pod adresem demonstrantów obraźliwe okrzyki, epitety i gwizdy.
Ta demonstracja, dzięki wielkiemu zdyscyplinowaniu uczestników, skończyła się spokojnie, bez starć. Następne miały inny przebieg.
W drugiej połowie 1967 roku w łonie bezsprzecznie postępowej i demokratycznej opozycji studenckiej zaczęły pojawiać się nowe hasła i metody działania. Jak grzyby po deszczu rosły i aktywizowały się niewielkie, małe bądź zupełnie miniaturowe grupy i grupki młodzieżowe o wszelkich możliwych lewicowych, lewackich i anarchistycznych tendencjach i odcieniach politycznych: od "krytycznych marksistów" poprzez socjalistów do trockistów, maoistów, guevarystów, wyznawców Marcuse'a, "partyzantów miejskich", provos, hippies i szokujących swoim sposobem życia komun. Historyk, który kiedyś zasiądzie nad chronologią i genezą organizowania się tych ruchów nie będzie miał łatwego zadania. Znalazły one w dodatku, w sposób wówczas zaskakujący, wspólną platformę działania i wspólny dach nad głową w SDS. Wkrótce okazało się, że jednak właśnie tą drogą organizacja - do końca 1967 roku - skupiła wokół siebie silną grupę aktywnej młodzieży i stała się dominującą, hurrarewolucyjną organizacją polityczną w mieście.
Jej ideowym przywódcą był Rudi Dutschke, "bezsprzecznie najlepszy taktyki i teoretyk "nowej lewicy" nie tylko w Berlinie Zachodnim ale w całych Niemczech..." - jak w Revolutions-Lexikon scharakteryzował go Peter Weigt. Ale ten sam autor w taki spsób określa jego poglądy: "Jest marksistą, uważa się za spadkobiercę idei Lenina I Róży Luksemburg. Równocześnie pozostaje pod wpływami ideologii chrześcijańskiej i poglądów Ernsta Blocha. Wyraźne piętno wycisnęły ponadto na jego zapatrywaniach pisma Mao Tse-Tunga, Guevary i Herberta Marcuse'a..."
Ta jakże bajecznie kolorowa mozaika zaadaptowanych a przeciwstawnych sobie ideologii i wpływów w widoczny sposób ukształtowała praktyczną działalność młodego doktoranta socjologii.
Rudi Dutschke na wzór amerykański organizował niezliczoną ilość akcji mających budzić "świadomość rewolucyjną". A więc, strajki okupacyjne na uczelniach (sit-ins), demonstracje, przy pomocy których grupy młodzieży, używając - w większym lub mniejszym stopniu - przemocy, uzyskiwały dostęp (go-ins) do żądanych instytucji, aby wystąpić w nich w obronie swoich praw lub wysunąć żądania, masowe zebrania (teach-ins), na których podium dyskusyjne, prezentacja filmów dokumentalnych lub referaty zaznajamiały zebranych z konkretnym zagadnieniem lub programem. Był również współorganizatorem potężnych demonstracji ulicznych oraz jednym z inicjatorów "dialogu z człowiekiem z ulicy". Rzutki, śmiały, energiczny, dysponował talentem elektryzowania i zjednywania sobie mas, darem przywodzenia ich.
Osobliwą sławę przynosi mu indywidualne go-in w zachodnioberlińskiej katedrze ewangelickiej Kaiser-Wilhelm-Gedachtnis-Kirche; w jedno ze świąt Bożego Narodzenia 1967 roku wdziera się na ambonę i przerywając pastorowi kazanie, wygłasza "rewolucyjne" przemówienie. Na ogromnej liczbie zebrań masowych (teach-ins) prezentuje zachodnioberlińskiej młodzieży akademickiej SDS-owski program reformy szkół wyższych oraz żądania ogólnopolityczne. "Dialog z człowiekiem z ulicy" ma miejsce głównie w soboty i niedzielę, przede wszystkim na Kurfurstendamm, zwłaszcza przy skrzyżowaniu bulwaru z Joachim-stalerstrasse, przed ekskluzywną kawiarnią Kranzlera. Grupy brodatych i wąsatych, długowłosych młodych ludzi zatrzymują przechodniów, jedni rozdają ulotki, inni rozdają czerwonymi książeczkami Mao, jeszcze inni wertują różnojęzyczne wydawnictwa i leksykony. Reforma uniwersytetów, sytuacja polityczna Berlina Zachodniego, Wietnam, wojna na Bliskim Wschodzie, Trzeci Świat, ustawodawstwo wyjątkowe, a przede wszystkim problem niesłychanej koncentracji zachodnioberlińskiej prasy w rękach Springera - oto tematy dyskusji, którą "intelektualna mniejszość", pod wodzą swego ideologa, chce prowadzić z możliwie największą liczbą "ludzi z ulicy".
Ale program - jeśli o takim mogła być mowa - i cele opozycji studenckiej pozostały nawet dla światłych, postępowych ugrupowań i jednostek niesprecyzowane, nieuchwytne, mgliste, zrozumiała była dla nich tylko totalna negacja, zrozumiałe - żądanie likwidacji kapitalizmu. Ale o ile niektóre hasła (Wietnam, potępienie junty greckiej, walka przeciwko ustawodawstwu wyjątkowemu i przeciw Springerowi) budziły sympatię i poparcie, inne ( "w Berlinie Zachodnim istnieje sytuacja rewolucyjna:, lub " cała władza w ręce rad"), a więc te, które abstrahowały od konkretnych, istniejących warunków i nie uwzględniały ani aktualnych rozmiarów, ani aktualnego poziomu ruchu masowego w mieście, nie tylko nie znajdowały odzewu w szerszych kołach społeczeństwa, ale budziły zastrzeżenia, potępienie i prowadziły prostą drogą do izolacji.
