Apartheid po polsku?
Przebojowa promocja "Dyktatury Proletariatu" w dodatku
"Trybuny" - "Impulsie", przeprowadzona przez Krzysztofa Pilawskiego kosztem
przeróbki naszego tekstu "Bitwa nie tylko o pamięć", dzięki odpowiednim skrótom
i cięciom eliminującym kontekst historyczny, puszcza w niepamięć nie tylko
odmowę głosowania na SLD przez Grupę Inicjatywną Partii Robotniczej, ale i
groteskowy czy może raczej farsowy charakter "maccartyzmu po polsku"
(antykomunizm bez komunistów).
Po obróbce i pod nowym tytułem ("Teraz my", "Trybuna" z 19 maja b.r.), tekst ten
w niebanalny sposób przypomina klasie panującej (jej wszystkim frakcjom)
niezaprzeczalną prawdę, że socjaldemokracja ma do wypełnienia specjalną misję.
Natomiast jej nieobecność znosi stan równowagi, otwiera drogę destabilizacji
systemu, ba, rozpoczyna wojnę klasową…
Przesłanie to pojął już dyżurny satyryk radiowej "Trójki", Maciej Kraszewski,
który rankiem 20 maja, za pięć siódma (a później co godzinę), alarmował, że
"kleszcze kręci kolor czerwony", zaś "lewackie armie czerwonych mrówek
wyposażone w broń biologiczną" - "wściekłe ssaki" - przystąpiły właśnie do
ofensywy.
Możemy jedynie domniemywać, że w ramach tej farsy odpowiednie służby, których
rodowód sięga PRL-u, już namierzyły nasze nieszczepione stado ssaków i obarczyły
za to winą czy współwiną naszego weterynarza, Afropolaka. Wszak radiowa "Trójka"
ściśle współpracuje z tygodnikiem "Wprost", o którym nawet Prezydent Kwaśniewski
ma wyrobione zdanie.
Mając na uwadze nie tyle dobro własne, co stada i weterynarza przypominamy nie
tylko usunięty kontekst historyczny, ale i debatę z Ludwikiem Hassem, zaś
Krzysztofa Pilawskiego oskarżamy o rozbudzanie, świadome lub nie, nienawiści
rasowej i poduszczanie do prześladowania bogu ducha winnych zwierząt.
20 maja 2005 r.
E.B. i W.B.
DEBATA 1993
Ludwik Hass
Jak postąpić - kogo wybierać
Rozwiązanie parlamentu, wyznaczenie daty wyborów do nowego i
podpisanie przez prezydenta nowej ordynacji wyborczej sprowadzają sprawę
zachowań wyborczych do afery przyziemnych konkretów. Lewica niekoncesjonowana,
używając zapomnianego terminu z lat osiemdziesiątych, nie będąca więc taką, czy
inną kontynuacją, również personalną, formacji rodem z PZPR, bądź z
"Solidarności", zatem nie związana z tą czy inną częścią warstwy panującej
(nomenklatury), stanęła tym samym wobec konieczności podjęcia trudnej dla niej
decyzji i dokonania opcji na rzecz listy kandydatów, niekoniecznie dla niej
sympatycznej. Przecież od momentu ogłoszenia nowych wyborów, jeśli chce
politycznie funkcjonować w opinii publicznej, więcej nie może już pozwolić sobie
na młócenie najsłuszniejszych nawet ogólnych zasad, bądź norm ideowych. Musi
wskazać jak je organizacyjnie tu i teraz urzeczywistniać. A nie nawoływać masy
do podejmowania takich czy innych najsłuszniejszych chociażby kroków bez ich
organizacyjnego zabezpieczenia.
Teraz bowiem dla wszystkich partii, ugrupowań i grup oraz grupek politycznych, w
tym również dla lewicy niekoncesjonowanej - warunkiem bezwzględnym zaistnienia w
tej opinii stał się czynny udział w kampanii przedwyborczej i samym głosowaniu.
