Fragmenty tej książki są dostępne po polsku na FD LBC - http://users.nethit.pl/forum/read/fdlbc/3391244/
Robert Kurz
Czarna księga kapitalizmu
O książce
Kapitalizm wpędza się w sytuację bez wyjścia. Standart życiowy szerokich warstw ludności spada, bezrobocie wzrasta, wyjście w postaci społeczeństwa usługowego okazuje się iluzją. Gospodarka rynkowa nie radzi sobie dłużej ze swymi sprężynami wydajności - automatyzacją i globalizacją.
W analizie trzech wielkich rewolucji przemysłowych odmalowuje Robert Kurz historię kapitalizmu i wskazuje równocześnie, że dotychczasowe odwzorowania istoty gospodarki rynkowej pozostawiano nietknięte. On uwidacznia, dlaczego dynamika wzrostu ostatnich 200 lat nieuchronnie się wyczerpuje i dlaczego dotychczasowy system pracy, przychodów pieniężnych i konsumpcji towarowej jest już nie do uratowania.
O autorze
Robert Kurz, ur. w 1943 r., jest niezależnym publicystą, dziennikarzem i autorem opracowań z dziedziny kultury i gospodarki, mieszka w Norymberdze. Jest współwydawcą czasopisma teoretycznego krytyki społecznej "Kryzys".
Robert Kurz
Czarna księga kapitalizmu
Podzwonne dla gospodarki rynkowej
"Zresztą skazaniec wydawał się wyglądać tak piesko, że wydawało się, jakby można go było spuścić, by biegał na czworakach i trzeba było przed rozpoczęciem egzekucji tylko zagwizdać, żeby przybiegł".
Franz Kafka
Wydawnictwo książek kieszonkowych Ullsteina
Wydawnictwo książek kieszonkowych Ullsteina jest przedsiębiorstwem grupy wydawniczej Econ Ullstein List i s-ka, Monachium
Wyd. 2, 2002 r.
© Grudzień 1999 r., Wydawnictwo Eichborn S.A., Frankfurt nad Menem
ISBN 3-548-36308-3
Spis treści
Prolog 4
Modernizacja a masowa bieda 7
Gospodarka rynkowa zuboża 8
Nędza i powstanie tkaczy 11
Narodziny rynku światowego z ducha absolutyzmu 13
Czarna utopia totalnej konkurencji 18
Społeczeństwo potworów 18
Prywatny nałóg jako społeczna zaleta 25
Kobieta jako suka mężczyzny 29
Niewidzialna ręka 36
Największe możliwe szczęście największej możliwej liczby ludzi 42
Bunt na Bounty 50
Historia pierwszej rewolucji przemysłowej 57
Rozum gospodarki zakładowej 60
Diabelskie młyny 62
Burzyciele maszyn 70
Prawo ludnościowe: Znikajcie z Ziemi! 78
Społeczna emancypacja czy państwowo-obywatelska rewolucja narodowa? 68
Socjaldemokratyczna szkółka niedzielna liberalizmu 94
Wolny handel i nadrabiający nacjonalizm 100
Prawo równowagi a przemysłowy system kuli śnieżnej 105
System imperiów narodowych 112
Matka Ojczyzna 114
Założycielski szwindel i wielki kryzys 123
Prawo zwiększającej się aktywności państwa 128
Socjalistyczny absolutyzm 133
Opancerzony krążownik i rabunkowy nacjonalizm 141
Wyliczone banany 149
Biologizacja światowej społeczności 154
Walka o byt 155
Hodowla ludzi i higiena rozmnażania 158
Walka ras i światowy spisek 162
Niemiecka wspólnota pochodzenia 168
Socjalizm wyższych kręgowców 176
Historia drugiej rewolucji przemysłowej 186
Prakatastrofa XX stulecia 189
Henry Ford i narodziny spółki samochodowej 205
Racjonalizacja człowieka 217
Światowy kryzys gospodarczy 234
Dyktatury i "wojna światów" 248
Państwo pracy i wodzowski socjalizm 254
Utracone marzenie i kapitalistyczny szał 259
Negatywna fabryka Auschwitz 270
Kopać doły i budować piramidy: rewolucja keynesowska 279
System totalitarnych demokracji rynku światowego 289
Ruiny spod igły 289
Totalitarny rynek 295
Totalne czynienie mobilnym 303
Totalitarny kapitalizm w wolnym czasie 317
Totalitarna demokracja 323
Krótkie lato cudu gospodarczego 327
Zniszczenie świata i kryzys świadomości 332
Historia trzeciej rewolucji przemysłowej 338
Wizje automatyzacji 340
Racjonalizacja człowieka przez odrzucenie 346
Ostatnia krucjata liberalizmu 374
Nowa masowa bieda 391
Fatamorgana społeczeństwa usługowego 402
Kapitalizm kasynowy: Pieniądz będzie bezrobotny 408
Koniec gospodarki narodowej 419
Demony się budzą 427
Epilog 438
Literatura 445
Prolog
Pamięć historyczna ludzi jest krótka. Tak że własny życiorys blaknie we wspomnieniu. Co wiemy jeszcze rzeczywiście z naszego życia, naszych myśli, uczuć i stanów sprzed dwudziestu, trzydziestu albo czterdziestu lat? Większość ludzi jest zaskoczona, kiedy przypadkowo zderzają się z obiektywnym dokumentalnym dowodem swojej przeszłości i wtedy muszą stwierdzić, jak bardzo się dawna rzeczywistość często różni od wizerunku, który oni w swojej głowie z niej zachowali. Zawsze jesteśmy inni i wyobcowani od samych siebie. Ale wydaje się, że to w mniejszym stopniu ograniczona zdolność ludzkiego mózgu wpływa na takie błędne wyniki wspomnień. O wiele bardziej jesteśmy z reguły artystami wyparcia, którzy sobie własną historię koloryzują i legitymizują, dopasowując do poczucia własnej wartości. Każdy człowiek afirmuje być jeszcze takim wyświechtanym ego, żeby móc możliwie wygodnie i bezspornie żyć w swojej skórze, nie musząc siebie samego podawać w wątpliwość.