Wprawdzie Dutschke opowiadał się za uspołecznieniem środków produkcji, gdyż uważał, że po uspołecznieniu staną się one " bazą socjalistycznego społeczeństwa" ale jednocześnie stwierdzał wymijająco: "o wszystkim można dyskutować". Głosił, że "ludzie powinni uznać, że są braćmi, a nie konkurentami", ale w jaki sposób mają do tego dojść, a później tę prawdę praktykować - tego również nie precyzował. Oddziaływanie teorii Herberta Marcuse'a, tego - jak go ktoś kiedyś określił - "Salvadora Dali doktryn politycznych", okazało się najsilniejsze. Dutschke negował możliwość rewolucyjnego działania klasy robotniczej. "Klasa robotnicza to fetysz - twierdził - studenci muszą pomóc w uczynieniu społeczeństwa bardziej postępowym politycznie..." Był podatny na wpływ idei anarchistycznych: "Ludzie muszą zrozumieć, że nie ma potrzeby istnienia autorytatywnej władzy..."
I właśnie różne drobne grupy młodzieżowe w Berlinie Zachodnim zaczęły czynnie propagować akty przemocy, zamachy na ludzi i instytucje, podpalanie domów towarowych i instytucji użyteczności publicznych " aby wstrząsnąć sumieniem społecznym". Jeszcze inne hałaśliwie występowały przeciwko wszelkim autorytetom. Rozpoczęły się generalne ataki na całą profesurę, jako "fachowych idiotów", bez rozróżniania postaw, światopoglądu, stosunku do przeszłości i rzeczywistości Niemiec, do istotnych problemów uczelni i młodzieży akademickiej. Atakowano ludzi światłych, rozumnych, demokratów.(he he- przyp. red.)
W tych gorących miesiącach odwiedził Berlin Zachodni i wizytował SDS Herbert Marcuse, prezentując młodzieży i dyskutując z nią swoją teorię elity,(...).
Później, z okazji International Vietnam-Kongress zorganizowanego przez SDS w lutym 1968 roku, przybył z Paryża osławiony Daniel Cohn-Bendit, który niedługo potem tak określił cele francuskiego ruchu studencko-anarchistycznego, którego był jednym z czołowych przywódców: jest to ruch, mający "...oddzielić masy od Francuskiej Partii Komunistycznej... Tak. właśnie to mniej więcej stanowi główną treść wytycznych naszego działania" Wspólnie z Rudim Dutschke wziął udział w burzliwych teach-ins na Wolnym Uniwersytecie.
(...)
Tymczasem wzajemne stosunki: młodzież akademicka - władze miasta - społeczeństwo, w styczniu i lutym 1968 roku przerodziły się w konflikt wielokrotnie groźniejszy od sytuacji sprzed wypadków czerwcowych, konflikt, który określono wówczas jako zbliżającą się "próbę sił".
Opinia publiczna sterowana przez springerowskie "Bild", "BZ" i "Berliner Morgenpost" oraz sugerowana oficjalnym stanowiskiem Senatu, zepchnęła całą opozycję studencką na pozycję marginesu społecznego, stemplując młodych ludzi pieczęcią potencjalnych kryminalistów, przed którymi władze miasta "muszą" chronić jego mieszkańców, uciekając się do surowych represji policyjnych. Cytowany już Rolf Seeliger pisał wówczas: "Wszystko to pokazuje, jak ważne byłoby wyrwanie opozycji studenckiej z izolacji i wyjaśnienie szerszym kręgom opinii społecznej, że poza ostrym sporem pomiędzy studentami, policją i administracją miasta nie kryje się wyłącznie młodzieńcza skłonność do chuligaństwa, a zasadniczy problem prawa egzystencji opozycji pozaparlamentarnej..."
W ówczesnych warunkach nie było to jednak możliwe. Po prostu obie zwalczające się strony zajęły pozycje, które uniemożliwiały jakiekolwiek porozumienie. Dyskusje z "człowiekiem z ulicy" praktycznie nie dochodziły do skutku. Miałam niejednokrotnie okazję obserwować próby nawiązywania przez "intelektualną mniejszość" dialogu z przeciętnym przechodniem. Z reguły odpowiadano wzruszeniem ramion, agresywnością, pogróżkami, nawet rękoczynami. Prasa Springera zaś zręcznie i pracowicie wykorzystywała okazję: robiła wszystko, aby odwrócić uwagę opinii publicznej od rzeczywistych problemów społecznych i gospodarczych miasta, potępiając totalnie młodych rebeliantów. oto kilka przykładowych epitetów i wyzwisk, używanych na określenie studentów: "niedojrzali ignoranci", "chamscy krzykacze", "histeryczna sfora akademickich chuliganów", "notoryczni wichrzyciele", "polityczni włóczędzy".
W końcu stycznia 1968 roku doszło do kolejnych nieporozumień pomiędzy częścią studentów Wolnego Uniwersytetu a władzami uczelni, co wywołało represje ze strony tych ostatnich. Przyczyną sporu były warunki studiów. Nieporozumienia te znalazły szeroki oddźwięk w opinii publicznej, głownie wskutek szczegółowej informacji prasowej, która doniosła, że profesorowie musieli debatować przy świecach, ponieważ któryś z nieodpowiedzialnych młodych ludzi pozwolił sobie na wybryk wykręcenia korków. Rzeczywisty charakter żądań studenckich potraktowano, w najlepszym wypadku, marginesowo.
W nocy z 1 na 2 lutego w siedmiu zachodnioberlińskich filiach springerowskiej "Berliner Morgenpost" nieznani sprawcy powybijali kamieniami szyby. Nikogo nie ujęto. Ale fakt ten został potraktowany przez gazety Springera jako hasło do wypowiedzenia opozycji studenckiej otwartej wojny.
