Tekst pochodzi z lutowego Nowego Robotnika http://www.nr.freshsite.pl/?nr=17&id=537 . Przy tej okazji warto odnotować, że nie tylko Dariusz Ciepiela z Zarządu ATTAC jest pogrążony w żałobie - ale cała redakcja, o czym świadczy okładka ostatniego numeru, gdzie tradycyjna czerwień została zamieniona przez żałobną czerń a we wstępniaku roi się od wazeliny: "Jan Paweł II naznaczył swoją postacią całą epokę. Jako człowiek potrafił być ujmujący, budził sympatię i szacunek umiejętnością zbliżenia do innych, brakiem rutyny(...)Na tle polskiego Kościoła papież jawił się rzeczywiście jak ktoś wyjątkowy. Wsłuchując się w jego słowa, trudno nie zaprzeczyć, że miały one wielką moc pomagając zmobilizować społeczeństwo". Żenada...
Andrzej Smosarski
W pogoni za zyskiem
Swoboda przepływu kapitału czyni społeczeństwa bezradnymi
wobec egoizmu inwestorów. Ci ostatni w swoich wyborach posługują się akurat
przeciwną hierarchią wartości, niż oczekiwaliby tego zwykli ludzie. Uroki
delokalizacji, przenoszenia miejsc pracy poznajemy już także w Polsce.
W panującym nam niemiłosiernie ustroju wolnorynkowym przedsiębiorczość znaczy
dla elit więcej niż prawa obywatelskie, nic więc dziwnego, że kapitał uzyskał
swobodę przemieszczania się po całej kuli ziemskiej, o której mogą tylko marzyć
rzesze ubogich mieszkańców większej części globu. Ostatnie trzydzieści lat to
kilkusetkrotny wzrost liczby transakcji międzynarodowych rożnego rodzaju, z
których większość stanowią zupełnie bezużyteczne społecznie spekulacje akcjami i
walutą. Jednak nawet tam, gdzie inwestora rzeczywiście interesuje stworzenie lub
przejęcie realnie istniejącego przedsiębiorstwa w innym kraju w celu dalszego
jego rozwoju, kryterium decydującym o wyborze lokalizacji pozostaje przede
wszystkim zysk właściciela i akcjonariuszy. A ten realizuje się poprzez
przerzucanie kosztów działalności firmy na sferę społeczną, co nazywa się
elegancko "obniżaniem kosztów", "restrukturyzacją" czy "modernizacją".
Dobroczyńcy ludzkości
Inwestorzy niechętnie dają, za to lubią brać. Interesuje ich możliwie niski
poziom płac, bez względu na to, jak wpływa to na życie mieszkańców danego
terytorium i jaki poziom cen udaje się właśnie uzyskać na produkty czy usługi
oferowane dzięki wysiłkowi tych ludzi. Drażnią ich wszelkie przejawy socjalnej
działalności państwa, które mogą wpłynąć na podwyższanie oczekiwań płacowych. W
swoich wyborach zwracają uwagę na stan infrastruktury technicznej - dróg i
uzbrojenia terenu - oraz stopień wykształcenia i zasób umiejętności zawodowych
lokalnej społeczności. Bacznie obserwują politykę podatkową państw, preferując
te o niskich stopach podatków bezpośrednich dla klas wyższych i szukając
oszczędności w systemach zachęty dla przedsiębiorców tworzonych przez władze
centralne i samorządy. Niechętnie patrzą na regulacje dotyczące praw
pracowniczych i ograniczenia wynikające z wprowadzania standardów ochrony
środowiska, traktując je jako niepożądany czynnik zewnętrznej presji na
funkcjonowanie przedsiębiorstw. Słowem - odmawiają partycypacji w zaspokajaniu
potrzeb lokalnych społeczności stosownej do osiąganych zysków, zrzucając na
barki innych wysiłek finansowania usług z których w końcu sami też korzystają
(transport towarów możliwy jest dzięki szlakom komunikacyjnym, umiejętności
pracowników kształtuje system oświaty opłacany z podatków lub przez samych
zainteresowanych, własności i obrotu gospodarczego strzeże policja i wymiar
sprawiedliwości).
Stosowanie takiego modelu zarządzania dodatkowo ułatwia fakt, iż obowiązująca
ideologia neoliberalna zabrania rządom bezpośredniej działalności inwestycyjnej,
jako rzekomo obdarzonej grzechem pierworodnym biurokratyzmu i niegospodarności.
