Tekst pochodzi z Impulsu Trybuny http://www.trybuna.com.pl/n_index.php?sel=impuls&num=28&code=2005042814
Piotr Szumlewicz
Robotnicy i ich wrogowie
Dzisiaj większość robotników zarabia mniej niż w 1980 roku,
gdy powstała „Solidarność”. Doświadczenia XX wieku postawiły pod znakiem
zapytania marksistowski optymizm wobec bliskiej perspektywy komunistycznego
przewrotu. Klasa robotnicza nie spełniła oczekiwań Marksa. W żadnym z
rozwiniętych krajów nie powiodła się próba rewolucyjnej przemiany. Co gorsza,
robotnicy często wspierali autorytarne i antysocjalistyczne reżimy. Pracownicy
najemni są dziś bardzo niejednolitą klasą, zróżnicowaną materialnie i niekiedy
zantagonizowaną w kwestiach pozaekonomicznych.
Mimo to nadal żyjemy w społeczeństwie klasowym, w którym okrutny wyzysk nie
tylko nie zanika, ale wręcz intensyfikuje się. Dostęp do dóbr i usług, prestiżu
i atrybutów szacunku jest nadal bardzo nierówno rozdzielony, a łamanie praw
pracowniczych jest smutną codziennością większości polskich firm. Po upadku
Polski Ludowej ekonomiczna sytuacja robotników znacznie się pogorszyła – w ciągu
pierwszych czterech lat transformacji realne dochody pracowników najemnych
spadły aż o 38 proc. i do dzisiaj większość robotników zarabia mniej niż w 1980
roku. Znacznie wzrosła liczba robotników żyjących poniżej minimum socjalnego i
minimum ubóstwa, pogorszyło się wiele wskaźników jakości życia. Szybko powiększa
się przepaść między zarobkami pracowników i pracodawców.
Przeważająca część komentatorów polskiego życia społecznego uważa, że robotnicy
przestali być potencjalnym podmiotem społecznej rewolucji. Jednak, mimo różnic w
obrębie klasy robotniczej, większość robotników podziela te same przekonania w
wielu istotnych kwestiach politycznych i ekonomicznych. Badania opinii
publicznej pokazują, że w pojmowaniu świata społecznego polskich robotników
zawarte jest przekonanie o konieczności zasadniczej przemiany ustrojowej.
Dominującym elementem podejścia robotników do dzisiejszej polskiej
rzeczywistości politycznej jest poczucie alienacji. Prawie wszyscy badani
robotnicy twierdzą, że nie mają żadnego wpływu na bieg spraw publicznych. Wiąże
się to też z ich silną nieufnością do istniejących ugrupowań politycznych, którą
deklaruje 75 proc. robotników (dane o sondażach za: J. Łazarz, Polski robotnik
pod lupą, „Nowy Robotnik”, 15 listopada – 16 grudnia 2003 r.).
Robotnicy czują się więc trwale wyłączeni poza nawias życia publicznego.
Uważają, że ich interesy nie są realizowane, a kolejne władze nie biorą pod
uwagę ich celów. Wykluczenie pracowników najemnych poza nawias aktywności
społecznej skutkuje też w ich rosnącej bierności i pogrążaniu się w apatii. Ich
udział w organizacjach pozarządowych, jak też w demonstracjach, jest bardzo
niski, a kolejne sondaże pokazują, że coraz bardziej są oni przekonani, że w
Polsce nic nie da się zmienić przy istniejących zasadach funkcjonowania państwa.
Stąd też bierze się bardzo niski wskaźnik frekwencji wyborczej robotników. Aż 54
proc. spośród nich deklaruje społeczną apatię, uznając, że nie ma dla nich
znaczenia, czy panujące władze będą demokratyczne czy niedemokratyczne. Przy
czym owa obojętność nie jest spowodowana lekceważeniem przez nich wyborów
parlamentarnych czy prezydenckich. Po prostu robotnicy sądzą, że demokracja
sprowadzona do mechanizmów wymiany elit jest niepełna i nie daje społeczeństwu
możliwości uczestnictwa w procesach podejmowania decyzji.