Rozpętano kampanię prasową. "BZ" ukazuje się z wymownymi tytułami: "Kamienie przeciwko wolnej prasie!" "Ostry protest przeciwko terrorystycznym napaściom!" Wkrótce potem senator spraw wewnętrznych, Neubauer, uznał czyn nieznanych sprawców za polityczne chuligaństwo i zapowiedział, że "władze miejskie nie będą pobłażać nieposzanowaniu praworządności przez radykalne grupy". "Bild" żądała: "Skończyć z terrorem czerwonych!" 5 lutego gazeta zamieściła komentarz zatytułowany Enteignet Deutschland... "Wybite szyby wymownie świadczą, że tu nie chodzi o Springera, a o całą naszą wolność. Hasło "Wywłaszczyć Springera" zamieni się wkrótce w "Wywłaszczyć Niemcy!"...."
Wydarzenia z 2 lutego w poważnym stopniu pokrzyżowały plany opozycji. Zapowiedziany na pierwsze dni lutego Springer-Hearing, który miał odbyć się na politechnice, stanął pod znakiem zapytania. Dyskusja miała toczyć się wokół problemów koncentracji zachodnioberlińskiej i zachodnioniemieckiej prasy. Oczywiście, w rezultacie nagonki prasy springerowskiej również inne przedsięwzięcia, jak: demonstracja przeciwko faszyzacji życia politycznego w Grecji, międzynarodowy kongres przeciwko wojnie w Wietnamie Południowym (International Vietnam-Kongress),organizowany przez SDS i planowany na 17 lutego, i demonstracja przeciwko wojnie w Wietnamie, stały się problematyczne.
8 lutego odbyło się posiedzenie Izby Posłów. Rzecznik frakcji rządzącej SPD zgłosił interpelację "w sprawie rosnącego zaniepokojenia w społeczeństwie i środowiskach studenckich", a rzecznik frakcji opozycyjnej CDU wystąpił z interpelacją co do "porządku w sprawach wewnętrznych Berlina". Opozycja zażądała zakazu wszelkich demonstracji, których założenia pozwalały przypuszczać, że mogłyby skończyć się rozruchami; domagała się również bezwzględnego likwidowania demonstracji nielegalnych i aresztowania przywódców oraz... prewencyjnego aresztowania osób znanych policji jako przywódcy różnych akcji, osób, co do których mogłoby powstać domniemanie, że takie nielegalne demonstracje będą organizować. W odrębnym punkcie opozycja domagała się liczniejszej obsady prokuratury miejskiej, aby akty oskarżenia mogły być sporządzone w możliwie najkrótszym czasie, w następnym zaś - zakazu SDS. Jeszcze dalej poszła w swoich żądaniach Junge Union, która domagała się absolutnego zakazu wszelkich demonstracji "sił radykalnych" w city, wprowadzenia ustawodawstwa w wyjątkowego na uniwersytety (!), zakazu SDS. Pratia rządząca SPD ze zrozumiałych względów nie zaakceptowała wszystkich wniosków opozycji, ale poparła środki podejmowane przez Senat dla "zabezpieczenia porządku w mieście" i zobowiązała go, " aby przy pomocy wszystkich możliwości, jakimi dysponuje praworządne państwo, zapobiegał aktom przemocy i ścigał je". Uchwalono, że demonstracje będą mogły mieć w przyszłości miejsce tylko w wypadku, gdy organizatorzy zagwarantują taki ich przebieg, który nie naruszy obowiązujących przepisów
(w rezultacie demonstracja wietnamska została zakazana). Wreszcie frakcja SPD stwierdziła nieobowiązująco, że "należy dążyć do przyśpieszenia reformy szkół wyższych", oraz wypowiedziała się za zbadaniem - wspólnie z bońskim Ministerstwem Spraw Wewnętrznych - czy istnieją podstawy do wystąpienia z wnioskiem o zakaz SDS.
Jakkolwiek więc zmasowana kampania "Bild", "BZ" i "Berliner Morgenpost" odniosła widoczny rezultat, to jednak był on niklejszy, niż oczekiwano. W dzień po debacie, "Bild" informowała z oburzeniem: "Berlińczycy oczekiwali więcej!" i stwierdzała: "Izba Posłów znajduje się w absolutnej depresji politycznej. Wczorajsza, prawie sześciogodzinna debata w sprawach bezpieczeństwa wewnętrznego stała się najkrytyczniejszym momentem w dotychczasowej historii zachodnioberlińskich obrad parlamentarnych. Dominowały małostkowe spory partyjne... Ktoś kto wierzył, że otrzyma odpowiedz, jak należy rozprawić się z terrorystami, został gorzko rozczarowany..." A "Berliner Morgenpost" pozwoliła sobie na jawną presję: "Cierpliwość przeciętnego obywatela jest już u kresu. Cierpliwość nie tylko w stosunku do radykalnej mniejszości, ale i w stosunku do Senatu, który nie potrafi większości, tzn. społeczeństwa Berlina Zachodniego, ani reprezentować, ani - tym bardziej - wziąć w obronę..."
Koncern Springera nie poprzestał zresztą na możliwościach, jakie mu dawały milionowe nakłady dzienników i periodyków. Wydał specjalny dodatek "Extra", który pracownicy wydawnictwa rozdawali studentom przybyłym na zebranie informacyjne na politechnice poświęcone problemom koncentracji prasy ( planowane Springer-Hearing nie mogło dojść do skutku ). "Extra" nie oglądając się na fakty, odsądzały od czci i wiary wszystkich, którzy kiedykolwiek wypowiadali się przeciwko koncentracji prasy zachodnioniemieckiej i zachodnioberlińskiej od Dutschke poczynając na Rudolfie Augsteinie, redaktorze naczelnym tygodnika "Der Spiegel" kończąc. Brudnym brukowym językiem atakowała Klub Republikański, dyskusję nad potrzebą reformy uniwersytetów, a opozycję studencką porównywała z bojówkami spod znaku Hakenkreuz.
