Tekst pochodzi z Nowego Tygodnika Popularnego http://www.iwkip.org/tygodnik/index.php?id=1
Bojan Stanisławski
Dwa lata koszmaru
Dwa lata po amerykańskiej inwazji na Irak świat stał się –
odwrotnie niż zapowiadał to prezydent USA i jego wasale – miejscem dużo bardziej
niebezpiecznym. Wojna iracka i okupacja tego kraju są bodaj najbardziej
destabilizującymi sytuację światową czynnikami. Efekty tych działań będą
długotrwałe i z pewnością dalece odbiegające od pociesznych prognoz światowych
strategów kapitału.
W samym Iraku od dwóch lat trwa koszmar. Standardy życia Irakijczyków nie tylko
– także wbrew zapowiedziom – nie uległy polepszeniu, ale w wielu dziedzinach
dramatycznie się pogorszyły, nawet w stosunku do czasów brutalnej dyktatury
Saddama Husajna. Tym sposobem rząd USA i wspomagające go rządy satelickie
stworzyły to, o czym Osama bin Laden zawsze marzył – raj dla terrorystów w samym
sercu Bliskiego Wschodu.
Koszty „pokojowej” operacji
Wojska okupacyjne – zwłaszcza amerykańskie – praktycznie
ugrzęzły na wojennym mokradle – wykonują desperackie ruchy, czym tylko
pogarszają swoją sytuację. Ponad 1500 żołnierzy US Army zostało zabitych, około
10000 rannych. Irakijczyków zabito już ponad 100000, liczbę rannych trudno
oszacować, nie wspominając już np. o dzieciach, które doznały trwałego
uszczerbku na psychice. Abstrahując na chwilę od moralnego łajdactwa, jakiego
dopuścili się agresorzy trzeba też dostrzec bardzo poważne gospodarcze
konsekwencje tej imperialistycznej awantury.
Przed rozpoczęciem wojny szef amerykańskiego Office of Managment and Budget
szacował koszty inwazji na 50 do 60 miliardów dolarów. Gdy dowiedział się o tym
George Bush natychmiast zwolnił głównego doradcę finansowego Białego Domu, który
nieco wcześniej prognozował wydatki rzędu 200 miliardów. Okazuje się, że obaj
byli w błędzie. Całkiem niedawno prezydent USA zwrócił się bowiem do Kongresu z
prośbą o dodatkową pulę 82 miliardów USD na „zagraniczne operacje z użyciem sił
zbrojnych Stanów Zjednoczonych”. Z tej sumy 62 mld przeznaczone są na okupację
Iraku. W ten oto sposób wydatki z nią związane przekroczyły sumę 220 mld dolarów
(za www.costofwar.org ), a końca operacji
nie widać.
Niezależni eksperci obliczyli, że jeśli stopa wydatków utrzyma się na tym
poziomie, a kierunek działania okupantów się nie zmieni, to iracki koszmar trwać
może nawet ponad pięć lat i kosztować może w granicach biliona dolarów (jedynka
i dwanaście zer!). Gigantyczne pieniądze, które powinny być przeznaczone na
publiczną służbę zdrowia, edukację, pomoc społeczną, budownictwo czynszowe i
tworzenie miejsc pracy!
„Tymczasowy” stan wojenny
Niedawne „wolne wybory” w Iraku ukazały w całej
okazałości, iż zainstalowana tam demokracja to czysta farsa. Tamtejsza –
cierpiąca już od dekad – ludność nie uzyskała zupełnie nic. Żaden z gnębiących
Irakijczyków podstawowy problemów dnia codziennego nie został rozwiązany.
Zresztą okupantom nie o to chodziło. Ich celem było wyłącznie zyskanie
minimalnej, tymczasowej legitymizacji dla działań Busha przy pomocy
medialno-propagandowego szumu.
Każdy myślący człowiek zdaje sobie bowiem sprawę, że prawdziwe wolne i
prawdziwie demokratyczne wybory pod „ochroną” obcych wojsk i w ramach
okupacyjnego porządku są zwyczajnie niemożliwe. Dobitnym tego potwierdzeniem
było przedstawienie do wyborów kandydatów wyselekcjonowanych wcześniej przez
amerykańską administrację. Władze USA powołały do tego celu całkowicie
uzależnioną od siebie Niezależną Komisję Wyborczą Iraku.