Czynny - to znaczy nie ograniczający się do publikowania, chociażby nawet w
prasie wysokonakładowej, jakichś abstrakcyjnych oświadczeń, które z równym
powodzeniem można składać przy dowolnej sposobności, lecz niemal codzienny
udział w toczącej się kampanii przedwyborczej. Jest to kwestią życia lub śmierci
dla wszelkich grup lewicy niekoncesjonowanej. Wszak o ich istnieniu, mimo
przypadkowych jedynie wzmianek gazetowych, szersza opinia publiczna nawet
pojęcia nie ma. Tego faktu nie zmienia kolportaż ich rzadko ukazujących się
pism. Wydawane, w najpomyślniejszym przypadku, w kilku tysiącach egzemplarzy,
docierają przecież głównie do kręgu bliższych i dalszych znajomych aktywistów
danej grupy. Wszystko to trzeba brać pod uwagę przy formułowaniu naszego
zachowania wyborczego. Nawet najpomyślniejsza dla nas sytuacja niczego dla nas
nie zrobi bez naszego udziału w kampanii wyborczej.
Nasuwające się w pierwszej chwili proste "zasadnicze" i radykalne hasło, jakim
byłby bojkot wyborów ani na krok nie zbliży nas do naszego najpilniejszego
zadania taktycznego - rozbudować organizację, zakorzenić się w masach i wreszcie
zostać samodzielnym trwałym elementem sceny politycznej. Obecny, narastający
sprzeciw szerokich rzesz ludzi pracy wobec istniejących warunków i aktualnych
tendencji ich rozwoju daleki jest od stadium rozbicia panującego ustroju, zatem
m.in. od rozpędzenia przyszłego parlamentu czy niedopuszczenia do jego zebrania
się. Do czegoś takiego nie zdołały doprowadzić nawet żywiołowe a masowe
wystąpienia robotnicze w 1970, 1976 czy 1980 roku. Zresztą, poza skrajną prawicą
pokroju nacjonalistyczno-faszyzującego, nie widać na horyzoncie zorganizowanej
siły, która by dziś ku temu mogła poprowadzić masy. Zaś w naszym interesie nie
byłoby pomagać jej w tym.
Z kolei, bierność wyborcza, pozostanie w domu w dniu głosowania, będzie jedynie
ułatwieniem sukcesu wyborczego takim i pozostałym siłom prawicy. Wszak ich
klientela pozostanie nieczuła na nasze ewentualne nawoływania do bojkotu i do
urn wyborczych pójdzie. Tym samym przy naszej pomocy zwiększyłby się odsetek
głosów (zatem również liczba mandatów poselskich i senatorskich) uzyskanych
przez te ugrupowania.
Szkodliwym kłamstwem byłoby też twierdzenie, iż najbliższe wybory niczego w
Polsce nie zmienią, wobec czego śmiało można nie pokazać się w lokalu wyborczym.
Właśnie one - do czego jeszcze powrócić wypadnie - mogą spowodować przełom w
niepomyślnej dla lewicy atmosferze politycznej.
Winna ona zatem całkiem przyziemnie rozejrzeć się w sytuacji i dokonać oceny
jawnych możliwości, żeby na tej podstawie wypracować taktykę udziału w kampanii
wyborczej i samym głosowaniu.
Zacznijmy od przypomnienia kilku oczywistości. Dla zgłoszenia krajowej listy
kandydatów na posłów trzeba zebrać w 26 okręgach wyborczych co najmniej po 3
tysiące podpisów, łącznie zatem nie mniej niż 78 tysięcy. Wymogowi temu nie
podoła żadna grupa lewicy niekoncesjonowanej, nawet wspólny wysiłek ich
wszystkich, od ewentualnych lewicowych socjalistów po zwolenników Czwartej
Międzynarodówki (czyli trockistów) i anarchosyndykalistów, Do zebrania tej
liczby podpisów na tak rozległym terenie niezbędny jest nie tylko duży wysiłek
zbiorowy, lecz i rozbudowana sieć aparatu organizacyjnego, nie mówiąc już o
zasobach materialnych. Jednym i drugim nie rozporządzamy. Z kolei uzyskanie
chociażby jednego mandatu poselskiego wymaga uzyskania przez daną listę minimum
5% wszystkich głosów ważnych, w przypadku listy zgłoszonej przez jedno
ugrupowanie polityczne, zaś 8% - w przypadku listy koalicji wyborczej kilku
grup. Zatem, zakładając frekwencję nie wyższą niż w poprzednich wyborach
sejmowych, tj. zaledwie 43,2-procentową, niezbędne jest opowiedzenie się za daną
listą odpowiednio 561 tysięcy lub nawet 897 tysięcy głosujących. My o takim
wyniku nawet marzyć nie możemy.