Cel tego wydawnictwa był aż nadto przejrzysty: dążono do sprowokowania młodzieży do czynnej akcji przeciwko redakcjom springerowskim w mieście. Zarówno wokół politechniki jak i koło wysokościowca mieszczącego redakcje czekały już jednostki uzbrojonej policji. Ale młodzież nie dała się sprowokować: przed budynkiem, w którym odbywało się zebranie, kilku młodych ludzi rozpaliło ognisko, w którym spłonęło tysiące egzemplarzy nie czytanej "Extra".
10 i 11 lutego odbywał się zjazd zachodnioberlińskiej SPD. Na zjeździe na tle zakazu demonstracji przeciwko wojnie w Wietnamie Południowym doszło do starć politycznych o takiej ostrości, jakich w dotychczasowej historii organizacji nie notowano. Jeden z delegatów na zjazd, Gerull, oświadczył: " Wielu socjaldemokratów, wbrew zakazowi, nosi się z zamiarem demonstrowania 18 lutego przeciwko wojnie w Wietnamie", na co otrzymał odpowiedz przewodniczącego organizacji: "Zakaz nie zostanie cofnięty, nawet gdybyśmy musieli usuwać z drogi delegatów na ten zjazd!" Jako sprawozdawca "Trybuny Ludu" byłam obecna na tym zjeździe. Tumult i wrzawę, jakie podniosły się po tym oświadczeniu, trudno opisać. Gdy po dłuższej chwili na sali obrad pojawiła się policja w mundurach, dla lewego skrzydła partii stało się jasne, że o jakimkolwiek kompromisie nie będzie mowy. Wkroczenie policji na zjazd ( wypadek bezprecedensowy w historii SPD-owskich zjazdów partyjnych) niespringerowska część zachodnioberlińskiej prasy określiła jako skandal. Efektem dramatycznego konfliktu było przerodzenie się różnic poglądów pomiędzy "prawym" i "lewym" skrzydłem organizacji w jawny rozłam. Oczywiście, springerowskie dzienniki miały powody do triumfu; "BZ" wyraziła go w protekcjonalnej pochwal: "Lawirowanie wreszcie się skończyło. Berlińska SPD pojęła, jakie niebezpieczeństwo sprowadzić może pobłażliwość wobec radykalnych ekscesów..."
I teraz wydarzenia toczyły się jak po równi pochyłej. Oto - w skrócie - ich przebieg.
17 lutego miał rozpocząć obrady kongres wietnamski. Organizatorzy (SDS) mieli ogromne kłopoty z wynajęciem sali, gdyż wszystkie kontrolowane przez Senat instytucje odmawiały swoich pomieszczeń. Sytuację w ostatniej chwili uratował rektor politechniki, prof. Kurt Weichselberger, zezwalając na zorganizowanie kongresu w budynku uczelni i nie cofając tego zezwolenia mimo niebywałych ataków reakcji. Natomiast 13 lutego rzecznik Senatu zakomunikował na konferencji prasowej, że zakaz demonstracji nadal obowiązuje. Już następnego dnia rozpoczęła się jednolita kampania wszystkich postępowych ugrupowań w mieście o cofnięcie tego zakazu, a organizatorzy kongresu wnieśli sprawę przeciwko decyzji Senatu do trybunału Administracyjnego, wychodząc z założenia, że władze miasta nie dysponują żadnymi konkretnymi dowodami, które świadczyłyby o zagrożeniu porządku publicznego przez planowaną demonstrację. 14 lutego Rudi Dutschke oświadczył na konferencji prasowej: "Nie chcemy i nie życzymy sobie prowokacji. Chcemy, aby demonstracja stała się zorganizowaną i zdyscyplinowaną akcją masową. Każdego, kto będzie próbował się awanturować, ujmiemy sami".
Mimo tego oświadczenia Senat pozostał przy zakazie, a nadburmistrz Schutz wystąpił z orędziem do społeczeństwa zachodnioberlińskiego: "Nie zbliżajcie się do punktów zbornych awanturników! Pozostawcie ekstremistów sam na sam ze sobą. Ułatwicie w ten sposób pracę policji..." Na marginesie warto wtrącić, że właśnie w tych dniach objął swoje stanowisko nowy prezydent policji zachodnioberlińskiej. Georg Moch był pierwszym po wojnie członkiem CDU, piastującym to stanowisko w mieście. Policyjne przygotowania do "wielkiej bitwy" z "nielegalnymi demonstrantami" były już w pełnym toku, a o ich charakterze najlepiej świadczyła uwaga senatora do spraw wewnętrznych, Neubauera, który - jak niosła wieść - miał stwierdzić w służbowej rozmowie z prezydentem policji, że "jeśli nawet będzie kilku zabitych, no to trudno" Tę wypowiedź potwierdzało zresztą wcześniejsze wystąpienie na posiedzeniu frakcji SPD w ratuszu Schoneberg, gdzie nie ukrywał, że ewentualny rozlew krwi należy wkalkulować w ryzyko polityczne.
Ówczesną politykę Senatu tak scharakteryzował Heinrich Albertz, były nadburmistrz: " Wmanewrowałem się w wypadki czerwcowe. Ale Neubauer jest szalony, on zmierza do powtórzenia tych wypadków..."
Jednak zarówno SPD, jak i związki zawodowe, kierowane przez SPD-owską prawicę, a także Klub Demokratyczny popierały w swoich oświadczeniach tą niebezpieczną grę. Klub Demokratyczny rozrzucił po mieście tysiące ulotek z odezwą do ludności: "Trzymajcie się z daleka od prokomunistycznych imprez!... Ułatwcie policji jej pracę!"
