Tekst pochodzi z Nowego Robotnika http://nr.freshsite.pl/?nr=20&id=552


Jarosław Urbański
Niezauważona rewolucja

W 2002 i w 2003 roku Polską wstrząsnęły protesty społeczne o skali niespotykanej od 1993 roku. Dopiero dziś możemy ocenić ich znaczenie.
Najczęściej wyobrażamy sobie rewolucję jako przewrót społeczny, połączony z obaleniem dotychczasowego ustroju i ustanowieniem nowego. Jest to zatem moment przełomowy, a przez to dobrze widoczny. Są jednak rewolucje, których nie zauważamy, bowiem ich pozytywne skutki przesunęły się w czasie.
Jak dowodzą niektórzy historiozofowie, np. prof. Leszek Nowak, rewolucja w istocie rzeczy nie zawsze jest momentem, kiedy system ulega kompletnemu załamaniu. Dla Nowaka rewolucja jest nieuchronna, bowiem robotnicy nie mogą bez końca akceptować globalnych i masowych decyzji, na ich niekorzyść podejmowanych przez właścicieli środków produkcji (prowadząc tym sposobem do kompletnego zatomizowania społecznego). Zmiany systemowe: polityczne, społeczne i gospodarcze, wynikają często z decyzji jakie właściciele muszą podjąć pod presją podejmowanych akcji rewolucyjnych, aby zachować swoje uprzywilejowane stanowisko. Następuje wówczas ewolucja systemu, która jest jednak pośrednio wynikiem buntu społecznego.

Już dość!

Bezpośrednią przyczyną wystąpień w 2002 i 2003 r. było wysokie bezrobocie i fatalna sytuacja wielu zakładów przemysłowych, nad którymi zawisło widmo bankructwa. Dodatkowo polityka rządu, pod presją Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, zmierzała do kolejnych wielotysięcznych zwolnień w hutnictwie i górnictwie, oraz niekorzystnych dla pracowników zmian w prawie pracy. Pierwszym, i jednym z najważniejszych, sygnałów, że polscy robotnicy dłużej nie będą akceptować działań kapitalistycznych elit, był protest szczecińskich stoczniowców, którzy poza związkami zawodowymi, zorganizowali się i prowadzili przez kilka miesięcy protest w obronie miejsc pracy. Fala niezadowolenia ogarnęła całą Polskę i wiele branż. Po kilka razy w tygodniu dochodziło do jakiś demonstracji, blokad, strajków. Na ulice wyszli górnicy, hutnicy, pracownicy służby zdrowia, pracownicy przemysłu ciężkiego i motoryzacyjnego. Strajkiem generalnym zagroziły związki zawodowe na kolei i na Śląsku. Szerokim echem odbiły się w Polsce protesty w ostrowskim Wagonie, wrzesińskim Tonsilu, białostockim Bison-Bialu, łódzkim Uniontexie. 26 kwietnia 2002 r. w Warszawie 70 tysięcy związkowców z Solidarności protestowało przeciwko zmianom w kodeksie pracy, a 25 kwietnia 2003 r. ponad 20 tys. związkowców domagało się zaprzestania polityki zwolnień, przestrzegania praw pracowniczych, terminowego wypłacania wynagrodzeń oraz przywrócenia zasiłków i świadczeń przedemerytalnych. 11 września 2003 roku 10 tys. górników w sposób gwałtowny protestowało w Warszawie. Starcia z policją rozpoczęły się prawie na samym początku górniczej demonstracji. Najpierw protestowano pod siedzibą SLD. W stronę budynku poleciały kamienie. Potem manifestacja, która została w międzyczasie zdelegalizowana, przeniosła się pod Ministerstwo Gospodarki. Tam doszło do starć z policją chroniącą rządowy budynek. Jak donosiły media, demonstranci użyli petard, metalowych prętów oraz koktajli Mołotowa - policja: armatek wodnych, gazów łzawiących oraz broni gładkolufowej. Fasada budynku ministerstwa została zniszczona. Wybito 40 szyb. W wyniku walk rannych zostało 62 policjantów, w tym kilku ciężko. Udzielono pomocy medycznej także 22 demonstrantom, ale dokładna liczba rannych górników nie jest znana. Największe jednak znaczenie dla opinii publicznej i elit miały wydarzenia w Ożarowie, gdzie po ponad 200 dniach protestu wybuchły pięciodniowe zamieszki w listopadzie 2002 roku. Wówczas zdano sobie sprawę, że jeżeli rynek pracy pozostawi się sobie samemu i przybędzie na nim kolejnych kilkaset tysięcy bezrobotnych, to sytuacja wymknie się spod kontroli i Polsce grozi wariant argentyński.

