Czas rozstrzygnięć
Narastające w całej Polsce protesty pracownicze skłaniają
niektórych co radykalniejszych działaczy lewicowych do stawiania na porządku
dnia sprawy zorganizowanego, masowego ruchu sprzeciwu wobec panujących w naszym
kraju warunków ustrojowych. Te skądinąd szlachetne intencje napotykają jednak na
mur obojętności po stronie protestujących, którzy z olbrzymim samozaparciem
odmawiają wzięcia udziału w czymkolwiek, co przypominałoby skoordynowaną akcję
świata pracy skierowaną przeciwko wspólnemu wrogowi. Sugestie dotyczące
możliwości prowadzenia wspólnej walki z kapitalistyczną przemocą spotykają się
wśród robotników z całkowitym niezrozumieniem a kolejne porażki izolowanych
wystąpień pracowniczych potęgują jedynie narastającą frustrację i poczucie
bezradności. Warto postawić pytanie, czy w obecnej sytuacji istnieje realna
możliwość przeprowadzenia zdecydowanego uderzenia przeciwko rządzącym Polską od
15 lat siłom społecznym, rozważyć warunki powodzenia takiej ewentualnej szeroko
zakrojonej akcji oraz, co równie istotne, odpowiedzieć sobie na pytanie o
najbardziej prawdopodobne skutki niepowodzenia takiego przedsięwzięcia. Walka
klasowa w Polsce niewątpliwie przybiera na sile - tę prawdę przyswoić sobie dziś
powinien każdy trzeźwo myślący człowiek lewicy - chodzi jednak o to, aby ten
fakt nie tylko zauważyć lecz również spożytkować w toczących się społecznych
bojach. Praktyczna inercja staje się bowiem dzisiaj podstawowym grzechem lewicy,
która zagłębiając się w teoretycznych spekulacjach chwilami zdaje się zapominać
o społecznym konkrecie. Ten ostatni wygląda tymczasem niezwykle ponuro.
Pierwszą rzeczą, jaką trzeba sobie uświadomić jest zwrócenie uwagi na
katastrofalny stan pracy związkowej. Związki zawodowe są praktycznie całkowicie
spacyfikowane bądź przez poszczególnych pracodawców, bądź, co niestety przede
wszystkim charakteryzuje organizacje zrzeszone w OPZZ, przez aktualnie panującą
władzę. Mimo realizowania przez sld-owski rząd wybitnie prawicowego programu
gospodarczego (szczególnie od czasu objęcia teki ministra finansów przez byłego
publicystę "Trybuny" Jerzego Hausnera), OPZZ nie tylko nie zerwał współpracy z
socjaldemokratycznym establishmentem ale z uporem godnym znacznie lepszej sprawy
kontynuował samobójczą politykę kanalizowania społecznego gniewu w imię
wyższych, prawdopodobnie parlamentarnych racji. Wynikiem tak prowadzonej
polityki jest całkowity zanik wiarygodności i w konsekwencji - utrata
jakichkolwiek możliwości czynnego angażowania się po stronie coraz bardziej
spychanej do defensywy klasy pracowniczej. To, do czego każda centrala związku
zawodowego jest powołana - koordynowanie w skali kraju oporu wobec burżuazji -
stało się nikomu niepotrzebnym balastem historycznym niechcianej tradycji
odrzucanym tym intensywniej, im bardziej aktualna staje się kwestia podjęcia
zdecydowanych działań w obliczu intensyfikacji kapitalistycznego wyzysku. W tym
kontekście, oczekiwanie, iż to właśnie z "centrali" wyjdzie któregoś dnia impuls
do podjęcia zorganizowanego kontrataku wydaje się całkowicie bezcelowe. Jeśli
dzisiejsza sytuacja ma stać się zarzewiem prawdziwego przełomu - jego początkiem
powinno być zwrócenie uwagi na tych, którzy już teraz stanęli na krawędzi
możliwości przedłużania własnej egzystencji i tym samym - gotowi są na podjęcie
daleko posuniętego ryzyka.