Interpretując w ten sposób fakt, iż sektor publiczny - kierowany zawsze przez
urzędników z natury rzeczy mniej zainteresowanych maksymalizacją wyzysku i
łamaniem prawa, za to łatwiejszych do skontrolowania - ma z reguły wyższe koszty
niż zanurzone w szarej strefie i obchodzące przepisy firmy prywatne, liberałowie
doprowadzili do likwidacji alternatywy w postaci gospodarczej działalności
państw. Ograniczają się one jedynie do opłacania prywatnych firm z budżetów,
które w ramach realizowanych niemal wszędzie programów "porządkowania wydatków
publicznych" wciśnięte są w coraz sztywniejsze gorsety tzw. ekonomicznej
racjonalności. A to służy wprawdzie często interesom poszczególnych urzędników
(korupcja na styku "prywatne - państwowe"), sprowadza jednak rolę władz
publicznych do żebraczego zabiegania o względy biznesu w warunkach globalnej
rywalizacji z tysiącami podobnych konkurentów. Taki porządek rzeczy wpływa na
iluzoryczność demokracji, bowiem wybrańcy ludu - na których skupia się
odpowiedzialność za sytuację na rynku pracy - coraz bardziej zmuszeni są
preferować interesy właścicieli kapitału kosztem innych grup społecznych. A
biznesmeni z Zachodu, ustami opłacanych przez siebie tzw. niezależnych ekspertów
szantażują społeczeństwa ucieczką kapitału, jeżeli podważona zostanie stabilność
polityczna, czyli wygodny dla nich układ polityczno-ekonomiczny.
Wędrująca gospodarka
W kontrolowanych przez biznes mediach często mówi się z zachwytem o nowych,
właśnie rozpoczynających się inwestycjach, rzadko wspomina się jednak o
likwidowanych firmach, z wyjątkiem może tych największych we własnym kraju. W
ten sposób można odnieść wrażenie, iż miejsc pracy przybywa w błyskawicznym
tempie i właściwie nie wiadomo, skąd się bierze bezrobocie. Realia są jednak o
wiele bardziej ponure - znaczna część nowych zakładów pracy będących własnością
korporacji międzynarodowych powstaje w miejsce filii likwidowanych w innych
rejonach świata lub kosztem rezygnacji z usług tamtejszych podwykonawców.
Delokalizacja - bo tak właśnie nazywa się zjawisko przenoszenia przedsiębiorstw
w ramach gospodarki globalnej - zdążyła już uderzyć w wielu obywateli wielu
państw rozwiniętych, niektórych z nich pozbawiając zatrudnienia, a innych
zmuszając do rezygnacji z dotychczasowego poziomu życia dla zwiększenia swojej
"konkurencyjności". Ale dopasowanie się do warunków płacy w krajach najuboższych
przez mieszkańców Europy Zachodniej czy nawet USA wydaje się niewyobrażalne,
gdyż np. koszty pracy Francuza (pensja plus wszystkie ubezpieczenia i inne
dodatki) są wciąż mniej więcej trzydziestokrotnie wyższe niż w najbiedniejszych
krajach Azji.
Natężenie delokalizacji w różnych branżach nie jest jednakowe. Stosunkowo
najbardziej opłaca się przedsiębiorcom przenosić za granicę firmy działające w
segmentach rynku wymagających dużej ilości ludzkiej pracy, szczególnie gdy nie
wymaga ona zbyt wysokich kwalifikacji czy wykształcenia. Sztandarowy przykład
tego rodzaju inwestycji stanowią słynne maquilladoras, ulokowane po
meksykańskiej stronie granicy USA. Taka lokalizacja pozawala zapłacić za
kilkunastogodzinną pracę szwaczki jedynie cztery dolary zamiast czterdziestu. A
i to nie spełniło oczekiwań amerykańskich bossów, gdyż od kilkunastu miesięcy
widać tendencję do likwidowania warsztatów i przenoszenia produkcji na drugi
koniec świata, do Chin, gdzie pogrobowcy maoizmu równie skutecznie propagują
dziś drapieżny wolny rynek, jak niegdyś bronili ludu przed inwazją wróbli.
