Tekst pochodzi ze strony http://www.prawda.pl/content/view/63/1/
Naomi Klein
Marka USA w tarapatach, uczmy się od Big Maca
Zamiast zmienić politykę zagraniczną prezydent Bush zmienia
historię.
W ubiegły wtorek prezydent Bush wygłosił przemówienie na temat planu walki z
terroryzmem na Bliskim Wschodzie za pomocą demokracji. Tego samego dnia
McDonald's rozpoczął wielką kampanię reklamową zachęcającą Amerykanów do
zwalczania otyłości poprzez zdrowe jedzenie i ćwiczenia fizyczne. Jakiekolwiek
podobieństwa pomiędzy kampanią McDonalda "Go Active! American Challenge" (Bądź
aktywny! Wyzwanie dla Ameryki) a kampanią Busha "Bądź demokratyczny! Arabskie
wyzwanie" są całkowicie przypadkowe.
Oczywiście jest w tym trochę ironii, że do wysiłku fizycznego zachęca cię firma,
która spopularyzowała "drive-through", pomagając klientom w tym, aby mogli
konsumować opakowany zawał serca, nie musząc nawet wyjść z samochodu i
przespacerować się do kasy. Jest też ironia w tym, że Bush wzywa ludzi na
Bliskim Wschodzie, aby zdjęli "maskę strachu", ponieważ "strach jest podstawą
każdej dyktatury", podczas gdy strach jest bezpośrednim rezultatem amerykańskiej
decyzji by zainstalować i uzbroić reżimy, które od dziesięcioleci systematycznie
terroryzują ludzi. Lecz ponieważ obydwie kampanie to próby poprawienia
wizerunku, powyższe nędzne fakty nie mają większego znaczenia.
Administracja Busha od dawna była oczarowana pomysłem, że może rozwiązać złożone
wyzwania polityczne po prostu pożyczając narzędzia komunikacji ze swego
ukochanego świata korporacji. Irlandzka gwiazda rocka, Bono, zyskał ostatnio
fanów w Białym Domu, gdy powiedział, że ubóstwo na świecie jest okazją dla
polityków amerykańskich, aby nauczyli się lepiej stosować marketing. "Marka USA
jest w tarapatach... to problem dla biznesu" - ostrzegł Bono podczas Światowego
Forum Ekonomicznego w Davos. Rozwiązaniem jest "ponownie przedstawić się światu,
który nie jest pewny naszych wartości".
Administracja Busha całym sercem zgadza się z tym, skoro widzimy szaleńcze
zmiany w opisie sytuacji, które przetaczają się przez politykę zagraniczną
Stanów Zjednoczonych. Musząc stawić czoła światu arabskiemu rozwścieczonemu
amerykańską okupacją Iraku i ślepym wsparciem dla Izraela, administracja Busha
doszła do wniosku, że rozwiązaniem nie jest zmiana brutalnej polityki lecz...
"zmiana bajki".
Ostatnia bajka marki USA rozpoczęła się 30 stycznia 2005 roku, w dniu wyborów w
Iraku. Było chwytliwe hasło ("niebieska siła" - od koloru tuszu na palcach
wyborców - przyp. tłum), obrazowy symbol (niebieskie palce) i oczywiście nowa
historyjka o roli Ameryki na świecie - opowiedziana przez nieoficjalnego
menedżera marki USA, którym jest felietonista "New York Timesa", Thomas Friedman.
"Opowieść o Iraku zmieniła się z opowieści o 'powstańcach' próbujących wyzwolić
kraj od amerykańskich okupantów i ich irackich 'popleczników' w opowieść o
przytłaczającej większości Irakijczyków próbującej budować demokrację, z pomocą
Amerykanów i wbrew faszystom z partii Baas i zwolennikom dżihadu".
Ta nowa historia jest tak zaraźliwa - mówią nam - że wywołała efekt domina
podobny do upadku muru berlińskiego i upadku komunizmu. Chociaż w "wiośnie
Arabów" jedynym murem na horyzoncie jest izraelski mur apartheidu (oddzielający
Izrael od terytoriów okupowanych - przyp. tłum.). Jak w każdej kampanii mającej
na celu wykreowanie marki, siła tkwi w powtarzaniu, a nie w szczegółach.
Oczywista hipokryzja (okupanci przeciw okupacji!) wymaga, aby powtarzać tę
historię jeszcze raz, coraz głośniej i wolniej. Jednak gdy Bush twierdzi, że
"Iran i inne kraje mają przykład Iraku", warto przyjrzeć się dokładniej temu
przykładowi.