Podobne odnosi się w spotęgowanym rozmiarze do zbiorowej pamięci ludzkości. Wszystko, co niknie za horyzontem początku historii własnego życia, leży dla nas w jeszcze czarniejszej ciemni niż osobista przeszłość. Rzadko nam się zdarza, że o tym myślimy, iż rodzice i dziadkowie, którzy przecież jawią się tak zaufanymi, mieli przed naszym swoje życie, które dla nas zawsze musi pozostać szalenie obce. I tu zaczyna się już historia społeczeństwa, ponieważ poza nagą organizacją plemienia opierającą się na pokrewieństwie, która w nowoczesnym świecie zupełnie skurczyła się do małej rodziny z jamnikiem, a w postmodernistycznej wersji do osoby samotnej jako atomu społecznego, ingeruje w osobistą historię pokoleń historia kulturalna, polityczna i społeczno-ekonomiczna. Pomijając to, że wygląd, formy towarzyskie i manatki dawnej przeszłości zawsze są komiczne, że można ryczeć ze śmiechu, wiemy o rzeczywistych okolicznościach prawie że zupełnie nic. Opowiadania są fragmentaryczne i same znów podkolorowane przez wyparcie, tak że historia wybiórczo występuje jako "dobre stare czasy" albo przeciwnie jako "te straszne czasy"; albo jako jedne i drugie, ponieważ rozum dnia powszedniego nigdy nie zajmuje się nierozwiązanymi sprzecznościami. Historie naocznych świadków są tak prawie najbardziej niepewnymi. Ale jak się poszczególna osoba sama legitymizuje historią życia, tak samo najpierw słusznie panująca struktura społeczeństwa. W osobiste wspomnienia wnikają jak lekarstwa ideologiczne samousprawiedliwienia i oficjalna, kolportowana w książkach szkolnych historiografia obecnych stosunków władzy, poddają myślenie naciskowi i zagrażają jego rozpuszczeniem. Do osobistej autocenzury dodaje się społeczna. Mistrzem świata w tym względzie jest nowoczesny kapitalizm. Jeszcze żadne społeczeństwo w ludzkiej historii nie usadawiało się tak nagle jako absolutne. Ale totalny system rynkowy nie tylko pięknie koloryzuje swą własną historię, lecz również w dużej części ją wymazuje. "Człowiek ekonomiczny" żyje jakby w horyzoncie czasowym małego dziecka; mianowicie w jakiejś wiecznej teraźniejszości działań rynkowych, które wszystkie wydają się odbywać na tym samym poziomie pozbawionym czasu. Jeśli konserwatywny duch przywołuje historię, aby ją fałszować w imię autorytetu, to duch gospodarczo-liberalny historię rozbija na kawałki: kalesony, bombowce, zupy w proszku i inne rynkowe przedmioty, w które się ten nietrwały świat bez różnicy zamienia. I podczas gdy już ustny przekaz był mitologicznie zestandaryzowany, to kapitalistyczne media odhistoryzowują samą historię i rozpuszczają ją w ekonomii rynku.
Ta metoda jest ideologicznie korzystniejsza niż wszystkie nagie fałszowanie historii. Albowiem zamiłowanie do kolorowego świata towarów połyka wszelką obiektywną prawdę, a tak zwana postmoderna tak konsekwentnie wylądowała nie tylko przy totalnym rynku, lecz także przy totalnym relatywizmie, także w paradoksie. "Wszystko jest tylko filmem". Z tym odpada wszelka krytyczna refleksja o historycznym stawaniu się "tego, co jest". To po prostu "jest" i na tym koniec. W tym myśleniu (lub raczej w tej bezmyślności) wprawdzie przypisuje się medialnym czy ideologicznym wyobrażeniom dokładnie tyle samo rzeczowej treści, ile realnemu bytowi; dokładniej mówiąc "wydaje się", że nie ma więcej żadnej różnicy między rzeczywistością a inscenizacją. Kłamstwo jest dokładnie tak samo prawdziwe jak prawda, i tak żyjemy wraz z naszą demokratyczną wolnością w Orwellowskim świecie. "Rok 1984" też już jest za nami, tylko nikt tego nie zauważył.
