Tekst pochodzi z Impulsu Trybuny http://www.trybuna.com.pl/n_index.php?sel=impuls&date=20050407&code=2005040722
Cała władza w ręce rad
Ze Zbigniewem M. Kowalewskim, działaczem ruchu samorządów
pracowniczych pierwszej „Solidarności”, rozmawia Jakub Rzekanowski
Wizja rad robotniczych kierujących fabrykami może się dziś wydawać kompletną
utopią. Tymczasem w 1980 r. była czymś bardzo realnym. Co sprawiło, że wówczas,
wśród robotników, w Polsce odżyła ta idea?
– Na fali wydarzeń nastąpiła potężna moblizacja społeczna. Mieliśmy do
czynienia z narastającą aktywnością robotników, bardzo głęboką, bardzo bojową i
bardzo radykalną. W takich sytuacjach w historii dochodziło wielokrotnie do
pojawienia się dążeń tworzenia rad robotniczych, ustanawiania władz w fabrykach
i do narastania aspiracji robotniczych, włącznie ze zmianą form zarządzania
państwem. Pod tym względem tamta sytuacja nie była niczym nadzwyczajnym, tylko
potwierdzeniem tej reguły. Było jednak inne ważne zjawisko – okazało się, że w
rozmaitych środowiskach robotnicznych jest nadal żywa pamięć o radach
robotniczych z 1956 r. Było to dla mnie, jako ówczesnego działacza ruchu
samorządowego, dużym zaskoczeniem. Poznawałem ludzi, którzy mieli bogate
doświadczenia, wiedzieli co robić i jak się organizować. To było bardzo cenne.
Pamiętam, że na naradzie w marcu 1981 r. pojawił się działacz z Huty Warszawa z
1956 r, członek ówczesnej rady robotniczej, który przekonywał, że jeśli bardzo
szybko nie zacznie się tworzyć ciał ponadzakładowych koordynujących rady, to
ruchowi samorządowemu zostanie ukręcony łeb.
Nie było innych inspiracji? Tradycja rad sięga walk robotniczych dużo
starszych niż rok 1956, np. rewolucji rosyjskich. Na ziemiech polskich
powstawały rady w 1918 r. kierowane przez komunistow i socjalistów.
– O tym nikt nie pamiętał, inne były realia, bo nasz ruch tworzył się w zupełnie
innym ustroju. Natomiast pojawiały się odniesienia do czasów tużpowojennych. Na
wyzwalanych terenach dochodziło do uruchamiania zakładów przez same załogi i
ustanawiania zarządu przez rady zakładowe. Działali oczywiście ludzie, którzy
mieli głębszą wiedzę historyczną, dotyczącą i rewolucji rosyjskich, i innych
doświadczeń ruchu robotniczego. Inspirujące były dla nas publikacje teoretyczne
na temat samorządu pracowniczego drukowane w 1956 r. w tygodniu „Po Prostu”.
Chciałbym podkreślić, że nasza koncepcja samorządu robotniczego nie była jakąś
prymitywną, czy prostacką koncepcją. Wiązała demokratyczne zarządzanie zakładem
z fachowością. Zarządzać miała rada pracownicza, która określała kierunki
rozwoju przedsiębiorstwa i podejmowała decyzje strategiczne. Codzienne
operatywne kierowanie należało do dyrektora wybieranego w drodze konkursu z
grona fachowców.
Jaki wpływ na świadomość robotników miał rozziew między oficjalną propagandą
głoszącą, że klasa robotnicza jest przodującą klasą, a rzeczywistością?
– Z jednej strony było poczucie zdominowania przez aparat państwowy, biurokrację
partyjną, istniało też poczucie wyzysku. Rozmaite wystąpienia robotnicze w
Polsce Ludowej zaczynały się od podwyżki norm wydajności, czyli występowało
zjawisko intensyfikacji pracy opisane w „Kapitale” przez Marksa. Było też
poczucie, że robotnicy nie mają nic do powiedzenia, że władza siedzi na ich
plecach i rządzi w ich imieniu, ale jest silnie wyobcowana w stosunku do klasy
robotniczej. Z drugiej strony panowało przekonanie, że robotnicy rzeczywiście są
klasą, która powinna odgrywać rolę, jaka jest jej przypisywana w oficjalnej
propagandzie i w dyskursie ideologicznym. Dążenie do zajęcia takiej pozycji było
bardzo silne i towarzyszyła temu świadomość, że tę pozycję można osiągnąć tylko
w walce. Że nikt nie da jej za darmo, że trzeba się bić o nią z aparatem władzy.
Na ile wasze postulaty były radykalne? Czy chodziło tylko o stworzenie
samorządu robotniczego w fabrykach, czy może myśleliście też o przejęciu
kontroli nad całą gospodarką, albo nawet nad państwem?