Mieszkańcy Państwa Środka, których większość wychowała się w niewyobrażalnej dla
Europejczyka nędzy, a jednocześnie przyzwyczaiła się do codziennej, morderczej
harówki, nie tylko zgadzają się na jeszcze gorsze warunki pracy, ale jeszcze z
reguły płacą korporacyjnym urzędnikom niemałe łapówki za przyjęcie do pracy w
zachodniej firmie. W obu miejscach globu atmosfera dla biznesu jest więcej niż
korzystna - demokracja polityczna nie jest niczym więcej niż fasadą dla
interesów nomenklatury, która z życzliwością spogląda na sprawne eliminowanie
pyskatych związkowców czy lekceważenie warunków pracy.
Ale delokalizacja może też dotyczyć prac wymagających znacznych kwalifikacji
zawodowych, zwłaszcza w sferze usług. Rozwój internetu sprawia, iż tłumaczenie
tekstu pisanego zlecone wieczorem w Nowym Jorku może spokojnie wykonać za jedną
trzecią stawki pracownik odpowiedniego biura w Hanoi albo Bangkoku, i to
szybciej, bo w ciągu amerykańskiej nocy. Powoli zaczyna się też exodus biur
księgowych, central logistycznych i innych firm typu back-office czyli
zatrudniających "białe kołnierzyki" zapleczy koncernów. Teksty o gospodarce
amerykańskiej czytane z pasją przez elity z Wall Street pisują dla tamtejszych
gazet coraz częściej Hindusi, a liczbę straconych skutek delokalizacji miejsc
pracy w sektorze informatycznym w tym samym kraju szacuje się już na setki
tysięcy. Różnica w kosztach zatrudnienia nie jest już tak wysoka jak w przypadku
prac mniej skomplikowanych, bo w krajach o niższym poziomie rozwoju deficytowi
specjaliści zarabiają zazwyczaj bardzo dobrze w stosunku do reszty rodaków, ale
i tak się opłaca. Biznesmenom z krajów rozwiniętych, rzecz jasna.
Podatek dla korporacji
Środkowo-wschodnia część Europy do niedawna uważana była przez koła gospodarcze
i elity, zarówno zachodnie jak i własne, wyłącznie za beneficjenta delokalizacji.
Wielokrotnie niższe płace, słabość aparatu skarbowego i wielu instytucji
państwowych (prezentowana jako alternatywna rzeczywistość gospodarcza wobec
rzekomo przeregulowanej tzw. starej Europy) wzbogacone o prounijny urzędowy
optymizm kazały w tej części świata widzieć ważnego odbiorcę inwestycji. Tym
bardziej że po okresie realnego socjalizmu pozostały tu względnie dobrze
wykształcone społeczeństwa... Tradycyjnie wysoka kultura pracy Czechów,
struktura węgierskiej gospodarki daleko przed rokiem 1989 zorientowanej na
kooperację z gospodarkami państw zachodnich i rynek polski z niemal
czterdziestomilionową rzeszą odbiorców w kraju i perspektywami poszerzenia na
wschód wydawały się żelaznymi atutami regionu w walce o przyciąganie inwestycji.
Ten sposób myślenia jest obecny i dzisiaj, skoro na listach krajów polecanych
przez zachodnie instytucje finansowe jako dogodne miejsca do delokalizacji (inna
nazwa: offshoring) kraje naszego regionu znajdują się w ścisłej czołówce obok
państw takich jak Malezja, Indie, Chiny, Kanada czy Chile.
Masowej delokalizacji obawiają się też politycy tacy jak Gerhard Schroeder czy
Jacques Chirac, którzy otwarcie krytykują nasz kraj za zbyt niski poziom
podatków w stosunku do państw "starej Unii" i podważanie w ten sposób
europejskiego modelu socjalnego. Ich zdaniem Polska i niektóre inne kraje
stosują dumping podatkowy właśnie po to, aby uzyskać przeniesienie miejsc pracy
do własnego kraju. Nasze elity przyjęły te głosy z pełnym obłudy oburzeniem,
choć przecież to dzięki zaletom progresywnego systemu podatkowego tych krajów do
Polski trafiały już i dalej będą przekazywane miliardy euro z funduszy
strukturalnych UE.