Podczas gdy zniszczony cynicznym realizmem człowiek rynku wyobraża sobie, że będzie najbardziej oświeconą istotą w świecie, pozwala on prawie wszystko ze sobą zrobić, przyjmuje najbardziej niewiarygodne żądania bardziej fatalistycznie niż orientalny mistyk i daje się sugerować większym bezsensem niż średniowieczny chłop. Ponieważ utracił on wszelką skalę, nie może dłużej odróżnić białego i czarnego; a jeśli go coś boli, musi dowiadywać się diagnozy od ekspertów albo statystyki. Ten kompletny idiota, obrabowany ze swego krytycznego rozumu i ubezwłasnowolniony zaledwie jest dojrzały do wszechogarniającej gospodarki rynkowej, w której "prawa" wolno mu wierzyć, jak feudalnemu fornalowi w rzeczywiste istnienie piekła i czyśćca.
Ostatnią żałosną pozostałością skali wydaje się być w powojennej historii fakt systemowego konfliktu między Wschodem a Zachodem. To było oczywiście zbyt tania miara, przy której kapitalistyczny Zachód sam mógł się mierzyć. Albowiem wiadomo, że biurokratyczny państwowy socjalizm nigdzie nie był wynikiem dojrzenia kryzysu systemu kapitalistycznego, lecz przeciwnie, kryzysu "niedorozwoju" na peryferiach rynku światowego w pierwszej połowie XX stulecia. Nietrudno uznać, że reżimy "doganiającej modernizacji" na Wschodzie i Południu nie tylko w pewnym zaledwie innym przebraniu ideologicznym powtarzały dawno zapomniane i wyparte zachodnie wczesne formy kapitalizmu, aby nowoczesną przemysłową gospodarkę towarową przez szybkie przejście zetrzeć z powierzchni ziemi; one naśladowały także aż do śmieszności afekty i mitologię rewolucji burżuazyjnych, kapitalistyczne formy życia i nawet jeszcze zachodnie wzorce. Wschód nie był w tym względzie od samego początku żadną historyczną alternatywą, lecz zawsze tylko mniej subtelną, raczej chorą i zatrzymaną w połowie drogi tanią wersją samego Zachodu. Ekonomiczna i technologiczna przewaga zachodniego kapitalizmu nigdy nie była większa niż ta starszego brata, który młodszego bije z przyzwyczajenia i jeszcze jest z tego dumny.
Tylko rozwinięta do końca ślepota historyczna umożliwiła to, że załamanie się przedpotopowego państwowego socjalizmu mogło zostać ogłoszone kapitalistycznym ostatecznym zwycięstwem i ostatecznym rozwiązaniem kwestii społecznej. Albowiem to wydaje się dziś bardziej niż kiedykolwiek nie do pomyślenia, że wspólne biznesowe podstawy nowoczesnego produkującego towary systemu, z którymi od początku musieli dać się mierzyć historycznie zapóźnieni, mogłyby same stać się modelem przejściowym. Wprawdzie wszystkie kapitalistyczne obietnice od 1989 r. okazały się nadmuchanymi balonami. Otwarte rynki wschodu nie podarowały zachodniemu społeczeństwu żadnego nowego cudu gospodarczego, lecz tylko rozpaczliwą konkurencję taniej siły roboczej. A ludzie Wschodu z niedowierzaniem przecierają oczy, ponieważ muszą stwierdzić, że jeszcze najbardziej ciemni ideolodzy koszarowego komunizmu, których kłamliwa propaganda o własnym panowaniu przecież była tak przejrzysta i żałosna, zupełnie poprawnie opisali społeczne braki zachodniej gospodarki rynkowej z okrutną precyzją. Ale idea jest sparaliżowana, utopijna energia wydaje się zużyta. Po końcu historii panują zamieszanie i wewnętrzne stwardnienie. Nadzieja będzie fałszywa, ponieważ nie może ona więcej myśleć o żadnej alternatywie. Nawet najbardziej umiarkowany reformizm się zawalił. Kapitalizm zerwał się z łańcucha i pokazuje twarz, co do której wielu nie uwierzyłoby, że jest tak okrutna. Zaczęło się bezładne mnożenie konceptów, które służy do absurdalnie taniego proponowania innym, by zakazali po prostu nieprzerwanego kryzysu społeczno-gospodarczego na terenie "bezalternatywnej" gospodarki rynkowej. Autocenzura kapitalistycznego człowieka, która jest bardziej czynna niż każda policyjna blokada, doprowadziła do końca krytycznego myślenia. Nawet subkultura już nie jest więcej opozycyjna.
Aby móc myśleć o nowej, innej alternatywie, najpierw historia musi zostać zrehabilitowana. Kapitalizm, który stał się w widoczny sposób ahistoryczny, trzeba zrehistoryzować. Dzisiaj nie ma więcej żadnego problemu, który mógłby się ograniczać do niezobowiązującego królestwa myśli.