Czyż wobec tego rezultat wyborów to dla nas rzecz obojętna?
Tak ani przez chwilę myśleć nam nie wolno. Przesądzi on bowiem sprawę dla nas i
całego społeczeństwa arcyważną - czy utrzyma się, nawet ulegnie wzmocnieniu,
nacisk, wręcz szantaż, antylewicowy, czy też zostanie on wynikiem aktu
wyborczego złamany. Wszak on obecnie sprawia, iż ludzie myślący najogólniejszymi
kategoriami lewicy, przyjmujący jej skalę wartości, w szerszym gronie obawiają
się do tego przyznać. Nie chcą narażać się na takie czy inne, chociażby
środowiskowe, przykrości. Inni zaś, do tego stopnia i w dobrej wierze temu
szantażowi ulegli, że - czego nieraz jesteśmy świadkami - postulaty typu
socjalistycznego wyrażają za pomocą retoryki antykomunistycznej, szczerze nawet
przeświadczeni, iż działają na rzecz antykomunizmu.
W przypadku zwycięstwa ugrupowań prawicy, po Unię Demokratyczną włącznie, ów
terror psychiczny jeszcze przybierze na sile. Nie wykluczone, że zostanie nawet
prawnie usankcjonowany, np. zakazem używania takich emblematów, jak sierp i
młot, czy gwiazda pięcioramienna, może nawet czerwony sztandar, oraz karą za
powoływanie się na Marksa, nie mówiąc już o Leninie bądź Trockim. W takim
przypadku znajdujące się w owych ugrupowaniach, przynajmniej niektórych z nich,
jednostki akceptujące normy i wartości mieszczańskiej demokracji - w imię
utrzymania się na powierzchni politycznej i obrony przed deprecjonującym je
zarzutem "kryptokomunizmu" - okażą się zmuszone przynajmniej milczeć, jeśli nie
potakiwać prawicowym ekstremistom. Prywatnie będą zapewne użalać się nad takim
rozwojem sytuacji, lecz ich "płacz za szczelnie zamkniętymi drzwiami" nie zda
się nawet psu na buty.
Warunkiem zaś koniecznym i niezbędnym dla rozwoju lewicy niekoncesjonowanej,
poszerzenia jej szeregów, jest złamanie tego nacisku. Tylko bowiem w takim
przypadku uzyskamy możność dotarcia do szerszych kręgów z naszymi poglądami i
dążeniami, przekonanie ich do nas. To zaś wymaga podjęcia w sprawie wyborów
decyzji trudnej i nam mało sympatycznej, lecz nieuchronnej, jeśli nie chcemy
okazać się mimowolnymi pomocnikami prawicy i politycznymi samobójcami. Nie
pozostaje nam nic innego niż szczerze i ze wszystkich naszych sił poprzeć listę
Sojuszu Lewicy Demokratycznej (SLD), pod jaką by nazwą ona tym razem nie
wystąpiła. Tylko bowiem jej sukces wyborczy stać się może momentem zwrotnym w
nastrojach kraju. Niezależnie nawet od woli, intencji i poglądów posłów z tej
listy wybranych. W danym przypadku nią ma znaczenia, czym politycznie jest w
rzeczywistości SLD, istotne natomiast, jak jest on widziany przez pozostałe siły
polityczne. One zaś wszystkie, niezależnie od dzielących je różnic, postrzegają
- szczerze, bądź nieszczerze - SLD jako lewicę, czyli jako "postkomunę", co dla
nich jest równoznaczne z wszelką lewicą. Dlatego sukces wyborczy Sojuszu
zostanie w świadomości społecznej potraktowany jako zwycięstwo lewicy, dowód, że
prawica nie jest tak wszechpotężna jak usiłuje ludziom wmówić, że można się jej
skutecznie przeciwstawić. Na doprowadzeniu do takiej sytuacji winno nam zależeć.
Złamanie psychologicznego terroru prawicy jest bowiem sprawą naszego "być albo
nie być".