Pojmowaniu demokracji przez polskie społeczeństwo został poświęcony raport CBOS,
w którym zadano pytanie „które z wymienionych cech uważa Pan(i) za ważne, aby
można było uznać państwo za demokratyczne, a które za nieważne?” (Polacy o
demokracji, wrzesień 2003). Wyniki raportu tłumaczą, dlaczego zdecydowana
większość społeczeństwa deklaruje niechęć do panującego ustroju. Najważniejsza
dla respondentów i uznana za „bardzo ważną” cechę demokracji jest „równość wobec
prawa” – 80 proc., ale prawie równie wysoko respondenci sytuują kwestie
socjalne, czyli „zapewnienie dzieciom ze wszystkich rodzin równych szans
kształcenia” – 76 proc., „zapewnienie przez państwo godziwych warunków życia
najbiedniejszym” – 73 proc. czy „finansowanie przez państwo ochrony zdrowia,
nauki, kultury” – 73 proc. (przy czym robotnicy, obok rolników przywiązują do
kwestii socjalnych szczególnie dużą rolę). Bardzo niewielkim poparciem cieszy
się zaś „mała rola państwa w gospodarce” – 24 proc., czyli idea stojąca u
podstaw programu większości polskich partii.
Polacy popierają więc aktywną rolę państwa w walce z nędzą, jak też głęboką
redystrybucję dochodów. Prawie wszyscy badani, biorąc pod uwagę wymienione wyżej
czynniki, uznali, że demokracja w Polsce jest bardzo uboga i niepełna. Tylko 6
proc. badanych sądzi, że „państwo zapewnia godziwe warunki życia
najbiedniejszym”, a 11 proc., że „dzieci ze wszystkich rodzin mają zapewnione
równe szanse kształcenia”. W sumie ponad 70 proc. respondentów jest
niezadowolonych z tego, jak funkcjonuje polska demokracja, przy czym zdecydowana
większość Polaków popiera wprowadzenie takich rozwiązań politycznych i
ekonomicznych, które w ich opinii przyczyniłyby się do głębszej demokratyzacji
państwa. Z jednej strony zatem zdecydowana większość społeczeństwa wspiera
rozwiązania pro-socjalne i bardziej demokratyczne od obecnych, z drugiej nie
wyrażają oni publicznie swojego sprzeciwu i nie wierzą w zmianę istniejącego
ładu. Alienacja większości społeczeństwa i regres socjalny nie rozbudzają
społecznych konfliktów i nie wywołują masowych protestów, a raczej prowadzą do
pogodzenia się z losem. Po gwałtownych protestach na początku lat 80.
społeczeństwo osiadło na laurach, biernie poddając się znacznie boleśniejszym
zmianom od tych, które wprowadzali przywódcy Polski Ludowej i które przyczyniły
się do politycznego przewrotu.
Przyczyny tego stanu rzeczy są dwie. Po pierwsze pauperyzacja jest potężnym
narzędziem pacyfikacji ruchów protestu. Wbrew temu, co sugerują niektórzy
publicyści bieda rzadko kiedy prowadzi do buntów społecznych, a raczej
przyczynia się do stagnacji i bierności. Dlatego neoliberalna polityka tak
skutecznie się reprodukuje, gdyż spychając na margines coraz większe rzesze
społeczeństwa, osłabia ona ruchy potencjalnego sprzeciwu.
Po drugie, przyczyną powszechnej apatii jest przekaz medialny, który stanowi
jeden z głównych czynników kształtujących życie społeczne. Równolegle do
konfliktów ekonomicznych toczy się walka o panowanie w wymiarze symbolicznym – o
kulturę, o język, o wzorce wychowania czy edukację. Dominacja w mediach
przedstawicieli wielkiego biznesu może w znacznej mierze osłabić natężenie
konfliktów klasowych, a nawet doprowadzić do stabilizacji ładu społecznego.
Władza symboliczna zatem, na czele z mediami, jest ważnym elementem całości
życia politycznego.