Mowa rzecz jasna o tych grupach pracowniczych, które właśnie przystąpiły lub
przystępują do organizowania walk w obronie swoich praw. Ich największą
słabością jest w chwili obecnej pozostawanie w całkowitej izolacji, która
sprawia, że jakiekolwiek zrozumienie wspólnoty interesów wszystkich
protestujących środowisk wydaje się prawie nieprawdopodobne. Wspomniana izolacja
jest świadomie pogłębiana zarówno przez lwią część kontrolowanych przez kapitał
mediów, jak i poprzez świadomą politykę doskonale zdających sobie sprawę z
niebezpieczeństwa ugrupowań i związków zrzeszających przedstawicieli kapitału.
Czynnikiem dodatkowo utrudniającym ponadzakładowe porozumienia jest oczywiście
również polityka rządu, który nieustannie podkreśla, iż pojawiające się
konflikty powinny być rozwiązywane wyłącznie na szczeblu poszczególnych
przedsiębiorstw, gdyż, jak słyszymy to nieustannie, "rząd nie jest pracodawcą".
Odbierając pracownikom możliwość zorganizowania się w struktury zdolne
przeciwstawić się naciskom kapitalistów, rząd świadomie pozostawia robotników na
przegranej pozycji, zdając sobie wszak doskonale sprawę z faktu, iż w
pojedynczych przypadkach, siła nacisku pracodawcy jest nieporównywalnie większa,
niż to, co mogą mu przeciwstawić nieustannie szantażowani pracownicy.
Nie jest to jednak sytuacja beznadziejna. Wydaje się bowiem rzeczą przynajmniej
możliwą, aby na fali obecnych protestów społecznych pojawiła się tendencja do
uświadamiania sobie przez robotników wspólnoty interesów wszystkich ludzi pracy
najemnej. Aby tak się stało, konieczne wydaje się tworzenie przez poszczególne
protestujące środowiska atmosfery sprzyjającej wzajemnym kontaktom i spotkaniom.
Olbrzymią rolę mogą w tym dziele odegrać zakładowe organizacje związkowe,
których liderzy i aktywiści powinni spróbować zarówno porozumieć się ze swoimi
odpowiednikami w innych przedsiębiorstwach, jak i przedstawić w swoich zakładach
macierzystych przyczyny i warunki skłaniające innych do wstępowania w szranki
walk pracowniczych. Taka próba porozumienia może w konsekwencji doprowadzić do
wzrostu zaufania między pracownikami poszczególnych zakładów oraz uświadomić
coraz większej rzeszy ludzi, że ich problemy mogą być rozwiązane wyłącznie w
wyniku przyjęcia rozwiązań systemowych, nie ograniczających się jedynie do
wąskich kwestii związanych z pojedynczym zakładem czy nawet pojedynczą branżą.
Jeśli pielęgniarki ujrzą prawdziwe tło obecnych konfliktów w TP S.A., jeśli
zrozumieją, że ich los nie różni się w zasadzie niczym od wydawałoby się
zupełnie odmiennych warunków panujących w takim na przykład "Cegielskim" -
wówczas wspólne opracowanie strategii działania może przynieść nadspodziewane
efekty. Zrozumieniu wspólnoty interesów towarzyszyć musi też odpowiednia
detekcja zasadniczego przeciwnika. Ludzie pracy muszą w końcu zrozumieć, że
żaden rząd, bez względu na swoje obietnice i skład personalno-partyjny nie jest
w dzisiejszych warunkach zainteresowany długotrwałą poprawą warunków życia
pracowników. Jest rzeczą niezbędną, aby to właśnie związkowcy uświadomili swoim
towarzyszom pracy, iż obecny etap rozwoju kapitalizmu w Polsce musi nieść ze
sobą, bez względu na wszelkiej maści zaklęcia i odwoływanie się do mniej czy
bardziej nadprzyrodzonych autorytetów, postępującą pauperyzację szerokich rzesz
pracowników oraz coraz większą dysproporcję między stanem posiadania klasy
kapitalistów a materialną sytuacją reszty społeczeństwa. To również związkowcy
powinni raz na zawsze wybić z głowy robotnikom złudzenia o możliwości zbudowania
"kapitalizmu z ludzką twarzą". Pokutowanie podobnych tez jest bowiem jednym z
czynników skutecznie odstręczających ludzi pracy od podejmowania działań
postrzeganych jako "nierealistyczne" lub "awanturnicze". Postawienie sprawy
jasno, odważne przyznanie, że walka o społeczną sprawiedliwość wymaga czegoś
więcej, niż tylko kolejnych eksperymentów podejmowanych w kontekście wyborczych
szopek może stać się punktem zwrotnym w najnowszej historii naszego kraju. Nawet
to jednak, jawi się dzisiaj jedynie jako sam początek stojącej przed nami drogi.