– To się zmieniało wraz z dynamiką ruchu. Inna była sytuacja, jak się pojawił, a
inna w toku jego rozwoju. Aspiracje rosły. Na początku była niechęć i lęk przed
stawianiem postulatów politycznych. Obwieszaliśmy więc Łódź plakatami z hasłem
„cała władza w zakładach w ręce rad pracowniczych”. To hasło wywołało
natychmiastowy oddźwięk, ale w ograniczonym polu, dotyczącym zakładów.
Wiedzieliśmy jednak, że stawianie bardziej radykalnych haseł grozi
wyizolowaniem. Wiosną 1981 r., a więc kilkanaście miesięcy później, nasze hasło
zaczęło być traktowane wśrod pracowników jako normalne i wyzwoliło dalej idące
aspiracje. Pojawiło się nowe hasło: „cała władza ekonomiczna w ręce rad”. Było
wiadomo, że w takim systemie, jaki istniał w Polsce Ludowej, nie ma władzy
ekonomicznej oderwanej od władzy politycznej. Ale unikaliśmy stawiania wprost
sprawy władzy politycznej. Koncentrowaliśmy się na różnych rozwiązaniach
samorządowych. Na przykład. odżyła idea izby samorządowej Oskara Langego z 1956
r. Lange na lamach „TRYBYNY LUDU” zaproponował wtedy nowy system państwa, oparty
na bardzo silnie na izbach samorządowych. To nawiązywało silnie do idei izby
pracy, którą w 1918 roku zaproponowała PPS w swoim projekcie konstytucji. Byla
też idea tygodnika „Po Prostu” – idea sejmu robotniczego. To były rzeczy, nad
którymi się wtedy dyskutowało, które były publikowane, cytowane.
Nawet wasz pierwszy postulat – „cała wladza w zakładzie w ręce rad” – był
radykalny. Uderzał w nomenklaturowych dyrektorow i pozycję PZPR w fabrykach.
– Dyrektorzy faktycznie pochodzili z nominacji aparatu partyjnego. Nasza
koncepcja, aby byli wybierani w drodze konkursów organizowanych przez radę
robotniczą, była bardzo wywrotowa. Spotykała się z bardzo dużym oporem władzy,
ale z drugiej strony w pewnym momencie władze poszły na ustępstwa. Po sierpniu i
jesieni 1980 r. w wielu fabrykach nie było dyrektorów, bo zostali wyrzuceni
przez załogi. Władze były zainteresowane powołaniem nowych i godziły się na
konkursy dla dyrektorów i powoływanie ich przez robotników.
Jak władze reagowała w ogóle na wasz ruch?
– Postulaty samorządności robotniczej stały się latem i jesienią 1981 roku
najbardziej zapalnym punktem w starciach między władzą a „Solidarnością”. Jednak
kierownictwo „S” nie popierało naszych postulatów, one były narzucane temu
kierownictwu przez załogi. Pierwszy zjazd „S” zakończył się bardzo ostrymi
uchwałami w sprawie samorządności, podejmowanymi ponad głową niechętnego Lecha
Wałęsy. To się rozlewało w zakładach, w terenie, tam, gdzie kierownictwo
centralne „S” nie miało nic do powiedzenia. Nasz ruch znajdował też poparcie
wśród wbardzo wielu działaczy związków branżowych.
Skąd się brała ta niechęć kierownictwa „S” do idei samorządności
pracowniczej. To były uprzedzenia ideologiczne, czy zwykły oportunizm?
– Im wyższe były struktury „S”, tym popularność idei samorządności była mniejsza
i tym większy był opór. Im niżej, tym więcej było autentycznych aspiracji
robotniczych. Na pierwszej konferencji w Warszawie, poświęconej samorzadności,
zorganizowanej w marcu 1981 r. przez Ryszarda Bugaja i Bronisława Geremka,
doszło do konfrontacji. Gremek był wrogiem tej idei. Bugaj był za, ale w sposób
umiarkowany. Jego poparcie było ograniczone, przez cały czas się bał, że
samorząd robotniczy rozwali centralne planowanie gospodarki. Myśmy stawiali
problem demokratycznego planowania, a on się martwił o centralne planowanie.
Powodem niechęci władz „S” do samorządności robotniczej były też silne wpływy
KOR-owców, którzy w naszym ruchu nie uczestniczyli i niejednokrotnie nas
atakowali.
To zaskakujące, przecież KOR wyrastał m.in. z tradycji PPS, z tradycji
Października i „Po Prostu”.