W przeddzień otwarcia kongresu policja przeprowadziła konfiskatę SDS-owskich ulotek i plakatów, informujących o istocie wojny w Wietnamie oraz o rozmiarach koncentracji prasy w Berlinie Zachodnim. Kilkudziesięciu młodych ludzi ( między nimi najstarszy syn Willy Brandta, wówczas ministra spraw zagranicznych) zostało w związku z tym "przejściowo aresztowanych".
Tymczasem do walki przeciwko zakazowi demonstracji włączył się Kościół Ewangelicki. Stowarzyszenie Kościół i Społeczeństwo wysłało do Senatora do Senatora Neubauera ostrzegający telegram: "I zakaz demonstracji, i tocząca się przygotowawcza akcja policyjna pociągną za sobą kryzys, którego chyba wolałby Pan uniknąć..." Telegram o podobnej treści otrzymał senator Neubauer także od organizacji Ewangelickiej Młodzieży Przemysłowej ( Evangelische Industriejugend): "Prosimy o zezwolenie na organizację planowanej demonstracji... i o respektowanie podstawowych demokratycznych praw w dziedzinie wolności przekonań i imprez..."
Kiedy nie tylko te prośby, ale i oficjalna interwencja zwierzchnictwa Kościoła Berlina-Brandenburga nie odniosły skutku ( biskup Scharf z dostojnikami kościelnymi dwa razy przybywał w tym celu z osobistą wizytą do nadburmistrza Schutza), do wszystkich zachodnioberlińskich pastorów zostało wysłane urzędowe pismo, w którym władze kościelne poleciły odprawić w sobotę (17 lutego) i niedzielę (18 lutego) nabożeństwa za pokój dla Wietnamu i pokój dla świata. Pismo nakazywało również pozostawienie wszystkich kościołów ewangelickich w mieście w niedzielę 18 lutego otwartych aby w wypadku rozruchów mogły stać się schronieniem dla tropionych przez policję demonstrantów.
Dosłownie jednak w ostatniej chwili sytuacja zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Późnym wieczorem 17 lutego, a więc już w czasie trwania kongresu, Trybunał Administracyjny po wielogodzinnej naradzie ogłosił, że nie doszukano się motywów prawnych, które uzasadniałyby zakaz demonstracji. Może się ona odbyć zgodnie z zamierzeniami jej organizatorów, pod warunkiem jednak, że demonstranci tak ułożą trasę pochodu, aby ominął on amerykańskie dzielnice mieszkaniowe w Dahlem i Zehlendorf.
"Stało się to, czego nikt w Berlinie nie uważał za możliwe - grzmiała "BZ" 19 lutego. - Trybunał Administracyjny zezwolił zagorzałym przeciwnikom naszego porządku społecznego zamienić ulice miasta w arenę radykalnej, komunistycznej propagandy!" "Berliner Morgenpost" wtórowała zjadliwie: "Dutschke i towarzysze mają powód do radości... Ale musimy wyraźnie stwierdzić: Senat nie życzył sobie tej prawnej akrobacji, która - jako żywo - przypomina pewne momenty zacnego samounicestwiania się demokracji weimarskiej...!" Tego samego dnia nadburmistrz Schutz oświadczył: "Muszę zabiegać o wyrozumiałość dla sędziów... Ale wydaje mi się, że powinniśmy się wszyscy zastanowić, czy daliśmy im do rąk prawidłowe ustawy..."
Wczesnym popołudniem 18 lutego, tuż po zakończeniu kongresu, w centralnym punkcie miasta, koło stacji metra Zoologischer Garten pojawiły się grupy młodych ludzi, którzy nawiązywali burzliwe dyskusje " z ludźmi z ulicy" , informując o aktualnym stanie walk w Wietnamie, o sytuacji Wietnamu Południowego, o stosunku uczestników kongresu do wyzwoleńczej walki wietnamskiego narodu. Późnym popołudniem przed gmachem Opery odbył się ponad godzinny wiec. Przedstawiciele Narodowego Frontu Wyzwolenia Wietnamu Południowego, przedstawiciele amerykańskiego ruchu protestu przeciwko agresji w Wietnamie, angielski publicysta, reprezentant zachodnioberlińskiej młodzieży ewangelickiej i - oczywiście - Rudi Dutschke, wszyscy oni apelowali na wiecu o przejście do wyższych form walki przeciwko amerykańskiej agresji, do masowych strajków blokujących dostawy sprzętu wojennego dla agresorów, do czynnego przeciwstawienia się amerykańskiemu ludobójstwu
W demonstracji wzięło udział około 20 tys. Młodych ludzi. Marsz na trasie Olivaer Platz - Bismarckstrasse odbył się w atmosferze absolutnego spokoju i zdyscyplinowania. Niesiono transparenty z hasłami " Niech żyje Ho Chi Minh" , "Amerykanie precz z Wietnamu!", "Cześć bohaterom Frontu Wyzwolenia Narodowego". Krwawa bitwa uliczna, do której tak starannie przygotowywała się policja, springerowskie dzienniki i Senat, raz jeszcze została zażegnana.
Okazałoby się także zupełnie niepotrzebne karetki Czerwonego Krzyża i wozy strażackie, gdyby - jak informowała następnego dnia springerowska "BZ" - "...liczni oburzeni Berlińczycy"... nie zaatakowali "ostatnich szeregów pochodu, wyrwali demonstrantom z rąk czerwone flagi i symbole Vietcongu i podpalili je. Gdy demonstranci ( we własnej obronie) rzucili dwie świece dymne, doszło do gwałtownych bójek, podczas których dwaj młodzi ludzie zostali ranni..."
Uzupełnijmy: ta antydemonstracja była nielegalna, ale antydemonstranci uzbrojeni byli nie tylko w czarno-czerwono-złotą flagę ale i w pałki.
"Nagle - relacjonowała dalej "BZ" - któryś z uczestników tej spontanicznej antydemonstracji zawołał: "Dalej, do ratusza!" odpowiedziała mu natychmiastowa zgoda pozostałych..."