Zarówno Irakijczycy, jak i przeciętni obywatele Stanów Zjednoczonych mają
nadzieję, że owe wybory – jakie by one nie były – przyspieszą zakończenie
okupacji i wycofanie wojsk agresorów. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że jest
to złudzenie. Irackich partyzantów i terrorystów akt wyboru marionetkowych władz
jeszcze bardziej rozwścieczył, a to wróży dalszą destabilizację. Ani USA, ani
ich sojusznicy (choć bardziej pasuje tu słowo „lokaje”) nie są w stanie opanować
sytuacji już na obecnym etapie. Okoliczności zaś się zaostrzają, a coraz więcej
krajów – pod naciskiem ruchu antywojennego i obciążeń budżetowych – wycofuje
swoich żołnierzy. Trudno zatem nie przyznać racji tym, którzy mówią, że wyprawa
po iracką ropę potrwa jeszcze dużo dłużej.
Planowana błyskawiczna pacyfikacja kraju zaraz po – jak to ogłoszono –
„zwycięskiej wojnie” także okazała się mrzonką. Wojska okupacyjne wznieciły
niesamowitą nienawiść i determinację Irakijczyków – de facto sprowokowały tak
zacięty opór, z którym teraz nie mogą sobie poradzić. Warto w tym kontekście
przywołać „tymczasowy” stan nadzwyczajny, który wprowadzono już cztery miesiące
temu i niedawno znów przedłużono.
Dekret (wyjątkowo demokratyczny instrument sprawowania władzy) o jego
wprowadzeniu przewiduje między innymi godzinę policyjną i dyktatorskie wręcz
uprawnienia dla marionetkowego rządu. Dozwolone są aresztowania i internowania
bez nakazu czy choćby przedstawienia powodów, zaś rozmaite akcje zbrojne czy to
w wykonaniu policji czy wojska mogą być wszczęte w każdej chwili bez żadnego
uprzedzenia. Pomimo tych represji, różnego typu ataki ze strony Irakijczyków
zdarzają się średnio pięć razy częściej niż rok temu. Zasadzki, porwania,
egzekucje, podkładane ładunki wybuchowe, eksplodujące samochody-pułapki,
zamachowcy-samobójcy, wysadzanie ropociągów, morderstwa na tle politycznym...
Oto codzienna rzeczywistość „nowego” Iraku! W wielu regionach iracka policja po
prostu się wycofała i pozostawiając je pod kontrolą ruchu oporu.
„Dziki Zachód”
Stany Zjednoczone mają olbrzymią militarną przewagę, ale
przecież ich wojska nie mogą być jednocześnie wszędzie. Zajęcie przez
amerykańskie siły jakiegoś regionu i zadeklarowanie go jako „bezpiecznego” nie
oznacza, że ruch oporu został w tej części Iraku zdławiony – oznacza to jedynie,
że się wycofał do innej prowincji lub rozproszył w lokalnej społeczności i
czeka, aż siły tam stacjonujące będą potrzebne gdzie indziej. Partyzanci nie są
bowiem tak głupi by stanąć do otwartej, frontowej walki z największą siłą
militarną świata.
Wojska okupacyjne, sfrustrowane, przestraszone i zdemoralizowane, otoczone są
wrogą wobec nich ludnością. I nawet jeśli przyjąć za prawdę to, co wmawiają nam
media głównego nurtu, że Irakijczycy nie wyrażają otwarcie swej wrogości, to i
tak liczyć się trzeba z tym, że w wojnie partyzanckiej każdy żołnierz
nieprzyjaciela jest celem. Niezależnie od tego czy akurat patroluje okolicę,
wykonuje rozkaz, wiezie zaopatrzenie czy po prostu gra w wolnej chwili w karty.
Dlatego też każdy Irakijczyk – młody czy stary, mężczyzna czy kobieta, uzbrojony
czy nie – jest traktowany przez amerykańskich żołnierzy jako potencjalny
„terrorysta”. Jakie są tego konsekwencje nietrudno sobie wyobrazić.
Przed rozpoczęciem wojny eksperci amerykańscy szacowali, że do sprawowania
efektywnej okupacji w Iraku Stanom Zjednoczonym potrzebnych będzie 30 do 40 tys.