Niestety jednak polska lewica nie przyjęła tej istotnej prawdy. Tymczasem
prawica w znacznym stopniu przyswoiła sobie przekonanie o istotnej roli mediów i
kultury. Jej przedstawiciele zrozumieli, czym jest władza symboliczna i wiedzą,
że idee mają poważne konsekwencje społeczne. Środowiska lewicy już na początku
przemian ustrojowych wycofały się z uczestnictwa w tworzeniu kultury i mediów,
oddając je pod kuratelę kleru i prawicowych elit. Spektakularnym sukcesem
konserwatywnych neoliberałów jest stworzenie dominującego języka, który
kształtuje polską opinię publiczną i wyznacza granice temu, co uznaje się za
prawomocne, słuszne, prawdziwe albo z drugiej strony skandaliczne, niemoralne,
niewarte dyskusji. Panująca w mediach formacja chadecko-neoliberalna zdobyła
monopol na definiowanie świata społecznego. Skutecznie zmarginalizowała lewicowy
język i wypchnęła poza obręb debaty publicznej większość pojęć i problemów ruchu
socjalistycznego czy feministycznego. W ten sposób uprawomocniła te siły
polityczne, które bronią religii, narodu, USA, niskich podatków czy tradycyjnej
rodziny. Z drugiej strony napiętnowała poglądy odwołujące się do socjalizmu,
emancypacji, laickości, równości czy walki klasowej. Zostały one potępione jako
„radykalne”, „totalitarne” czy „populistyczne” i wyparte poza obręb debaty
publicznej.
Największe polskie media dzielą się na dwa, dopełniające się obozy, których
przekaz ideowy jest analogiczny, lecz używają one innych metod. Z jednej strony
sytuują się tak zwane media inteligenckie, na czele z „Gazetą Wyborczą”,
„Rzeczpospolitą” i „Polityką”, które starają się przedstawić swoje stanowisko
jako neutralne centrum i tym samym definiują się jako bezstronny zdrowy
rozsądek. Środowiska dzisiaj związane z tymi pismami wyznaczyły ramy polskiej
transformacji i dlatego bronią one osiągnięć III RP, na czele z planem
Balcerowicza i wzrostem wpływów kleru, jak też bezwzględnie potępiają wszystko,
co się wiąże z Polską Ludową.
Konsekwentne utrzymywanie się egalitarnych postaw wśród większości
społeczeństwa, w tym szczególnie robotników, jak też niechęć Polaków do elit
politycznych i intelektualnych, doprowadziły do zmiany strategii części mediów.
Tabloidy próbują zagospodarować społeczne niezadowolenie prawicowym populizmem.
Udają reprezentantów ludu i starają się zogniskować niezadowolenie społeczne w
niechęci do państwa. Ta strategia jest szczególnie widoczna w przekazie „Super
Expressu” i „Faktu”. Usiłują one przekształcić niezadowolenie społeczne w
nienawiść do przestępców, urzędników albo skorumpowanych polityków. Ideał
demokratycznego państwa dobrobytu ma zostać zastąpiony modelem autorytarnego
państwa strachu, wymagającego silnej, sytuującej się ponad prawem władzy.
Tabloidy nakręcają spiralę obsesyjnego lęku, wraz z nim podając nań antidotum:
rosnącą militaryzację i wyższe kary dla przestępców.
O ile media „inteligenckie” dążą do neutralizacji niezadowolenia społecznego i
pogrążenia społeczeństwa w stanie bierności, o tyle tabloidy chcą wykorzystać
potencjał krytyczny dla wsparcia prawicowego autorytaryzmu. Jednym i drugim są
jednak bliskie te same cele polityczne. „Rzeczpospolita” i „Fakt” ostatecznie
niosą ten sam przekaz: niechęć do redystrybucji dochodów i opieki socjalnej,
sprzeciw wobec przyznania praw pokrzywdzonym mniejszościom oraz obrona
dominującej roli Kościoła katolickiego. Jest to spójna całość, która ma zastąpić
egalitarne i demokratyczne intuicje polskich robotników, a różnica między
mediami „oficjalnymi” i brukowymi tkwi raczej w formie niż w treści. Obydwa
bronią tego samego konserwatywnego neoliberalizmu.
Wraz z odrzuceniem klasy robotniczej jako punktu odniesienia w działaniach władz
doszło do redefinicji większości doniosłych kwestii społecznych. Masowa bieda w
ujęciu polskich mediów przestaje być skutkiem błędnej polityki i okazuje się
wynikiem braku przedsiębiorczości społeczeństwa oraz jego niezdolności do
oswojenia się z nowymi warunkami. W panującym języku nie ma już klasy
robotniczej, a zatem nie ma też wyzysku klasowego. Są tylko „nieudacznicy”,
czyli nowe określenie ludzi ubogich, piętnujące ich jako tych, którzy nie są
zdolni do samorealizacji, gdyż swoim własnym wysiłkiem nie potrafią osiągnąć
sukcesu. Nie ma więc już masowej biedy – jest masowe „nieudacznictwo”. Agresywne
piętnowanie ludzi biednych jako „nieudaczników” ma skutecznie neutralizować
wszelkie próby buntu, wywołując u pokrzywdzonych poczucie wstydu i niższości.