Pochód, w którego składzie znaleźli się prawie wyłącznie znani bojówkarze NPD i CDU, ruszył w kierunku Schoneberg. W ratuszu powitał go senator Neubauer, który przyjął kolejną "spontaniczną" propozycję bojówkarzy, aby zorganizować oficjalną antydemonstrację wietnamską 21 lutego. "Jestem przekonany - powiedział na zakończenie tego spotkania socjaldemokratyczny senator do antydemonstrantów spod znaku swastyki - że gdy pod koniec tygodnia wyjdziemy wspólnie na ulicę, zobaczę panów znowu w pierwszych szeregach..."
Urzędowa, oficjalna antydemonstracja istotnie została zorganizowana przez senat, SPD i CDU oraz zachodnioberlińskie związki zawodowe 21 lutego, pod szokującym hasłem: "Za wolność i pokój, za naszych amerykańskich przyjaciół!"
Administracja zachodnioberlińska, przemysł i prawie wszystkie instytucje użyteczności publicznej zwolniły tego dnia swoich pracowników, a by zapewnić masowość uczestnictwa w rekreacyjnej imprezie.Specjalnie w tym celu uruchomiono linie komunikacyjne, którymi dowożono tysiące ludzi na plac Johna F. Kennedy'ego. Następnego dnia prasa podała, że - według urzędowych danych - w antydemonstracji wzięło udział około 150 tys. Osób (co, założywszy nawet, że było zgodne z rzeczywistością, nie stanowiło wielkiej liczby, skoro np. sam tylko przemysł miasta zatrudniał w tym czasie około 250 tys. pracowników) Stokroć ważniejsza od liczby uczestników była jednak atmosfera tej ultrareakcyjnej imprezy.
(...)
Treść haseł, które unosiły się nad głowami rozjatrzonego tłumu, była zredagowana według najlepszych goebbelsowskich wzorców: "Rudi Dutschke - wróg społeczny nr 1 Precz z tą bandą!" "Dla czerwonych hord i akademickich wymoczków nie ma miejsca w naszym mieście!", "Panie burmistrzu, skończyć z ta zarazą!", "Bomb North Vietnam!" Grupa mieszkańców pewnego bloku mieszkalnego w dzielnicy Steglitz przemaszerowała na punkt zborny piechotą ( ok.10 km), rozwijając na placu Kennedy'ego gigantyczny transparent z napisem: "Nasze pełne poparcie dla berlińskiej policji!"
Przechodnie i gapie, którzy wyróżniali się czerwonym krawatem, posiadaniem aparatu fotograficznego bądź - mężczyźni - dłuższymi włosami, zaraz stawali się podejrzani. Zaczepka, odpowiedź, i już dochodziło do brutalnej, bezwzględnej bójki. Okrzyki "komunistyczne świnie!" krzyżowały się w lutowym zmierzchu, rozpoczęły się prawdziwe polowania z nagonką na tych, którzy mieli nieszczęście nie spodobać się tłumowi. "Miedzy pobitymi - pisał następnego dnia "Der Tagesspiegel" - znajduje się wiele dziewcząt. Pobito dziennikarzy i fotoreporterów, którzy usiłowali w celach redakcyjnych - robić zdjęcia..."
A "Die Welt" tak to opisała: "Już po zakończeniu imprezy grupę ludzi, liczącą około 1000 osób, elektryzuje nagle zawołanie: "Dutschke jest tutaj!". I tłum rzuca się z wyciem w kierunku domniemanego miejsca pobytu SDS-owskiego ideologa. Szuka Rudiego Dutschke, ale nie znajduje go. Przeszukuje znajdujący się w pobliżu sklep z pieczywem, ponieważ ktoś powiedział, że "on tam jest". Szturmuje policyjny samochód, gdyż ktoś inny podobno go w nim widział. Ostatecznie kieruje się do sklepu z nagrobkami...Ponad 100 policjantów z wyciągniętymi pałkami staje w obronie tego sklepu, gdyż tłum zaczyna go szturmować. Kiedy wreszcie wraca spokój, obok stratowanego plakatu "Za wolność i pokój" krzepnie brzydka plama krwi..."
Okazało się, że tropiono nie Rudiego Dutschke, który w tym dniu znajdował się w Amsterdamie, ale przypominającego go wyglądem 25-letniego urzędnika administracji miejskiej, Lutz-Dietera Mende. Tropiono go w taki sposób, że pewien oficer policji, aby "uspokoić" tłum, krzyczał: "Żaden człowiek nie jest aż tak zły, aby od razu trzeba go było tłuc na śmierć...!" Ofiara zdziczałego tłumu opowiadała w szpitalu reporterowi tygodnika "Stern": "Jak ja się potwornie bałem...Oni krzyczeli "zlinczować go, zatłuc go, powiesić go!" Chciałem się schronić w jakimś sklepie za ladą, ale właściciel zagrodził mi drogę. "Precz z mojego sklepu! - wrzeszczał - inaczej mi wszystko obrócą w ruinę!" Ostatkiem sił zawróciłem i wpadłem znów w wyjące kłębowisko ludzkie. I po raz drugi zostałem skatowany..."(Stern, 10.III.1968)
...W siedem tygodni później, w słoneczne kwietniowe popołudnie na Kurfurstendamm gdy Rudi Dutscke wychodził z biura SDS i zamierzał wsiąść na rower, podbiegł do niego mężczyzna o chłopięcym wyglądzie i z bliskiej odległości strzelił trzy razy. Jeden strzał ugodził młodego ideologa w tył głowy, drugi w szyję, trzeci w klatkę piersiową. Po wielotygodniowej walce ze śmiercią, niezupełnie jeszcze sprawny umysłowo, Dutschke wraz z rodziną wyjechał z Niemiec na stałe.