W rzeczywistości osiągnęliśmy historyczną granicę bólu gospodarki rynkowej, której ekonomiczny totalitaryzm zaczyna być nieznośny. Podczas gdy ostatni bojownicy zimnej wojny ciągle jeszcze plotą w "wolnym świecie", system planetarny kapitalizmu okazuje się społeczeństwem, "które gotowe jest dosłownie zwariować" (Oskar Negt). Wiadomo, że taki jest los każdej pychy. Samouzdrowienie społeczeństwa, powrót na społeczny i ekologiczny grunt faktów, zaspokojenie nie znającego hamulców i granic postępu, znośne życie społeczne i podstawowe bezpieczeństwo jako przesłanka współodczuwania, odpowiedzialności rodzicielskiej i bardziej idealnej refleksji będą możliwe tylko wtedy, kiedy absurdalnemu systemowi totalnej konkurencji zatomizowanych indywiduów, który się stał społecznie niebezpieczny, zostanie pokazane zwierciadło jego własnej historii, żeby samopoznanie kapitalistycznego człowieka ułatwiło koniec kapitalizmu bez strachu.
Nie tylko jawnie ta historia jest przede wszystkim historią gospodarczą i społeczną. Albowiem kiedy "medium jest przesłaniem" (Marshall McLuhan), wtedy może historia nowoczesnego "człowieka ekonomicznego" faktycznie być tylko historią jego ekonomii, historią "rozwoju sił wytwórczych", historią koniunktur, kryzysów i abstrakcyjnego bogactwa pieniężnego. Z gwałtownością i ogromnymi potencjałami tej historii kontrastuje jej nie mniej ogromna trywialność. Po tym, gdy egzystencjalne, metafizyczne i teoriopoznawcze pytania ludzkości zostały zduszone przez tak zwane prawa rynku, tylko trywialna metafizyka pieniądza pozostaje. Skończyły się przygody, ponieważ w totalnej banalności rynku nie ma czego odkrywać i nie ma czego przeżywać. I żaden sport ekstremalny, nawet turystyka himalajska, dłużej nie pomaga. Bohater tygodnia nazywa się np. Hartwig Piepenbrock, "pan olbrzymiej kolumny sprzątaczy", 30 tysięcy ludzi nisko opłacanych (Wirtschaftswoche 37/1996), którego życiowym celem jest zostać największym w tej branży. Historyczna granica bólu gospodarki rynkowej jest także granicą bólu jego obrazu świata, jego "estetyki towarowej" (W. F. Haug) i przykrej tępoty ludzkiego dążenia.
Granicy bólu nie da się bezkarnie przekroczyć. Po tamtej stronie tej granicy pacjent albo umrze, albo się zmieni. Jednak spóźniona historyzacja kapitalizmu nie może dłużej wychodzić od wewnętrznych konfliktów dotychczasowej historii modernizacji. Musi ona całość ogarniać jednym spojrzeniem, to jest wynikać z analizy stawania się na Ziemi. Ironią historii może być to, że dla kapitalizmu absolutny triumf i ostateczny kryzys się zbiegły. To, że ten nieoczekiwany kryzys oczywiście wygląda całkiem inaczej, niż wcześniej myślano, wynika ze zniszczenia samego dotychczasowego systemu płacy najemnej. Obecna debata o światowym zasięgu o "delokalizacji" jest dlatego tak groteskowa, że ona nie chce zdać sobie sprawy, iż ogólnoświatowy system "miejsc pracy" w gospodarce rynkowej dziś sam siebie niszczy i stał się niemożliwy. Oczywiście także problem miejsc pracy odsyła do historii. Kapitalistyczna industrializacja, która wybuchła pod koniec XVIII stulecia, wchodzi w stadium, z którego nie ma wyjścia. Może mieć jeszcze tylko jedną przygodę: przezwyciężenie gospodarki rynkowej po drugiej stronie starych państwowo-socjalistycznych idei. Potem może się zacząć inna historia.
Cdn.
Modernizacja a masowa bieda
Ostatnią żałosną resztką głuchej świadomości historycznej, którą pozostawiła gospodarka rynkowa, jest jej własna legenda: że ona mianowicie zasadniczo "podnosi dobrobyt". W konsekwencji musiałaby ludzkość przed modernizacją według gospodarki rynkowej umierać w biedzie. W rzeczywistości dzieje się z dużą większością ludności świata dokładnie odwrotnie. Wprawdzie kapitalizm bez wątpienia unaukowił siły wytwórcze i ogromnie przyspieszył ich rozwój. Wzrost dobrobytu był z tym przecież, w sposób godny uwagi, związany zawsze tylko do czasu, ograniczony do określonych segmentów społecznych i regionów świata. Albowiem kapitalizm jest brutalną grą, w której są wygrani i przegrani, której totalitarny charakter nie oszczędza czystej społecznej i samej fizycznej egzystencji jako stawki w grze; i od samego początku wytworzył więcej przegranych niż wygranych.