Dotacja - efekt gospodarczy

Część protestujących zakładów pracy nic nie uzyskała. Po dwuletnich zmaganiach w wielu środowiskach związkowych i propracowniczych dominowało przekonanie, że skala protestów była zbyt mała, aby w sposób zasadniczy zmienić system; że związki zawodowe nie potrafiły nawet w pojedynczym przypadku stworzyć dostatecznie silnych nacisków, aby - jak w Ożarowie - zakończyć protest pełnym sukcesem. Bez wątpienia problemem z jakim bobrykają się zatomizowane rzesze pracowników różnych gałęzi gospodarki jest brak ich zorganizowania, na co wpływ mają zarówno zmiany w strukturze zatrudnienia, jak też zbiurokratyzowanie i korupcja w szeregach związków zawodowych. Jednak wystąpienie pracownicze w 2002 i 2003 roku wiele zmieniły i generalnie poprawiły położenie pracujących.
Po pierwsze pod presją protestów rząd nabrał przekonania, że konieczna jest zmiana w podejściu do problemów pracowniczych. Dalsze dowodzenie, że uelastycznienie prawa pracy i likwidacja uznanych za nierentowne gałęzi przemysłu jest korzystne, nie wytrzymują krytyki, a przede wszystkim presji ze strony robotników, którzy wyszli na ulicę. Wobec tego w 2003 roku rząd zdecydował się przeznaczyć na pomoc dla przeżywających trudności zakładów pracy dwa razy więcej środków niż w latach poprzednich. 28 miliardów złotych państwowych dotacji zdołały uchronić setki tysięcy miejsc pracy, w obronie których protestujący występowali. W samym tylko przemyśle stoczniowym wg różnych szacunków pracę mogło utracić od 30 do 60 tysięcy osób. Związki zawodowe sprzeciwiły się także redukcjom w górnictwie mającym objąć kolejnych 35 tysięcy zatrudnionych. Poważne dotacje skierowano także do sektora hutniczego, gdzie planowano zwolnienia 30 tysięcy osób. Pomoc państwa otrzymały nie tylko duże firmy, ale także drobni przedsiębiorcy, razem ok. 85 tys. podmiotów! "Góra publicznych pieniędzy zamieniona w błoto" - krzyczy nagłówkiem "Gazeta Wyborcza" z 24 listopada 2004 r. Ale realnie dotacja spowodowała, że sytuacja na rynku pracy przestała się pogarszać, a w 2004 r. nawet poprawiła. Sprzyjający był dodatkowo wzrost koniunktury przede w branży hutniczej i górnictwie, uznawanych przez neoliberałów za bastiony gospodarczego konserwatyzmu i marnotrawstwa. Dziś przemysł stoczniowy i kopalnie nie tylko, że nie zwalniają, ale zatrudniają. Fakt ten jednak wstydliwie przemilcza się i pomija, bowiem tego typu interwencjonizm państwowy kłóci się z dotychczasową doktryną wyznawaną przez elity. Co by się jednak stało gdyby rząd nie przeznaczył tych powiększonych środków?