Wbrew temu, co twierdzą politrucy neoliberalizmu, tak wysoka pozycja Polski w
rankingach tworzonych na potrzeby właścicieli kapitału nie przyczynia się wcale
do ograniczenia bezrobocia czy zwiększenia zamożności społeczeństwa. Okupiona
jest za to daniną podatników i wyrzeczeniami obywateli, którzy niejednokrotnie
muszą finansować wydatki czynione wyłącznie "pod inwestorów" (budowa w
konkretnym miejscu infrastruktury, finansowanie szkoleń pracowników danej
branży), rezygnując jednocześnie ze znacznej części wpływów podatkowych w skali
kraju (dwie poważne obniżki podatku CIT dla firm w ostatnich latach) i gminy
(ulgi podatkowe wprowadzane przez samorządy).
Szaleńczy wyścig o względy inwestorów, zwłaszcza tych nielicznych, którzy
obiecują realizować projekty typu greenfield (budowa zakładu od podstaw)
doprowadził już do tego, że zatarta została granica jakiejkolwiek opłacalności
tego rodzaju zabiegów. Według opinii wielu ekonomistów, Polska oferując około
siedmiuset milionów złotych dopłaty do inwestora w czasie niedawnej rywalizacji
ze Słowacją o lokalizację zakładów Hyundaia, przekroczyła znacznie barierę
racjonalności, a i tak nie dała rady sprostać konkurencji sąsiada.
Do Polski czy z Polski?
A czy naszemu krajowi grozi rola eksportera miejsc pracy przez biznes, chciwy do
absurdu? Zapewne tak, bo zjawisko to występuje już dzisiaj, choć jego skala jest
niewielka. Póki co koszty pracy są u nas dwa do trzech razy niższe od tych,
jakie ponoszą pracodawcy w najbiedniejszych krajach dawnej unijnej "piętnastki",
a obecność w Polsce gwarantuje bezcłowy dostęp do jednego z największych rynków
na świecie, toteż obecne koncerny światowe raczej nie przenoszą pracy w inne
części świata. Polscy pracodawcy są wciąż za słabi kapitałowo, aby masowo
delokalizować pracę, a w najbliższych krajach o niższych płacach takich jak
Białoruś czy Ukraina w gospodarce karty rozdają lokalni oligarchowie powiązani
ze skorumpowanymi urzędnikami oraz wzbogacony wyjątkowo nieuczciwą prywatyzacją
i wysokimi cenami ropy biznes rosyjski. Istnieją już jednak biznesmeni tacy jak
Jędrzej Wittchen, znany producent ekskluzywnych wyrobów skórzanych, który
zlikwidował swoje przedsiębiorstwo zatrudniające setkę osób w kraju i przeniósł
produkcję do... Chin, chwaląc się, iż pozwoliło mu to ograniczyć wydatki
związane z zatrudnieniem do dwustu dolarów na osobę. Można się też spodziewać,
iż obecna wymiana oligarchów na Ukrainie z promoskiewskich "niebieskich" na
zorientowanych na Zachód "pomarańczowych" umiędzynarodowi tamtejszą gospodarkę,
a jest to kraj - o niskich zarobkach i olbrzymim rynku wewnętrznym - do którego
chęć przenoszenia zakładów pracy polscy przedsiębiorcy deklarują najczęściej.
W najbliższych miesiącach i latach koszty pracy w Polsce będą zbliżać się do
tych w państwach Europy Zachodniej, po części w wyniku ofensywy biznesu tamże, a
po części ze względu na trwanie na jednym rynku unijnym, a także ze względu na
wynikającą z monetarystycznej obsesji NBP nadmierną siłę złotego. Skłaniać to
może przedsiębiorców do delokalizacji swoich firm lub stosowania takiej groźby
dla wymuszenia korzystnej dla nich polityki podatkowej czy dalszej liberalizacji
prawa pracy. Reklamowana dziś przez zwolenników obecnego porządku jako "szansa
dla Polski" delokalizacja stanowi więc obosieczną broń i potencjalne zagrożenie,
jako ta część machiny globalizacyjnej, która równa wszystkich pracowników do
dołu, dopasowując ich życie do egoistycznych interesów biznesu.
Tinta na boczek
Oblicza delokalizacji
Włosi patrzą na Wschód
Dziennik Confindustrii (zrzeszenia włoskich pracodawców) "Il Sole-24 Ore" z
25.09.2002, w dodatku poświęconym przemysłowi odzieżowemu, zamieścił znamienny
artykuł, nawiązujący m.in. do relacji włoskich przedsiębiorstw z Polską. Anna
Del Feo pisała we wspomnianym artykule: "Firmy idą coraz dalej na wschód. W
Polsce i na Węgrzech rośnie koszt pracy, zaczyna się delokalizacja w stronę
byłego ZSRR".