Ogólny bilans jest nie tylko negatywny, lecz rujnujący. Historyk gospodarki Immanuel Wallerstein i jego zespół w Centrum Studiów nad Gospodarką im. Fernanda Braudela na Uniwersytecie Stanowym w Nowym Jorku ze swoich badań w końcu lat siedemdziesiątych wyciągnęli wniosek: "W długim okresie zmniejsza się dobrobyt systemu-świata i ogół siły roboczej na Ziemi- wbrew szeroko rozpowszechnionemu założeniu nie wzrasta" (Hopkins/Wallerstein 1979, str. 184 i n.) To może wydawać się wielostronnie konsumującemu zachodnio- i środkowoeuropejskiemu "człowiekowi stref dla pieszych" (Diedrich Diederichsen) dziś wciąż jeszcze zaskakującym i niewiarygodnym, chociaż już od bardzo dawna znajduje się on znów na opadającej gałęzi standartu życiowego. Ale "ogólny bilans" oznacza oprócz tego, że że po pierwsze trzeba uwzględniać nie tylko najnowszą przeszłość okresu powojennego z jej czasowo wysokimi gratyfikacjami konsumpcyjnymi, lecz całą historię modernizacji z życiem wszystkich jej pokoleń. Po drugie samo przez się rozumie się, że w tym rachunku nie mogą się liczyć tylko ludzie z wysoce zindustrializowanej i postindustrialnej Północy, lecz trzeba przyjmować do bilansu całą ludność świata, obecnie blisko 6 mld ludzi z ich rzeczywistymi warunkami życia.
Po trzecie jest całkiem niedopuszczalne przyjmowanie jako wskaźnika dochodu na głowę w dolarach, jak to zwykle czynią nie bez złych intencji instytucje narodowe i międzynarodowe zarówno w seriach historycznych, jak i przy aktualnych badaniach. Albowiem ta abstrakcyjna wartość przeciętna zupełnie nie bierze pod uwagę, że w gospodarce rynkowej zasadniczo tkwi tendencja do polaryzacji społeczeństwa. Ta tendencja została tylko w niewielu wygranych krajach czasowo złagodzona, a dziś w nich samych ona znowu wybija się bez przeszkód. Wyciągać statystyczną średnią jako miarę społecznego dobrobytu z nieprzyzwoitego bogactwa z jednej strony i masowego zubożenia czy nawet wynędznienia z drugiej oznacza bić po twarzy prawdę społeczną. Kiedy np. granica biedy wynosi 100 dolarów miesięcznego dochodu i 99 ludzi na 100 musi wegetować poniżej tej granicy, za 90 dolarów miesięcznie, czyli 1080 dolarów rocznie, podczas gdy setny zarabia 5 milionów dolarów rocznie, to jakkolwiek by liczyć, "przeciętnego dochodu na głowę" wypadłoby więcej niż 51 tys. dolarów rocznie i trzeba by było całą setkę "przeciętnie" zaliczyć do szczęśliwców na tej ziemi. Zarówno historyczna, jak i również aktualna rzeczywistość tej cudownej gospodarki rynkowej jest wcale nie tak bardzo odległa od tego fikcyjnego przykładu, nawet jeśli ogólny podział, a szczególnie statystyczny "żołądek klasy średniej" okazują się bardzo różne w zależności od kraju i epoki.
Po czwarte, i to jest dziś powszechnie wiadome, koszty spowodowanego przez globalny system rynkowy zniszczenia ekologicznego albo będą całkiem nieuwzględniane, albo występują nawet jako pozytywne wielkości w produkcie krajowym brutto; na przykład gdy koszty wypadków drogowych i ich następstw, skażenia ziemi i wody, zanieczyszczenia powietrza itd. (zresztą tak samo jak kapitalistyczne zarządzanie biedą) pojawiają się jako "dochód". Istotna część kapitalistycznej ludzkości zarabia na życie dzięki szkodom, które wyrządza ten system. Całkiem przy tym się przemilcza, że żarłoczność gospodarki rynkowej w ciągu jej historii odcięła wszelki swobodny, bezpłatny dostęp ludzi do bogactw naturalnych i przez "prywatyzację świata" podporządkowała cały ludzki stosunek do przyrody przymusowi kupowania i sprzedawania.
Cdn.
Gospodarka rynkowa zuboża
To, że kapitalizm niektórych, nielicznych, czyni bogatymi, ale masę czyni biednymi żebrakami, jest historycznym podstawowym doświadczeniem. Znacznej większości ludzkości zarówno we wczesnej historii kapitalizmu od XVI stulecia, jak i w ostatniej ćwierci tysiąclecia od 1750 r. do dziś, prawie pod każdym względem działo się gorzej niż w XIV i XV stuleciu. Wszyscy, którzy dziś mówią o "bezalternatywności" gospodarki rynkowej (a jest to po zmierzchu państwowego socjalizmu także wielka część lewicowców), należą do znikomej i coraz bardziej kurczącej się historycznej mniejszości (względnych) wygranych i do cynicznych ideologów usprawiedliwienia równie absurdalnej, jak antyludzkiej formy społeczeństwa.
I ten cynizm jest zresztą wcale nie bardzo osłaniany. Panie i panowie realiści są "za". Społecznie i historycznie popadli w autyzm i nie dopuszczają więcej do siebie żadnej innej rzeczywistości niż ich własna. O biedzie mówią oni tylko pod aksjomatycznym warunkiem gospodarki rynkowej, a więc w sensie jakiejś technokratycznej regulacji.