żołnierzy; zaś około 100 tys. powinno pozostać w odwodzie dla ewentualnej
agresji na Syrię, Iran czy Arabię Saudyjską. Rzeczywistość okazała się tak różna
od prognoz jakby rząd amerykański zatrudniał na stanowiskach doradczych
astrologów. W chwili obecnej w Iraku znajduje się ponad 150 tys. amerykańskich
żołnierzy i wygląda na to, że ich liczba się zwiększy. Zresztą zwiększa się cały
czas – w ubiegłym roku liczba ta wzrosła dwukrotnie w związku z „zabezpieczeniem
wyborów” i powstaniem w Faludży. To poważny wysiłek dla amerykańskich sił
zbrojnych.
USA w/g oficjalnych danych mają obecnie 446 tys. żołnierzy pod bronią i co
najmniej 725 baz wojskowych (nie wiadomo ile tajnych) w 38 krajach świata i
zbrojne floty na wszystkich oceanach świata. Oprócz tego w co najmniej 153
krajach mamy do czynienia z tzw. „formal military presence” czyli oficjalnie
deklarowaną obecnością wojsk Stanów Zjednoczonych. Wolna od amerykańskiej
obecności wojskowej jest w zasadzie tylko Antarktyka. Jednak USA okazują się
przysłowiowym kolosem na glinianych nogach. Nie są bowiem w stanie prowadzić
efektywnej imperialistycznej wojny nawet z małym, zniszczonym przez sankcje,
krajem. Rozbić regularną armię takiego kraju przy pomocy najbardziej
zaawansowanej technologii do zabijania to jedno. Co innego spacyfikować
społeczeństwo, które nikogo do Iraku nie zapraszało. Waszyngtoński think-tank z
Brookings Institution (niezależna agencja badawcza, www.brook.edu) podsumowuje
sytuację w Iraku następująco: „to po prostu Dziki Zachód”.
Wietnamizacja Iraku
Amerykańska „strategia wyjścia” – jeśli uznać, że tak w ogóle
istnieje – opiera się przede wszystkim na szkoleniu sił irackich, które miałyby
w przyszłości przejąć zdania „utrzymania bezpieczeństwa” w Iraku. Nic nowego –
to powtórka z Wietnamu z połowy lat 70. Efekty owej „wietnamizacji” nietrudno
przewidzieć. Jak do tej pory udało się wyszkolić mniej niż połowę irackich sił
bezpieczeństwa, a już pojawiają się poważne problemy z ich konsolidacją. Do tego
dochodzi fakt, że owe irackie siły bezpieczeństwa są ulubionym wręcz celem
ataków ruchu oporu, co powoduje, iż subordynacja tych pierwszych jest mierna.
Amerykańscy stratedzy – najwyraźniej o umysłach przedszkolaka – sądzą, że
wystarczy naga imperialna siła, a świat będzie należał do nich. „Wielkość
Ameryki” urosła już niemal do rangi dogmatu religijnego, którego prawdziwość na
siłę próbuje się udowodnić. Prawda zaś jest taka, że atak na Irak, tak samo jak
pogróżki wobec Syrii i tragicznie bezmyślne szykowanie kolejnej eskapady
wojennej – na Iran – są po prostu desperackimi ruchami przeżywającemu ogromne
trudności imperium. Irak i kraje arabskie to tylko wierzchołek góry lodowej. Nie
zapominajmy o Afganistanie gdzie panuje kompletna anarchia, o kilku nieudanych
zamachach na demokratycznie wybranego prezydenta rewolucyjnej Wenezueli, wrzeniu
w Boliwii i Argentynie, a także poważnych kłopotach w samych Stanach –
gigantycznym deficycie budżetowym i ubożeniu społeczeństwa. Problemy gospodarcze
USA zwiększają się z dnia na dzień, a sytuacja jest tak dramatyczna, że każde
najmniejsze światełko w tunelu (np. minimalny wzrost gospodarczy) traktuje się
jako nadchodzące wybawienie. Tymczasem owo światełko może rychło okazać się
reflektorem pędzącego z naprzeciwka pociągu – społeczeństwo USA nie będzie
bowiem w nieskończoność znosić zadawanych mu ciosów.