Opinia - efekt medialny

Wyłom nastąpił też w podejściu prasy do problemów pracowniczych. Do pewnego momentu prasa w sposób negatywny i jednostronny przedstawiała protesty pracownicze, zwłaszcza kiedy miały one gwałtowniejszy przebieg. Latem 2002 roku, kiedy szczecińscy stoczniowcy przyszli w sukurs szwaczkom z zakładów "Odra" i dopuścili się rękoczynów wobec prezesa, który od wielu miesięcy nie wypłacał kobietom pensji, w mediach zawrzało. Pod adresem robotników wielokrotnie padły obelżywe epitety. Na próżno jednak było doszukiwać się głębszych refleksji na temat problemów społecznych prowadzących do takich sytuacji. Jeżeli już jakiś protest był przedstawiany pozytywnie, to jako wyjątek czy patologia, do której może dojść w każdych warunkach. Kiedy po proteście górników 11 września 2003 roku część prasy próbowała dokonać "medialnego linczu" pojawiły się pierwsze głosy w obronie protestujących. Znany, pochodzący ze Śląska, reżyser Kazimierz Kutz na pytanie o ocenę protestów górniczych w Warszawie, powiedział "Gazecie Wyborczej" (13.09.2002): "Ci ludzie bronią się przed degradacją, nieludzkim traktowaniem. Nie mogę słuchać skomlenia, ile szyb wybito w ministerstwie! Dla nich motłoch przyszedł i nasrał do salonu. Dla rządzących nie ma miejsca dla zdychającego z głodu człowieka". Natomiast redaktor "Głosu Wielkopolskiego", największego regionalnego dziennika w Polsce Tadeusz Brzozowski komentował (13.09.2003): "Górnicy coraz częściej słyszą, że Wielka Brytania miała większy problem z kopalniami i jakoś, pod twardymi rządami Margaret Thatcher, sobie poradziła. Owszem, była Anglia świadkiem, znacznie większych niż my w czwartek [11 września], marszów, ale dzisiaj pod ziemią pracuje tam akurat tylu górników, ilu w Polsce wyszło na ulice Warszawy. Jednak co z tego? Poznałem Anglików, którzy do dzisiaj z największą odrazą wspominają swą byłą premier. Przypominają ówczesne gazety pełne informacji o samobójstwach i gwałtownym wzroście uzależnień od alkoholu i narkotyków. Wielu zwolnionych nigdy nie znalazło pracy i pozostało na utrzymaniu państwa. Niech nasi reformatorzy, już od kilku lat obwieszczający rozwiązanie problemu górnictwa, nie odwołują się do wzorów brytyjskich, bo żadnej chluby im to nie przyniesie. Dość tępo zaakceptowaliśmy transformację wraz z towarzyszącą jej biedą, bezrobociem i wzrostem przestępczości". W 2004 roku wreszcie dla wielu dziennikarzy prominentnych pism i stacji stało się jasne, że sytuacja w Polsce musi się zmienić. Jeszcze 3-5 lat temu trudno było przypuszczać, że "Gazeta Wyborcza" nazwie sytuację panującą w hipermarketach "systemem wyzysku". Obojętnie, jakby nie interpretować intencje takiego postępowania korporacyjnych mediów, to faktem jest, że pewne postulaty przebiły się, pod wpływem protestów, do prasy, a zatem za jej pośrednictwem dotarły do opinii publicznej. Sądzę, że nie jest to bez znaczenia dla poziomu świadomości społecznej.