Ale historia się powtarza. Dlatego pożyteczne jest wystawić rachunek, który jeszcze musi zostać zapłacony przez ten system i jego apologetów.
Na początku była masowa nędza; ale ta wytworzona już we wczesnym kapitalizmie. We wczesnonowożytnej epoce przed uprzemysłowieniem cała Europa zamieniła się była w jakieś dantejskie piekło wynędznienia, które było historycznie bezprzykładne w swej gęstości i rozciągłości i porównywalne jest jedynie ze stanem dzisiejszej Afryki (także strasznym wytworem kapitalizmu). Jakkolwiek niepewne i także dziurawe mogłyby być ówczesne dane statystyczne, socjologia historyczna może dziś mimo to dać w pewnym stopniu ugruntowaną odpowiedź o rozwierających się nożycach struktury społecznej przedprzemysłowego kapitalizmu XVI, XVII i XVIII stulecia:
"W Hiszpanii w XVI wieku górne warstwy pod względem dochodów (obejmując szlachtę, biskupów, wykonawców wolnych zawodów, których było między 5 a 7 procent ludności, i samodzielnych rzemieślników, których było dalszych 10 do 12 procent) stanowiły jedną piątą ludności, podczas gdy pozostałych 80 procent było biednych. Na koniec XVII stulecia dał Gregory King pewne mocniej wchodzące w szczegóły przedstawienie dystrybucji majątku w Anglii. (...) Także tu bogaci stanowili małą część społeczeństwa, a biedni około 50 procent, z których połowa wegetowała w zastraszającej chronicznej nędzy. W tym samym czasie (...) żyło (...) w biedzie pięć dziewiątych francuskiej ludności. Na początku XVIII stulecia w Niemczech według szacunków w dobrach duchownych na każdy 1000 mieszkańców przypadało 50 duchownych i 260 żebraków, podczas gdy w Kolonii, liczącej wówczas 50 tys. mieszkańców, żyło szacunkowo 20 tys. żebraków" (Minchinton 1983, str. 60).
Absolutny i względny spadek dobrobytu materialnego przez modernizację według gospodarki rynkowej, całkowicie pomijając spadek niematerialnego dobrobytu przez zniszczenie samodzielnych związków społecznych, po długim okresie historycznym pojawia się jednak ponownie w studiach nad historią społeczną i gospodarczą, ale rzadko jest przedstawiany systematycznie w całej swej ostrości.
Dość bezsporne jest jednak, że określany przez obcych czas pracy mas podczas historii modernizacji w porównaniu do wszystkich społeczeństw przedkapitalistycznych został niezmiernie podwyższony. Według Immanuela Wallersteina różni historycy społeczni znaleźli w średniowiecznych praźródłach, że w ówczesnej Anglii dzień roboczy trwał "od wschodu słońca do południa" i że ważny aspekt tak zwanego rozwoju gospodarki rynkowej można już wcześnie zobaczyć w "stopniowym rozszerzaniu godzin pracy w rolnictwie" (Wallerstein 1986/1974, str. 75 i n.) Z dekretu króla Wacława II z 1300 r. wynika, że długość szychty w czeskim górnictwie wynosiła 6 godzin dziennie, jak wskazuje zbiór dokumentów w sprawie czasu pracy (Otto 1989, str. 33). Tak samo historyk społeczny Wilhelm Abel dochodzi do konkluzji, że przy porównywaniu poziomu życia robotników budowlanych będzie można "przyjmować w późnym średniowieczu (...) dwa wolne dni w tygodniu", podczas gdy robotnicy tej samej kategorii w roku 1800 nie tylko pracują o jeden dzień dłużej, lecz z powodu niższych płac musieli z reguły swój dochód "uzupełniać przez pracę dorywczą w niedziele i święta" (Abel 1981, str. 63). Dziś jeszcze pracują robotnicy najemni mimo całego z trudem wywalczonego skrócenia czasu pracy (który obecnie jest już ponownie wydłużany) w krajach samego jądra kapitalizmu dłużej i intensywniej niż większość chłopów pańszczyźnianych średniowiecza.
Ten sam negatywny rozwój odnosi się do materialnej reprodukcji, dziś w kapitalistycznej terminologii określonej jako "płace realne". W historiografii społecznej są one wyrażane ze względu na ciągłość skali w masie zboża. Wilhelm Abel dochodzi do pewnego wstrząsającego wyniku przy swoim porównaniu między stuleciem XIV a początkiem XIX:
"Weźmy na koniec średniowiecza cieślę z Würzburga, na rok 1800 berlińskiego murarza. (...) Cieśla i murarz otrzymywali zazwyczaj taką samą zapłatę. (...) Cieśla z Würzburga miał według policyjnego rozporządzenia z roku 1387, które z pewnością raczej zostało przekroczone niż nie osiągnięto tego poziomu, otrzymywać dniówkę o równowartości 26 kg żyta. To oznacza przy dwóch dniach w tygodniu wolnych od pracy, że na każdy dzień tygodnia przypadała mu konsumpcja o wartości równej 18,6 kg żyta. A ten berliński murarz otrzymywał za każdy dzień pracy, nie mając dni wolnych, równowartość 6,7 kg żyta" (Abel, tamże, str. 63).