Przetrwa najsilniejszy
Fragment rozmowy z Mirosławem Gryszką, prezesem ABB w Polsce (branża
energetyczna)
W kilku ostatnich latach ABB wycofało się z wielu inwestycji w Polsce. Był czas,
że zatrudniali państwo 8 tys. osób, dziś pozostało niespełna dwa tysiące.
Zgadza się, dzisiaj zatrudniamy w Polsce ok. 2000 osób. Ale w kraju pracuje
ponad 8000 osób w spółkach z ABB-owskim rodowodem, chociaż inne międzynarodowe
grupy są tych spółek właścicielem.
Czy pozycja polskich spółek jest satysfakcjonująca w strukturze grupy?
W grupie międzynarodowej mają szanse przetrwać dzisiaj nie tylko ci, którzy są
skuteczni na rynku, ale również w wewnętrznej konkurencji grupy są lepsi od
innych. W grupie ABB jest kilku producentów tych samych urządzeń, ale szanse
przetrwania i rozwoju mają tylko najlepsi.
(23.11.2004 - Gazeta Prawna)
Opłaca się przenieść...
FRAGMENT ROZMOWY Z prof. Zofią Wysokińską (Katedra Gospodarki Światowej i
Marketingu Tekstyliów Wydziału Inżynierii i Marketingu Tekstyliów Politechniki
Łódzkiej)
Czy polskim firmom bardziej opłaca się przeniesienie produkcji, czy też
rozszerzenie sprzedaży na zagraniczny rynek?
Myślę, że jeżeli chodzi o przenoszenie produkcji to raczej Polska mogłaby
podejmować współpracę z krajami, w których koszty pracy są niższe. Dotyczy to
rynków wschodnich - Rosji, Litwy, Łotwy, Ukrainy, Słowenii, a nawet Chin.
Jednak po kryzysie lat 90. polskim przedsiębiorcom trudno jest powrócić na tamte
rynki. Jak możemy odzyskać Wschód?
Zaistnieć na wschodnich rynkach możemy poprzez kooperację z tamtejszymi firmami.
Nie możemy liczyć tylko na bezpośrednią sprzedaż, bo to się nie opłaca. Myślę,
że przenoszenie produkcji i wchodzenie w spółki z firmami na Wschodzie może
przynieść nową jakość produkcji i przyczynić się do tworzenia kolejnych szans
dla naszej gospodarki.
(Wywiad ukazał się grudniu ubr. w internetowym serwisie tekstylnym Fashionet.pl)
Zamknięcie Poznania
Wiosną 2004 r. pracownicy poznańskiej Goplany dotarli do tzw. projektu
"Trampolina", który zakłada przeniesienie produkcji za granicę. Jeden z punktów
nosi tytuł "Zamknięcie Poznania". To tutaj czytamy, że produkcja Nesquika ma być
przeniesiona na Węgry, a cukierków i bombonier do Czech. (Gazeta Wyborcza,
4.05.2004)
Ukraina zaprasza!
Ogłoszenie z jednego z biznesowych portali:
Ukraina - ekspansja na rynki wschodnie!!!
Importuj tanie towary i surowce!
Przenieś swoja produkcję na Ukrainę:
Tania siła robocza
Tanie surowce.
Wietnam też czeka
Przeniesienie produkcji do Wietnamu dla Polskich firm min. odzieżowych może
okazać się szansą na znaczące obniżenie kosztów operacyjnych i większe zyski.
Premier Marek Belka, który we wtorek zakończył trzydniową wizytę w Wietnamie, za
cel na najbliższe lata uznał podwojenie obrotów handlowych z tym krajem i
potrojenie polskiego eksportu. (PAP, 19.01.2005)
A jeszcze niedawno zapraszała Polska...
11 stycznia 2002 roku. Fabryka wyposażenia samochodowego Appliffil-Vanel we
francuskim Cusset. Właściciel przybywa z oddziałem grupą sześćdziesięciu
ochroniarzy, którzy próbują wywieźć wyposażenie zakładu, w którym pracują 104
osoby. Sprzęt ma trafić do zakładu gdzieś w Polsce. (Humanite, 13.01.2002).