Jednym z głównych elementów obrazu rzeczywistości przekazywanego robotnikom jest
religia katolicka. Jej główną funkcją jest zacieranie stosunków władzy i
rozmycie wszelkich antagonizmów w niewinnej sielance powszechnej miłości. Miłość
jest tym uczuciem, które w opinii hierarchów Kościoła powinno ogarniać
całokształt życia społecznego, w tym też nadawać kształt stosunkom ekonomicznym.
Jak mówił prymas Józef Glemp „Chcemy powiedzieć wszystkim bezrobotnym: nie
podnoszenie pięści, nie wyładowywanie złości jest dobrem, ale wzajemna miłość”.
Tak pojmowana miłość pełni funkcję podtrzymywania zastanego ładu i osłabiania
ruchów zmierzających do zmiany status quo. To dlatego zwolnieni z pracy albo
oszukani przez pracodawców robotnicy nie wychodzą na ulicę aby walczyć o swoje
prawa, nie sprzeciwiają się łamaniu ich podstawowych praw i arbitralnej władzy
wyobcowanych elit. W obliczu sacrum wszelkie społeczne różnice i konflikty
okazują się nieistotne, a przywiązywanie do nich wagi jest piętnowane jako
uleganie pokusie pychy. Autorytet Kościoła ma zatem równoważyć i legitymizować
wolnorynkowy żywioł. Główną rolą Kościoła i religii katolickiej jest polityczna
neutralizacja – zmarginalizowanie konfliktów, pogodzenie społeczeństwa ze swoim
losem, rezygnacja biednych i pokrzywdzonych z jakiegokolwiek sprzeciwu. Przy
czym ideologia kleru, w swoim pojęciu kompromisu, z roku na rok przemyca coraz
więcej zasad: restrykcyjną ustawę antyaborcyjną, niedopuszczenie do zdobycia
praw obywatelskich przez homoseksualistów czy autorytarny model wychowania.
Innym ważnym punktem odniesienia dominującego dyskursu jest naród. Niezależnie
od standardu życia, od tego, czy się jest milionerem czy bezdomnym trzeba
„służyć ojczyźnie” i „troszczyć się o pamięć narodową”. Pojęcie narodu jest
zupełnie niewrażliwe na podziały ekonomiczne. Wypowiadanie przez dziennikarzy i
polityków takich określeń, jak „pamięć historyczna” czy „tożsamość narodowa”, ma
wywoływać tak wzniosły nastrój, aby nędza czy przemoc w rodzinie znikły w blasku
patriotycznego uniesienia. Wobec narodowych wartości nawet wspominanie o
klasowości społeczeństwa byłoby swoistym faux-pais, świadectwem wulgarnego
materializmu, który „już przerabialiśmy”. Ludu nie ma, ale naród istnieje w
postaci salonowych dyskusji polskich elit intelektualnych, które rozliczają
przeszłość, a gdy społeczeństwo tęskni nie do tej przeszłości, co powinno,
piętnują je. Zgodnie z retoryką narodową społeczeństwo jest homogeniczną
wspólnotą, w której różnice ekonomiczne nie odgrywają istotnej roli. Niestety,
mediom częściowo udało się zaszczepić u robotników ów narodowy patos. Nawet
bowiem, kiedy robotnicy biorą udział w nielicznych demonstracjach, nie
protestują przeciwko pracodawcom i nie odwołują się do interesów klasowych, lecz
intonują pieśni religijne, a ich hasła są skierowane przeciwko Żydom i
komunistom. W tym bezradnym krzyku najbardziej jest widoczny dyktat formacji
neoliberalno-konserwatywnej.
Zmiana sytuacji robotników stanie się możliwa, gdy z jednej strony będą oni
mieli jasno sprecyzowane cele i będą umieli te cele wyartykułować, a z drugiej,
kiedy będą dysponować siłą polityczną, pozwalającą im urzeczywistniać
emancypacyjne dążenia. Obecnie polscy robotnicy nie tylko nie sprawują władzy,
ale nawet nie stanowią przeciwwagi dla dyktatu panującej
neoliberalno-konserwatywnej ideologii.
Piotr Szumlewicz