Prawdziwie wielki "wzrost dobrobytu" po stuleciach rynkowych impulsów modernizacji!
Trzeba naprawdę być dość niewdzięcznym, żeby nie doceniać jakości tego "postępu", który obniżył płacę realną prawie trzykrotnie. Dla innych krajów historycy gospodarczy i społeczni dochodzą do tego samego wyniku. Wallerstein według danych historyka rolnictwa Slichera van Batha zestawił do tego demaskującą tabelę dotyczącą dziennej płacy realnej angielskiego cieśli (w kilogramach pszenicy) od XIII do XIX stulecia:
Okres Płaca realna
1301-1350 94,6
1401-1450 155,1
1601-1650 48,3
1701-1750 94,6
1751-1800 79,6
1801-1850 94,6
(Źródło: Wallerstein 1986/1974) .
To jest śmiechu warte: W sławnym XIX wieku industrializacji standart życiowy właśnie osiągnął znów poziom starego średniowiecza, ale nie zbliżył się choćby do późnośredniowiecznego standartu XV stulecia. Cała historia wczesnego kapitalizmu jest naznaczona przez stały spadek poziomu życia. Przy tym mamy tu do czynienia z krajem wznoszącym się do poziomu pierwszej potęgi światowej i z robotnikiem znajdującym się na najwyższym poziomie. O ileż głębszy musiał być społeczny spadek wskutek modernizacji dla prostych robotników w peryferyjnych krajach! Nawet dziś jeszcze poziom życia w wielu krajach Trzeciego Świata jest daleko niższy niż w ciągu ich historii przedkolonialnej i przedkapitalistycznej.
Naturalnie bieda jest zawsze względna. Jest także różnica w strukturze standartu życia, która jednak w żadnym razie nie może służyć gospodarce rynkowej jako postawa usprawiedliwienia. Na własne oczy widziałem brazylijskie favele, gdzie ludzie mieszkają w takich trochę lepszych psich budach i dzieci są chronicznie niedożywione, ale las anten wskazuje na istnienie niezliczonych telewizorów. Czy przednowocześni wolni Sasi, których wszystkie podstawowe potrzeby mogły być bogato zaspokajane, a ich warunki społeczne były stosunkowo stabilne, byli trochę "biedniejsi" z tego powodu, że nie mogli swoich umysłów ogłuszać migającymi na szklanym ekranie mydlanymi operami? Podobnie, choć na innym poziomie, odnosi się to do samotnej matki, porzuconej przez państwo i rynek i wszystkie dobre duchy opieki społecznej we współczesnej Europie Środkowej, która wprawdzie posiada telefon, zegarek i wieżę stereo, ale na przybory szkolne dla dzieci musi odejmować sobie od ust, a w opiece społecznej jest traktowana przez zdenerwowane urzędniczki daleko gorzej i mniej godnie niż średniowieczny biedny petent przez swego pana feudalnego, to znaczy jak ostatni gnój.
Żeby uniknąć nieporozumień: ja w żaden sposób nie chcę zaprzeczyć, że kapitalistyczna historia modernizacji wyniosła ludzkie możliwości ponad wszelki wcześniejszy wymiar, nie tylko zdolności techniczne, lecz pod wieloma względami także zdolność do abstrakcji i refleksji. Tu przecież coś innego jest przedmiotem dyskusji, mianowicie problem standartu życiowego, czasu wolnego i dobrobytu większości. Kapitalizm nigdy nie był w stanie obrócić wytworzonego przez siebie potencjału w polepszenie życia wszystkich ludzi, których przymuszał swoimi prawami. Ten deficyt jest do dziś nie mniejszy, lecz na odwrót, w odniesieniu do całej ludności świata staje się coraz większy.
Dlatego nie może przy tym chodzić o żaden czysto przypadkowy, zewnętrzny związek, lecz musi należeć do istoty gospodarki rynkowej to, że nie umie ona zrobić nic lepszego ze swoim własnym potencjałem.
Nie może także zapewne chodzić o to, żeby chcieć powrotu do jakiejkolwiek bezpowrotnie minionej przeszłości czy jej niedostatki objaśniać reakcyjnie. Samo się przez się rozumie, że był w przednowożytnym społeczeństwie feudalny i patriarchalny ucisk, zarazy, wojny, ciemnota i ograniczenia oparte na więziach krwi. Ale to jest takie proste: nawet w porównaniu do tego w żaden sposób nie rozkosznego i budującego stanu gospodarka rynkowa w historycznej całości wytworzyła ogromne pogorszenie społecznych warunków życia. Każdy choćby tylko w połowie uczciwy historyczny ogólny bilans musi jej zasadniczo "podnoszące dobrobyt" działanie kategorycznie odrzucić. Nieliczne epizody względnego rozkwitu, których czepia się dziś zachodnie doświadczenie, zawsze tylko łagodziły i w skromnej części naprawiały nędzę i katastrofy, które przedtem wytworzyła sama gospodarka rynkowa.