Wybory - efekt polityczny

Wreszcie wzrastające niezadowolenie wśród klasy pracującej starło z powierzchni ziemi dwa układy rządzące: AWS i SLD, powodując największy od 1989 roku kryzys polityczny i zmuszając elity do szukania programu politycznego, który spowodowałby przedłużenie legitymizacji obecnego systemu sprawowania władzy. Pogarszająca się sytuacja materialna (od 1997 roku - zgodnie z tym co twierdzi GUS - mamy do czynienia do z tendencją wzrostu zasięgu ubóstwa), spowodowała, że ludzie wyszli na ulice, ale najpierw pogrążyli w wyborach AWS (Krzaklewski przegrał wybory na przewodniczącego NSZZ "Solidarność"), a teraz odmawiają poparcia SLD. W radykalne nastroje próbują się "wstrzelić" zarówno neoliberalna PO, jak też konserwatywny PiS i LPR, sięgając po rewolucyjną retorykę. PO początkowo miał być ruchem społecznym proponującym głębokie sanacyjne przeobrażenia polityczne; PiS obiecuje rządy twardej ręki, które zerwą z III i ustanowią IV RP wolną od korupcji i nomenklaturowych układów; LPR idzie jeszcze dalej niż PiS, sprawiając wrażenie, że nie zawaha się sięgnąć po środki bardziej bezpośrednie, czego dobitnym dowodem mają być wyczyny Młodzieży Wszechpolskiej.
Oczywiście pracowników mało te deklaracje poruszają i obecnie poziom zainteresowania tegorocznymi wyborami parlamentarnymi (a nigdy nie był za duży) jest najniższy od 15 lat. Czy problemu w rodzaju: istnienie lub nie Senatu, jednomandatowe okręgi wyborcze, lustracja, itd. zdołają pobudzić społeczeństwo, aby zalegitymizowało kolejny układ rządzący? Absencja może zatem być polityczną deklaracją klasy pracującej, w odpowiedzi na przepychanki na górze. Jeżeli bowiem wyznacznikiem konkretnych zmian, są zmiany, które gwarantowałyby pracę i utrzymanie, to większość Polaków oczekuje przede wszystkim rewolucji w organizacji ustroju ekonomicznego.
Od tego problemu - zarówno prawicowe jak i lewicowe - elity nie uciekną. Jeżeli coraz większe rzesze społeczne pozostają bez pracy (bezrobocie technologiczne), a więc środków utrzymania, zagrożeniem dla systemu są nie tylko konflikty społeczne, ale także radykalne obniżenie popytu konsumpcyjnego, koniecznego w kapitalistycznej gospodarce. Z drugiej strony nadal poważnym problemem są stosunki pracy, humanizacja miejsc pracy i zakres atomizacji społecznej. Protesty pracownicze w 2002 i 2003 roku z całą dobitnością, na jaką tylko zatomizowaną klasę pracującą było stać, postawiły problem pracy i wyzysku w centrum uwagi, zmuszając dysydentów do podjęcia tematu. Tylko poprzez permanentne - to moja osobista uwaga - działania protestacyjne możemy wymuszać kolejne ustępstwa i poszerzać zakres swobody.
Podsumujmy. Protesty społeczne w 2002 i 2003 roku zdołały zmienić - przynajmniej w części - politykę gospodarczą państwa poprzez zwiększenie interwencjonizm, chroniąc w ten sposób część rynku pracy, czego skutki odczuliśmy w 2004. Jednak generalnie wzrósł krytycyzm społeczny wobec systemu politycznego i gospodarczego. W 2002 i 2003 roku Polacy (ponad 70 proc.), wg badań COBS, fatalnie oceniali funkcjonowanie gospodarki (były to najgorsze oceny od 1993 roku). W ciągu 2004 roku wyraźnie przybyło ocen pozytywnych, ale poparcie dla tak zasadniczej kwestii dotyczącej dzisiejszego ustroju ekonomicznego, jak prywatyzacja zdecydowanie zmalało: w latach 1990-91 tylko 8-9 proc. badanych oceniało prywatyzacje jako niekorzystną dla polskiej gospodarki; w latach 1995-96 ten odsetek ocen negatywnych wynosił ok. 20 proc.; w 2000-2001 już 35-33 proc., a w 2003 aż 43 proc. (obecnie 40 proc.). Ponad 70 proc. badanych ocenia sytuację polityczną w Polsce jako złą - to znowu najgorszy wynik od 1989 roku. W dalszym ciągu górują negatywne oceny kierunku w jakim Polska zmierza - jest ich obecnie dwukrotnie więcej niż w połowie lat 90. Wzrosła natomiast (choć w dalszym ciąg nie w sposób radykalny) rola i zaufanie do związków zawodowych, które w jakimś zakresie zdołały się "przegrupować", a jakaś ich część zradykalizować choćby tylko poprzez udział w licznych protestach. Władze Solidarności przyznają, że odpolitycznienie i udział w proteście, zwiększyły poparcie w szeregach. Wzrosła świadomości różnic pomiędzy interesem właścicieli a robotników.