– Myślę, żę wtedy już ewoluował na prawo. Pamiętam jesień 1980 r., kiedy Jacek
Kuroń był gościem delegatów „Solidarności” regionu łódzkiego. Ostrzegał przed
radykalizmem robotniczym. Stawiał argument, że nie można się za bardzo
radykalizować, bo przyjdą Rosjanie, więc trzeba trzymać ruch w ryzach. Ubolewał,
że następuje rozdźwięk między umiarkowaną inteligencją, a radykalizmem
robotniczym. To była charakterystyczna postawa dla środowiska KOR.
Po stanie wojennym ruch samorządowy w „S” został zmarginalizowany. Zupełnie
zanikł w tej „Solidarności”, która zasiadała do Okrągłego Stołu.
– Wraz ze stanem wojennym przestał istnieć cały ruch społeczny. Ustała
niezależna działalność środowisk pracowniczych. Wcześniej, jesienią 1981 r.,
miał miejsce fakt, który też wpłynął na kwestię samorządów pracowniczych. Otóż
Sejm uchwalił ustawę o samorządzie załogi. Była ona bardzo kontestowana jako
niedostateczna. Jednak w porównianiu z ustawodawstwem innych krajów była to
ustawa bez precedensu. Nawet jeśli nie odzwierciedlała wszystkich aspiracji
ruchu samorządowego, to jednak była bardzo zaawansowana. Cóż z tego, skoro rady,
które powstały na jej podstawie w latach 80., znalazły się w próżni i zaczęły
obumierać. Nie stała za nimi żadna masowa organizacja demokratyczna, która
mogłaby kontrolować system.
Po 1989 r. przeszliśmy do ustroju zupełnie innego niż ten, o który walczyli
robotnicy w 1980 r. Dlaczego kierownictwu „S” udało się otumanić robotników
kapitalizmem?
– Przyczyn było kilka. Jedną z nich był bardzo ciężki kryzys gospodarczy,
przewlekle uciążliwy dla ludzi. Spowodowało to delegitymizację w oczach
społeczeństwa gospodarki upaństwowionej, która miała wcześniej bardzo silną
liegitymizację społeczną. Nie było bodźca, który spowodowałby, że ludzie
chcieliby aspirowaći do zarządzania zakładami pracy. Coś, co się rozkłada, nie
bardzo może mobilizować pod tym względem. Do tego doszły bardzo silne wpływy
prawicowe w „S”. To był efekt zejścia do podziemia, zjechania pod kruchtę.
„Solidarność” funkcjonująca przy Kościele, bardzo się uzależniła od pomocy
materialnej zza granicy. Ta pomoc na początku pochodziła głównie od związków
zawodowych i organizacji lewicowych. Później zastąpiły je agendy rządowe państw
zachodnich, które w ten sposób uzależniły „Solidarność” od siebie pod względem
politycznym. Pamiętajmy też, że w 1989 r. mieliśmy do czynienia z niskim
stopniem mobilizacji społecznej. Niska była aktywnosć środowisk pracowniczych.
Oczywiście wybuchały strajki, ale nie miały one nic wspólnego z długofalową
walką. Były bardzo desperackie, związane z upadkiem gospodarki, chodziło w nich
o bardzo bieżące interesy i postulaty.
Czy idee samorządności robotniczej mogą być alternatywą dla neoliberalnego
kapitalizmu? Mieliśmy do czynienia z przejmowaniem zakładów przez
zorganizowanych pracowników – np. fabryki żelatyny, czy fabryki Wagon.
– Rzeczywiście jest kilka takich przypadków w Polsce. Więcej było ich w innych
częściach świata, ale w tym samym systemie gospodarczym, np. w Argentynie.
Polskie doświadczenia są jednak bardzo ograniczone. Fabryka żelatyny i Wagon to
bardzo desperackie walki obronne – ratowanie miejsc pracy, zakładów. Idee
samorządowe mogą się rozwijać i zyskiwać grunt tylko w sytuacji intensywnych
walk społecznych, a nie rozproszonych, defensywnych. Poszczególnym zakładom,
przejętym przez załogę i zmuszonym do funkcjonowania w warunkach gospodarki
liberalnej, bardzo ciężko jest przeżyć. To nie są dobre warunki do tego typu
doświadczeń. Ale idee samorządu robotniczego będą odżywać i stawać się
alternatywą mającą szerokie poparcie pracownicze i robotnicze, w sytacjach
znacznie szerszych walk klasowych.
Dziękuję za rozmowę.
--------------------------------------------------------------------------------
Zbigniew Marcin Kowalewski (1943) – z wykształcenia etnolog, autor lub
współautor m.in. książek:
Antropolog’a de la guerrilla (Caracas 1971), Guerrilla latynoamerykańska
(Wrocław 1978), Rendez-nous nos usines! (Paryż 1985), Rap: między Malcolmem X a
subkulturą gangową (Warszawa 1994). Działacz pierwszej „Solidarności”. Redaktor
półrocznika „Rewolucja”
i „Nowego Tygodnika Popularnego”.