Kolejnym zadaniem jest bowiem rozwianie żywionych dziś przez pracowników złudzeń
dotyczących rozlicznych ugrupowań przedstawiających się jako lewicowe. Jest to
być może bolesne, ale trzeba raz na zawsze skończyć z nadziejami wiązanymi z
partiami w rodzaju SLD, SDPl czy UP. Ani jedna z tych partii nie zamierza w
najmniejszym nawet stopniu dokonywać radykalnych przewartościowań w zakresie
swoich strategicznych celów gospodarczo-politycznych. Kapitalizm w wydaniu SLD,
nawet według recept jego rzekomo "socjalistycznego" skrzydła, w żadnej mierze
nie zaspokoi, bo zaspokoić nie może, potrzeb coraz bardziej zdesperowanych
pracowników. Nie inaczej rzecz się ma z coraz bardziej mgławicową Unią Pracy,
która, jak coraz wyraźniej widać, ewoluuje w kierunku najzwyklejszej przybudówki
wielkiej organizacji z ulicy Rozbrat i na pewno nie posiada potencjału
pozwalającego jej na wszczynanie jakichkolwiek poważnych walk społecznych. Do
rangi kompletnego absurdu urasta zaś żywione przez niektórych przekonanie, iż
partia Marka Borowskiego, złożona z samych "uczciwych" i "szlachetnych"
uciekinierów z tonącego statku SLD zasługuje na miano ugrupowania lewicowego. Za
cały komentarz do rzeczywistego profilu SDPl niech posłuży cytat z jej głównego
"eksperta" ekonomicznego, za jakiego niewątpliwie uważa się Dariusz Rosati,
który całkiem niedawno wygłosił znamienne zdanie głoszące, iż "dobry ekonomista
z oczywistych powodów musi być liberałem" (!)
Co w takiej sytuacji pozostaje? Wydaje się rzeczą aż nadto oczywistą, że w
obecnych warunkach jedynym prawdziwie lewicowym, a jednocześnie realistycznym
rozwiązaniem pozostaje skupienie się na budowaniu "oddolnej jedności" wszystkich
sił społecznych skazanych przez samą istotę kapitalizmu na egzystowanie poniżej
poziomu ludzkiej godności. Wspólna walka wszystkich poszkodowanych przez
dzisiejszy ustrój, walka, która nie powinna, bo nie może toczyć się na
parlamentarnych salonach, niesie ze sobą nadzieję na oddalenie nadchodzącej już
coraz wyraźniej fali niespotykanego w polskich dziejach barbarzyństwa. Nie można
mieć złudzeń - ostateczny wynik zbliżającego się starcia trudny jest dziś do
przewidzenia. Pozbawieni swojego przedstawicielstwa w parlamencie, coraz
poważniej ograbiani ze swych praw pracowniczych, nieustannie nękani groźbami
lokautów i pozbawienia środków do życia, ludzie pracy najemnej w Polsce muszą
znaleźć swoje własne, specyficzne formy ekspresji niezadowolenia, sprzeciwu i
buntu. Jednym z największych kłamstw współczesnego kapitalizmu jest
utrzymywanie, że "politykę uprawia się w parlamencie". Jest wręcz odwrotnie - w
parlamencie uprawiać można wyłącznie parodię polityki. Historia uczy, że
rzeczywista zmiana społeczna zawsze przychodziła z zewnątrz istniejących ram
instytucjonalnych i również chwila obecna jest tego najlepszym dowodem.