Przedprzemysłowy kapitalizm, od którego ekonomiczne zasady nowoczesnej gospodarki rynkowej także już były nieodłączne, nie znał ani litości, ani czasowego złagodzenia, lecz tylko permanentny spadek standartu życiowego - przez ponad trzy stulecia. Kiedy słyszymy na przykład, że prości rzemieślnicy z gwarantowanymi w pewnym stopniu środkami do życia byli zaliczani do "bogaczy", możemy sobie być może w przybliżeniu wyobrazić, co w tym czasie musiała oznaczać bieda. To się odnosi wprost do podstawowych potrzeb, a całkiem szczególnie do poziomu wyżywienia. Żeby uchwycić, jak ogromny był impuls biedy, trzeba porównać zwyczaje i porcje żywnościowe. Fernand Braudel w swej wielkiej społecznej historii modernizacji zebrał razem potrzebne do tego źródła; także to porównanie oskarża wszystkich ideologów gospodarki rynkowej i modernizacji.
"W Niemczech dekret hrabiów Saksonii z 1482 r. nakazywał: "Ich robotnikom należy się jedzenie w południe i na wieczór tylko 4 razy: w dzień mięsny zupa, dwa razy mięso i warzywa; w piątek i inne dni, kiedy się nie je mięsa, zielone lub suszone ryby, dwa razy dodatkowo warzywa; tak trzeba pościć, pięć posiłków, jedna zupa, dwa razy ryba, dwa razy dodatkowo warzywa. Do tego wieczorem i rano jeszcze chleb", poza tym jest podawany kofent (słabe piwo). Posiłek robotnika, który można opisać prawie już jako mieszczański. A kiedy w 1429 r. w alzackiej miejscowości Oberhergheim chłop odrabiający pańszczyznę nie chciał jeść z innymi na dworze feudała, musiał mu feudał "podarować dwa kawałki mięsa wołowego, dwa kawałki pieczeni, miarkę wina i chleba za dwa fenigi". (...) Przecież im bardziej oddalamy się od "jesieni" średniowiecza, tym bardziej odczuwalnie pogarsza sie sytuacja - tendencja, która utrzymuje się aż do połowy XIX stulecia, a na określonych terenach Europy Wschodniej, przede wszystkim na Bałkanach, aż do XX stulecia. W Szwabii według Heinricha Müllera (1550) wyżywienie ludności tego landu drastycznie się pogorszyło. W miejsce dawnych bogatych posiłków, które codziennie obejmowały mięso, a w dni świąteczne, jak poświęcenia kościoła, przechodziły w uczty, stają się zauważalne powszechna drożyzna i niedostatek. Nawet jedzenie najbogatszych chłopów - twierdzi ten autor - jest gorsze niż jedzenie robotników i sług w tym czasie. Niesłusznie historycy uznali ciągle powracające świadectwa tego rodzaju za chorą ludzką potrzebę wysławiania minionego czasu" (Braudel 1990/1979, str. 198 i nn.)
Pogorszenie i zmniejszenie ilości jedzenia, które jeszcze przyznała ludziom rozszerzająca się gospodarka rynkowa, sżło nieprzerwanie dalej i w wielu regionach świata do dziś nie skończyło się. Nie trzeba domagać się podwyższonej konsumpcji mięsa i alkoholu, by poznać, że dla większości ludzi elementarny popyt na dobre i dostateczne jedzenie nie mógł być dłużej uważany za zaspokojony. W samych krajach jądra Europy jeszcze literatura XIX stulecia była pełna opisów wytworzonego przez kapitalizm głodu i nędzy na płaskiej ziemi i w granicznych strefach rozrastających się aglomeracji miejskich. Friedrich List, znany specjalista od gospodarki narodowej i protagonista niemieckiego uprzemysłowienia, opisywał w roku 1844 z gryzącą ironią szczególne warunki na wielu obszarach Niemiec:
"Zobaczyłem rewiry, gdzie śledź wisiał nad środkiem stołu na nici uczepionej do sufitu, pod którym jedzono kartofle, podając je sobie w koło z ręki do ręki, aby każdemu umożliwić wypożyczenie dla jego kartofli tej przyprawy i smaku przez pocieranie o to wspólne dobro nad stołem. Nazywano to już dobrobytem, bo w ciężkich czasach trzeba było odmawiać sobie tej ogromnej przyjemności, podobnie jak soli" (List 1928/1844, str. 307).
Nieprzypadkowo mówiono w odniesieniu do standartu życia od tego czasu długo o jedzeniu, ponieważ każde zaspokojenie potrzeb, także najbardziej prymitywne, traciło swą oczywistość. Katastrofy naturalne i nieurodzaje przyczyniły się były do tego wynędznienia najwyżej wtórnie, ponieważ przed wczesnokapitalistyczną modernizacją nawet przy gorszych warunkach wyżywienia wprawdzie byli "biedni ludzie" i czasami kryzysy przez katastrofy naturalne (nieurodzaje), ale nigdy tego rodzaju ogromna i głęboka "strukturalna" masowa bieda na poziomie podstawowych potrzeb. W jaki sposób był możliwy ten ostry upadek społeczny w porównaniu ze wszystkimi znanymi stuleciami starożytności i średniowiecza pomimo wzrastającej wiedzy naukowej?