Stan wyjątkowy został właśnie przedłużony i trwa już piąty miesiąc, a
organizacja Human Rights Watch donosi, że tortury są w więzieniach irackich
"systematyczne". Podwójny koszmar włoskiej dziennikarki Giuliany Sgreny
(postrzelonej przez wojsko amerykańskie - przyp. tłum.) obrazuje pułapkę
terroru, w której znajduje się przeciętny Irakijczyk: życie codzienne jest
balansowaniem pomiędzy strachem przed porwaniem lub śmiercią ze strony innych
Irakijczyków, a strachem przed byciem zastrzelonym na posterunku armii
amerykańskiej.
Tymczasem przepychanki wokół tego, kto utworzy rząd Iraku, chociaż Zjednoczony
Sojusz Iracki był oczywistym zwycięzcą głosowania, wskazują na to, że system
wyborczy wymyślony przez Waszyngton nie jest taki demokratyczny. Były
amerykański zarządca Iraku, Paul Bremer, był tak przerażony tym, że Irak będzie
rządzony przez większość Irakijczyków, zapisał takie zasady wyborcze, które dają
przychylnym amerykanom Kurdom 27 procent miejsc w zgromadzeniu narodowym,
chociaż stanowią oni tylko 15 procent ludności.
Co gorsza, konstytucja napisana przez Amerykanów wymaga, aby wszystkie głowne
decyzje były podejmowane przy większości dwóch trzecich lub w niektórych
przypadkach nawet trzech czwartych głosów - rozwiązanie absurdalne lecz dające
Kurdom możliwość zablokowania jakiejkolwiek decyzji o wyproszeniu zagranicznych
wojsk, decyzji o odkręceniu zarządzeń gospodarczych podjętych przez Bremera, czy
też zmiany konstytucji.
Kurdowie iraccy mają uzasadnione prawo do domagania się niepodległości, a
zagrożenie, że będą celem ataków etnicznych, jest również realne. Lecz poprzez
sojusz z Kurdami administracja Busha praktycznie przyznała sobie prawo weta w
Iraku - i wygląda na to, że korzysta z niego, aby zabezpieczyć się na wypadek,
gdyby Irakijczycy domagali się zakończenia okupacji.
Negocjacje na temat nowego rządu stanęły w miejscu z powodu żądania Kurów, aby
przyznać im Kirkuk. Jeśli dostaną Kirkuk, rozległe pola naftowe znajdą się pod
kontrolą kurdyjską. Oznacza to, że nawet jeśli zagraniczne wojska zostaną
przepędzone z Iraku, iracki Kurdystan może zostać odłączony i Waszyngton wciąż
będzie miał zależne państewko bogate w ropę - nawet jeśli mniejsze niż
początkowo przewidywali architekci wojny w Iraku.
Wolonościowy triumfalizm Busha wyblakł trochę z powodu tego, że w dwa lata po
inwazji siła polityczna islamu ogromnie wzrosła, a iracka tradycja laicka
wyraźnie zanikła. Częściowo było to związane z decyzją, aby podczas inwazji
połączyć idee świeckości z prawami kobiet. Gdy Bremer kiedykolwiek potrzebował
dobrych wieści, mógł pokazać swoje zdjęcie w jakimś centrum dla kobiet,
nieuchronnie wiążąc prawa kobiet ze znienawidzoną okupacją. (Centra dla kobiet
są obecnie najczęściej zamknięte, a setki Irakijczyków, którzy współpracowali we
władzach lokalnych z siłami koalicyjnymi, zostało zabitych). Lecz problem
świeckości nie polega jedynie na złym skojarzeniu. Tkwi on również w tym, że
prezentowana przez Busha definicja wyzwolenia pozbawia siły demokratyczne jej
największego atutu.
Jedyną ideą, która mogła stawić czoła królom, tyranom i mułłom na Bliskim
Wschodzie była obietnica sprawiedliwości ekonomicznej - przynoszona z ideami
narodowymi lub socjalistycznymi takimi jak reforma rolna czy państwowa kontrola
zasobów ropy. Lecz w bajce Busha nie ma miejsca na takie idee, bo to bajka o
tym, jak wolni ludzie mają wolność jedynie do tego, aby wybrać tak zwany wolny
handel. Sprawia to, że zwolennicy demokracji nie mają do zaoferowania wiele
więcej niż tylko puste deklaracje o prawach człowieka - marny oręż przeciw
hasłom o mieczu chwały narodowej i wiecznym zbawieniu.
Lecz nie powinniśmy być zdziwieni tym, że administracja Busha, wbrew własnym
bajkom o wierze w wolność, wciąż kontynuuje aktywne sabotowanie demokracji w
wielu krajach, o których mówi, że je wyzwoliła. Przecież dzięki bajkom i
McDonald's może wciąż spokojnie sprzedawać swoje hamburgery.
Oryginalny Artykuł: Brand USA is in trouble, so take a lesson from Big Mac -
Naomi Klein, ZNet, 2005.03.16
Tłumaczenie: Prawda.pl, marzec 2005