Całkowita nieprzystawalność rzeczywistych nastrojów społecznych do poglądów i
przekonań dominujących w olbrzymim gmaszysku na Wiejskiej pokazuje dobitnie, że
ci, którzy naprawdę mają coś do powiedzenia, którzy na serio traktują
cywilizacyjne i historyczne wyzwania, nie są w stanie znaleźć sobie miejsca w
środowisku, którego podstawową zasadą pozostaje samozachowanie i ogłupiająca
homeostaza. Jeśli lewica naprawdę zamierza zmienić ten świat, musi w pierwszym
rzędzie zmienić swój stosunek do jego podstawowych praw, między innymi, do tych,
które rządzą jego sferą polityczną.
Jak już wspomniałem, ostateczny wynik nadchodzącego starcia nie jest łatwy do
przewidzenia. Znacznie łatwiej wyobrazić sobie konsekwencje porażki polskiej
lewicy. Dzisiejsze sondaże wyborcze nie pozostawiają przecież zbyt wielu
złudzeń. Po wielu latach nieobecności, na polską scenę polityczną wkracza butna
i nie znosząca sprzeciwu formacja autorytarno-faszystowska, która intonuje już
pieśń triumfu unoszącą się nad kohortami PiS-u i LPR-u. Jej liberalni
sojusznicy, jak wielokrotnie już w historii bywało, popiskują wprawdzie cienkimi
głosikami, iż "odwrót od demokracji jest w Polsce niemożliwy", jednak nie ma
najmniejszych przesłanek, żeby podobne zaklęcia uważać za w jakimkolwiek stopniu
miarodajne. Żywiąc się ludzkim upokorzeniem i nieszczęściem, brunatni potomkowie
falangistów i zwykłych szmalcowników zapowiadają ni mniej ni więcej, jak
"moralną rewolucję połączoną z całkowitą przebudową systemu politycznego" oraz
obiecują, że dołożą wszelkich starań, aby wszelkie pozostałości socjalistycznego
projektu społecznego zostały w Polsce raz na zawsze wykorzenione. Bezczelność i
poczucie bezkarności już dziś pozwala polskiej skrajnej prawicy na propagowanie
idei delegalizacji partii lewicowych i w przeciwieństwie do swoich poprzedników
nie potrzebują oni do tego żadnego płonącego Reichstagu. To, co nastąpić może
już niedługo, napawa olbrzymim przerażeniem. Jedyną siła zdolną dziś
przeciwstawić się najgorszemu jest oczywiście silna, zjednoczona lewica.
Zjednoczona nie poprzez partyjne konwektykle, nie dzięki tajnym umowom
zawieranym na Krakowskim Przedmieście czy Ordynackiej i nie w wyniku
skrupulatnego zliczania "parlamentarnej arytmetyki". Jedność, o którą dziś
chodzi, to jedność działania w zakładach pracy, jedność walki politycznej
prowadzonej w całej możliwej do ogarnięcia przestrzeni publicznej, jedność
demonstrowana podczas skoordynowanych akcji strajkowych, wreszcie, jedność
manifestowana wszędzie tam, gdzie ludzie pracy mogą i muszą być widoczni.
Nadchodzący Pierwszy Maja będzie na pewno jednym ze smutniejszych w naszej
powojennej historii, jednak być może właśnie dlatego warto postarać się, aby już
teraz, zamanifestować siłę rzeczywistej lewicy i raz na zawsze odebrać ten dzień
wszystkim tym, którzy od tak dawna próbują odebrać nam wszystko. Razem jesteśmy
bowiem od nich silniejsi.
Tomasz Rafał Wiśniewski