Zamachowcem był 23-letni Josef Bachmann, który w trakcie przesłuchania oświadczył, że do popełnienia zbrodni skłonił go przykład udanego zamachu na dr. Martina Luther Kinga: "Dutschke był komunistą, nie mogłem go ścierpieć" - powiedział dosłownie. Policja, która przeprowadziła rewizję w mieszkaniu matki Bachmanna w Niemczech zachodnich, znalazła m.in. własnoręcznie przez niego namalowany portret Hitlera oraz egzemplarz Mein Kampf. "Jakież to wychowanie otrzymał ten Bachmann, który malował portrety Hitlera i potem, za pomocą pistoletu, zapragnął skopiować zbrodnię z Memphis...?" - pytał szwedzki "Tydsignal". Matka zbrodniarza zeznała: "Książki i postacie z lat 1933-1945 stanowiły jego hobby. Namiętnie zaczytywał się w literaturze politycznej i wojskowej tego okresu..."
"Bachmann jest typowym produktem manipulacji springerowskiej prasy. Wydawało mu się, że dzięki swojemu antykomunistycznemu - jak mniemał - czynowi uda mu się zyskać sławę i poklask..." - pisał Peter Weigt w Revolutions-Lexikon.

* * *
Zamach na Rudiego Dutschke wywołał falę największych w całej historii Berlina Zachodniego i NRF krwawych rozruchów studenckich.
W Berlinie Zachodnim trwały one praktycznie bez przerwy od chwili zamachu, a więc od wieczora Wielkiego Czwartku, do drugiego dnia Świąt Wielkanocnych. W piątek wczesnym popołudniem tysiące młodych ludzi: studenci, robotnicy, uczniowie, skierowało się w zdyscyplinowanym pochodzie przed ratusz Schoneberg. Ale wystarczył wielki plakat z napisem "Zbrodnia!", aby gromada policjantów rzuciła się na tego, który go niósł, i uderzeniami pałek, pięści, kopniakami skatowała i wcisnęła w tłum, którego nienawiść była dostatecznie wielka, aby przyjąć postawę czynnej obrony. Krew lała się strumieniami, policjanci katowali zarówno mężczyzn i chłopców, jak dziewczęta, strumienie wody z armatek wodnych oblewały zziębniętych i systematycznie, fachowo bitych młodych ludzi. Krótko potem podobne sceny rozegrały się na Kurfurstendamm.
Wokół stojącego tuż przy granicy z NRD Springer-Haus, wysokościowca mieszczącego zachodnioberlińskie redakcje, drukarnie i ekspedycje gazet Springera, uwijały się silne oddziały policji. Otoczono budynek drutami kolczastymi, zasiekami, postawiono uzbrojone posterunki, wydano zakaz zbliżania się na określoną odległość. I mimo to wieczorem tysiące młodych ludzi, nie reagując na ostrzeżenia i bolesne razy, budowało barykady przed rampami ekspedycji i drogami wyjazdowymi z drukarń. Setkami, w milczeniu, obsiadali przejazdy i ulice, którymi zawsze przewożono gazety. Gdy w międzynarodowej grupie dziennikarzy zjawiliśmy się na miejscu, w chłodnym powietrzu nocy krzyżowały się policyjne gwizdy, świst szybujących kamieni ( szybujące kamienie nie wydają świstu - przyp. tłum.), plaśnięcia gumowych pałek, jęki i krzyki rannych, hasła "Wywłaszczyć Springera" i "Bild schoss mit!" ( określenie oskarżające springerowski brukowiec o spowodowanie zamachu na Rudiego Dustchke).
Springerowskie ciężarówki z impetem wjeżdżały w tłum młodych ludzi, usiłujących przeszkodzić w rozprowadzeniu porannych nakładów. Wszędzie snuł się duszący swąd pełzającego gdzieś ognia, rozlegały się jęki, przekleństwa, przeciągłe sygnały karetek pogotowia, warkot zapuszczanych silników samochodowych. Podobne sceny działy się na dworcach w okolicach kolejowych ramp przeładunkowych; demonstranci za wszelką cenę usiłowali przeszkodzić dotarciu springerowskich brukowców do czytelników.
Święta Wielkanocne 1968 roku przeszły do historii miasta z przydomkiem "krwawe". W niedzielę w centrum miasta, w okolicy Wittenbergplatz zgromadziło się 15 tys. osób, które wzięły udział w dorocznym marszu wielkanocnym, zorganizowanym tradycyjnie w ramach kampanii o demokrację i rozbrojenia. Marsz ten był także potępieniem zamachu i protestem przeciwko panującym w mieście stosunkom i klimatowi politycznemu. Jednak zaledwie pół godziny po uformowaniu się pochodu wywiązała się regularna, uliczna bitwa między demonstrantami a atakującą policją. Trwała prawie godzinę. Stróże "porządku publicznego" użyli gazów łzawiących, armatek wodnych i koni, rozgramiając demonstrację z bezwzględną brutalnością. W szpitalach miasta opatrywano przez kilka dni tysiące rannych i pokaleczonych, a w aresztach znalazły się setki "podejrzanych".
Od dnia zamachu przez długie tygodnie Berlin Zachodni był widownią zajść i miejscem akcji i kontrakcji o wyjątkowym charakterze i i nieopisanej zajadłości.
W pierwszych dniach maja w hamburskim miesięczniku "Konkret" ukazał się ostatni, pisany tuż przed zamachem artykuł Rudiego Dutschke. Oto myśl przewodnia artykułu, świadcząca o tym, że SDS-owski ideolog poddał niektóre ze swoich tez nowym przemyśleniom: "Udało nam się, dzięki masowym oddolnym akcjom, poddać uniwersytety, te najsłabsze ogniwa epoki późnego kapitalizmu, procesom demokratyzacji... Decydującą przesłanką dla powszechnego ruchu rewolucyjnego stanie się w naszych warunkach jedność robotników, urzędników, uczniów, chłopów i studentów. Ale proces ukształtowania się takiej jedności nie jest możliwy w krótkim okresie czasu..."
