Śmietnik historii
Wydaje się, że mimo narastającego kryzysu społecznego, czas
rozstrzygnięć w Polsce - wbrew sugestii płynącej z tytułu tekstu Tomasza R.
Wiśniewskiego (TRW, "Czas rozstrzygnięć") - jeszcze nie nadszedł. Oczywiście,
jeśli nie sprowadzać istoty kryzysu do tego, na jakim śmietniku historii
wyląduje polska instytucjonalna lewica.
Z punktu widzenia szeroko traktowanych ludzi pracy najemnej nie ma specjalnego
znaczenia, że nadchodzą rządy "brunatnej" prawicy. To jest zagrożenie dla różnej
maści lewicy, która od lat zajmuje się pracowitym ozdabianiem wilczego pyska
kapitalizmu listkiem figowym w postaci instytucjonalnej lewicy (mniej lub
bardziej radykalnej), traktując ją jako przyczółek do późniejszej ofensywy na
sam kapitalizm. Jednym słowem, posługując się kalkami z Zachodu, których
ostatnią emanacją był co najwyżej ambiwalentny stosunek do akcesji do Unii
Europejskiej powodowany podobnymi co wyżej rachubami. Mówiono o wzmocnieniu
walki europejskiej lewicy radykalnej z kseno- i homofobią oraz o podkopującym
kapitalizm haśle przejściowym, czyli o 35-godzinnym tygodniu pracy. W rok po
akcesji do UE, 1 Maja 2005 r. Piotr Ikonowicz, gorący orędownik linii
proeuropejskiej, wrócił, jak gdyby nigdy nic, do niezbyt awangardowego hasła
8-godzinego dnia pracy.
Jeżeli więc słusznie Tomasz R. Wiśniewski pisze o tym, że ludzie nie widzą
potrzeby łączyć się w walce o zmianę warunków ustrojowych, to powinien pamiętać
o własnym wkładzie w lekceważenie rzeczywistych problemów zrodzonych przez
panowanie kapitalistów na korzyść optymistycznie postrzeganej perspektywy
włączenia się polskich radykałów w europejskie nowe ruchy masowe z hasłami
nowolewicowymi.
Problem bowiem przedstawia się następująco. Szeroko rozumiana klasa pracownicza
może być podatna na te właśnie hasła nowolewicowe, choć zapewne nie od zaraz.
Natomiast całkowicie nie będzie podatna na hasła tzw. wywrotowe, antysystemowe.
Warstwy drobnomieszczańskie rozumują zapewne w sposób prosty i przejrzysty, jak
to ładnie zilustrował właśnie P. Ikonowicz podczas swego przemówienia na
1-majowym wiecu pod OPZZ stwierdzając, że wychwalany przyrost gospodarczy jest
oskarżeniem dla SLD-owskiej władzy, bo skoro był przyrost, to dlaczego rząd nie
potrafił podzielić tego przyrostu sprawiedliwie. To rozumowanie bez wątpienia
trafia do tzw. klasy pracowniczej. Szczególnie do tych jej odłamów, które
czerpią z budżetu. Wiadomo wszak, że nie starczy dla wszystkich. I choćby T.R.
Wiśniewski zdzierał sobie gardło, to ze względu na tę obiektywną sytuację,
protesty mają i będą miały charakter partykularnych roszczeń - słusznych, ale
nieklasowych.
P. Ikonowicz i T.R. Wiśniewski zapominają o podstawowej tezie marksizmu i o tym,
co spowodowało, że teoria Marksa uzyskała taką siłę. Marks odkrył, kto wytwarza
wartość w gospodarce. Wyprowadził stąd wniosek, że podział zdeterminowany jest
już przez stosunki produkcji. Chęć zmiany stosunków podziału bez naruszenia
stosunków produkcji będzie się zawsze sprowadzało do podatności na liberalne
oskarżenia o zawłaszczanie nienależnego.
Gdyby argumentem mogły być szczodrze cytowane przez Ikonowicza głodujące dzieci,
niepotrzebny byłby Marks i cała historia ruchu robotniczego. Odpowiedzią
liberałów (i nie tylko) na takie dictum jest akcja charytatywna i organizacje
pozarządowe. Aby dalej od sfery wytwarzania, aby poza gospodarkę. I nowa lewica
daje się spychać na ten tor.