Reakcją na zamach na Rudiego Dutschke było około pięciuset demonstracji, w których wzięło udział ponad 300 tys. demonstrantów - w Brelinie Zachodnim i w NRF. Ale nie wszystkim spośród nich przyświecała myśl przewodnia ostatniego artykułu ciężko rannego "Rudiego", leżącego teraz w szpitalu w Westend.
Euforia demonstrowania spotęgowała jeszcze zamęt głoszonych idei i poglądów, przerodziła się w generalne anarchizowanie. We Frankfurcie nad Menem studenci zerwali szyld ze starą nazwą uniwersytetu im. J.W. Goethego i przemianowali go na uniwersytet im. Karola Marksa, w Heidelbergu doszło do krwawej rozprawy korporantów i prawicowców z hurrarewolucjonistami. W Hamburgu, Bonn, Monachium "nowa lewica" opanowała teatry, podejmując z publicznością dialog w sprawie gorączkowo przygotowywanych właśnie w Bundestagu ustaw wyjątkowych, w sprawie Wietnamu, antysemityzmu i militaryzacji. Zachodnioberlińskie wyższe uczelnie zamieniły się w sztaby setek akcji i działań. Sale wykładowe i seminaryjne - przede wszystkim Wolnego Uniwersytetu i politechniki - okupowane były we dnie i w nocy przez brodatą, gestykulującą, rozpolitykowaną młodzież. Z rotaprintów schodziły coraz to nowe żądania i programy, przez krótkofalówki nadawano informacje i polecenia dla towarzyszy, którzy demonstrowali na ulicach. Na spirytusowych kuchenkach bulgotały naprędce przygotowywane posiłki. W jednej z sal seminaryjnych zainstalowano okresowy żłobek, umożliwiający studentkom - matkom udział w gorączkowym życiu politycznym.
Podczas z reguły krwawych, ulicznych demonstracji jeszcze ciaśniej tłoczyły się obok siebie nad głowami demonstrantów portrety Ho Chi Minha, Trockiego, Róży Luksemburg, "Che" Guevary. Całe "oddziały" potrząsały czerwonymi książeczkami Mao, a tuż za nimi inne domagały się "adaptacji marksizmu dla Berlina Zachodniego" lub karkołomnej "syntezy trzech wielkich M" - ideologii Marksa, Mao i Marcuse'a. Normalny tok studiów został sparaliżowany na całe dnie i tygodnie. Gdy w końcu maja, z racji wielkich demonstracji przeciwko kolejnym czytaniom projektów ustaw wyjątkowych w Bundestagu, byłam w gmachu politechniki, uczelnia szumiała jak ul, setki plakatów, karykatur i odezw wołało z każdej ściany, z każdego kąta. Wszędzie snuły się gromady rozgorączkowanych, dyskutujących, redagujących i kolportujących ulotki i odezwy, agitujących i agitowanych młodych ludzi. W jednym z korytarzy na rozłożonych na podłodze płaszczach z głowami na zwiniętych w wałki swetrach spali ci, którym już nie pomagała kawa i środki pobudzające.
O nauce nie było mowy.
W tych samych dniach prof. Kurt Weichselberger, rektor politechniki, ten sam, który jeszcze kilka miesięcy temu mimo nacisków Senatu i reakcyjnej opinii publicznej nie zawahał się udostępnić pomieszczeń uczelni dla obrad kongresu wietnamskiego, złożył dymisję, nie mogąc zagwarantować porządku i odpowiadać za normalny tok zajęć.
Również klasa robotnicza miasta zachowała wobec hurrarewolucjonistów bardzo daleko idącą rezerwę. Około dwóch tysięcy młodych ludzi, którzy skierowali się w pochodzie pod jeden z tutejszych wielkich zakładów przemysłowych, aby " namówić robotników do wspólnych akcji", zostało przyjętych zimno.
(...)
Po "krwawych świętach" przedstawiciele opozycji pozaparlamentarnej przekazali nadburmistrzowi Schutzowi katalog następujących żądań: ustąpienia Senatu, niezwłocznego wywłaszczenia Springera, demokratyzacji rozgłośni radiowych i zniesienia amerykańskiej kontroli nad rozgłośnią RIAS, przyznania godziny dziennie w programie rozgłośni Sender Freies Berlin (SFB-Radia Wolnego Berlina) programowi opozycji pozaparlamentarnej, powołania społecznego komitetu ( również z udziałem przedstawicieli opozycji) dla zajęcia się działalnością policji, odwołania ze stanowiska wiceprezydenta policji, Prilla.
Springerowska polityka prasowa, od dawna atakowana przez myślącą część społeczeństwa zachodnioberlińskiego, stała się również przedmiotem krytycznego zainteresowania zwierzchnictwa Kościoła Ewangelickiego. Dr.Scharf, biskup Berlina-Brandenburga, ponownie udał się z osobistą wizytą do burmistrza miasta z propozycją utworzenia specjalnej, złożonej z naukowców komisji, której zadaniem byłoby gruntowne zbadanie sytuacji w publicystyce zachodnioberlińskiej. Również niespringerowskie pisma postawiły konkretne pytanie: kiedy wreszcie decydujące czynniki skłonne będą przyznać, że gazety nie są zwykłym towarem, lecz instrumentem kształtowania opinii publicznej, i kiedy wyciągną z tego właściwe wnioski...? Ale odpowiedź była tylko jedna: tak długo, jak długo same zainteresowane są w kształtowaniu jej w dotychczasowym (springerowskim) kierunku - nie uczynią tego. Paroletnia dyskusja nad problemem koncentracji prasy nie przyniosła przecież żadnych wyników.
(...)