Upomnieć się o inny, sprawiedliwy społecznie podział mogą ci, którzy mają do
tego prawo, ci, którzy wytwarzają wartość i, przede wszystkim, wartość dodatkową
- robotnicy. To ich potrzeba ochrony zdrowia powinna skutkować funduszami na
służbę zdrowia, a nie targi o podział środków (zabrać nauczycielom, żeby dać
pielęgniarkom). Służba zdrowia i wszelkie służby socjalne są finansowane z
wartości wypracowanej przez robotników. Podział leżący w interesie klasy
robotniczej jest całkowicie zgodny z interesem pracowników służby zdrowia i
nauczycieli. Ale podział dokonywany przez państwo burżuazyjne będzie zawsze
podziałem konfliktogennym, ponieważ postępująca komercjalizacja służb
społecznych powoduje, że finansuje się je z wtórnych dochodów społeczeństwa. A
tymczasem już raz odebrano te środki z dyspozycji klasy robotniczej i
rozproszono na nędzne, groszowe płace innych "warstw pracowniczych", które
zawsze będą zbyt niskie, aby sfinansować służby publiczne.
Rzucanie gromów na zacofaną i apatyczną klasę robotniczą, że nie organizuje się
w celu uratowania lewicowych tyłków przed przetrzepaniem ich przez Kaczyńskich,
jest wręcz śmieszne.
To nie "klasa pracownicza" wykazuje brak świadomości. Jej świadomość jest
adekwatna do jej pozycji społecznej. Podobnie jak świadomość klasy robotniczej,
która nie jest, oczywiście, świadomością rewolucyjną, świadomością "klasy dla
siebie". Ale właśnie zadaniem lewicy rewolucyjnej powinno być pomóc jej wyjść ze
stanu świadomości, w którym lewica radykalna ją utwierdza - w tym, że jest tylko
"klasą w sobie".
4 maja 2005 r.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
Trudne dojrzewanie
Deklaracja Katarzyny Kądzieli włączenia się na rzecz
budowania partii, która będzie jednocześnie partią "ideowej lewicy realizującej
własne wartości, których częścią nieodłączną i niezbywalną są prawa kobiet" (K.
Kądziela, "Zbyt czyste ręce", "Trybuna" z 25.04.2005 r., s. 11) jest ważną
deklaracją. Przede wszystkim z tego względu, że jasno i odważnie obnaża sposób
myślenia swego środowiska pragnącego zachować czyste ręce dzięki nie mieszaniu
się do polityki.
Według K. Kądzieli, strategia oparta na nie dokonywaniu wyboru między lewicą a
prawicą przeżyła się. Okazało się, że sam fakt bycia kobietą nie skłania
kobiet-polityków prawicy do szukania dróg upowszechnienia swego sukcesu. Zaś
zachowania lewicy nie nastrajają bardziej optymistycznie: "szybko się okazało,
że dominujący w koalicji SLD nie zamierza realizować części naszych postulatów.
Najwyżej tyle, ile wymaga od Polski prawo Unii Europejskiej. (...) Ważny jest
spokój i kompromis." (tamże).
O ile prawica ma alternatywny program dla kobiet, o tyle lewica jest przeżarta
grzechem obłudy. Postulaty kobiece roztopione w całościowym programie lewicy
obyczajowej służą najczęściej jako jeszcze jeden pragmatyczny wabik głosów
potencjalnego elektoratu.
Można by rzec, że oczekiwania kobiet i lewicy wobec powołania Pełnomocnika ds.
równego statusu kobiet i mężczyzn jednocześnie schodziły się i rozchodziły. Obie
strony uważały, że dzięki temu posunięciu sprawa zostanie załatwiona: kobiety -
że Pełnomocnik zadba o wszystko, a one nie będą musiały brudzić sobie rąk
polityką; lewica - że Pełnomocnik zaspokoi aspiracje kobiet i skanalizuje je
podobnie jak wiele innych roszczeń grupowych.
Katarzyna Kądziela wyciągnęła wnioski z doświadczeń. Świadczy o tym jej
stwierdzenie: "już wiem, że kiedy starałam się, by moje postulaty włączyli do
swoich programów inni, którzy nie do końca chcieli uznać je za własne, mogłam
zostać oszukana - bo byłam 'klientką'. Muszę więc znaleźć pewny sposób, by to,
czego chcę, dokąd zmierzam, by moja tożsamość kobiety i feministki były
szanowane i ważne." (tamże).
To znaczy - przyjąć niezbędność działania politycznego i "ubrudzenia" sobie rąk.
Oznacza też konieczność otworzenia się na zasadniczą walkę toczącą się w
społeczeństwie, walkę klasową. W toku tej walki praktycznie realizuje się
zrównywanie obu płci. Deklaracja K. Kądzieli nie może nie budzić szacunku.
Niemniej, Unia Lewicy III RP może okazać się efemerydą. W tej sytuacji dalsze
dojrzewanie polityczne K. Kądzieli nie będzie wcale łatwe.
4 maja 2005 r.
E.B. i W.B.