Powiedziane bynajmniej nie oznacza, że powinniśmy wejść w porozumienie z SLD czy
SdRP, czasowo zawiesić naszą krytykę ich postępowania, wręcz ich politycznej
natury. Jesteśmy zobowiązani jasno i jednoznacznie przedstawiać opinii
publicznej, ludziom pracy, racje, jakie nakazują nam udzielić poparcia liście
SLD. Ono zaś umożliwi nam względnie bezkonfliktowo brać udział w jej imprezach,
zabierać głos na nich i w ten sposób zaprezentować się tym szerokim rzeszom,
które dotąd nie miały możności zetknąć się z nami, dowiedzieć się o co walczymy.
Właśnie w toku kampanii przedwyborczej powiemy im otwarcie: tak jest, trzeba
dziś oddać swój głos na tych, którzy 30 kwietnia w swej przeważającej większości
głosowali za prywatyzacją, wcześniej przeciwstawili się wyższemu opodatkowaniu
najbogatszych, tym, którzy wierzą, czy udają, że wierzą, w zakłamany frazes o
"kapitalizmie z ludzką twarzą" i w niewiarygodną możliwość funkcjonowania
rzeczywiście społecznej gospodarki rynkowej. Mamy obowiązek wyjaśnić szerokim
rzeszom ludzi pracy i wszystkim zwolennikom najszerzej pojmowanego postępu, że
zachęcamy do głosowania na listę SLD, gdyż uznajemy za sprawę naczelną,
nadrzędną, uniemożliwić dalsze rządy w Polsce mniej czy bardziej jawnej prawicy.
Wiemy, że zwycięstwo SLD nie przyniesie ze sobą likwidacji wyzysku pracobiorcy
przez pracodawcę - obojętnie, czy będzie nim prywatny kapitalista czy też
rządowy technokrata. Przyniesie masom złudzenia, które potem będą gorzko
przeżywały, lecz zarazem da im w pierwszych tygodniach, może nawet miesiącach,
po wyborach luz, który umożliwi im zorganizowanie się i przejście do ofensywy w
imię interesów żywotnych świata pracy najemnej, w imię postępowego rozwoju
kultury, ułatwi walkę o poszerzenie swobód obywatelskich i praw demokratycznych
dla wszystkich mieszkańców kraju.
Złudne i niezmiernie szkodliwe byłoby rozumowanie, że zapędy prawicy równie
dobrze, może nawet skuteczniej, może przyhamować Unia Demokratyczna. Nie wolno
opuszczać z pola widzenia, że to właśnie ugrupowanie, popierane, m.in. przez
niemal całą starej daty nomenklaturę, pozostaje nadal niezłomnym rzecznikiem
balcerowiczowskiej "przebudowy" gospodarczej, która przyniosła nam i nadal
niesie ze sobą nędzę dla milionów rzesz, że z ramienia tegoż ugrupowania był
premier i minister edukacji, którzy tylnymi drzwiami, pozakonstytucyjnie,
wprowadzili do szkół naukę religii i w ten sposób zapoczątkowali przekształcenie
naszego kraju w państwo nietolerancji wyznaniowej. Równie błędne byłyby rachuby
na wyrosłą z tegoż pnia, co Unia Demokratyczna, Unię Pracy (UP). W ramach
specyficznego pomiędzy nimi podziału pracy na odcinku świata pracy najemnej UP
pełni rolę dywersanta w stosunku do lewicy, nawet tak żałosnej jak SdRP. Wszak
UP nie szuka sobie zwolenników wśród klienteli partii Geremka i Mazowieckiego,
lecz systematycznie wszystko robi dla doprowadzenia do rozłamu w SdRP i nawet
PPS, w czym nawet osiągnęła skromne sukcesy. Wątpliwe, żeby w obecnych wyborach
zdołała przekroczyć ustanowioną przez ordynację barierę procentową głosów.
Natomiast każdy głos oddany na UP może zmniejszyć szansę SLD, tym samym poprawi
pozycję wyborczą Unii Demokratycznej i pozostałych list prawicowych. W tym
właśnie wyraża się wspomniana dywersyjność UP w stosunku do wszelkiej lewicy.
Tym, którzy w obronie UP gotowi są przypomnieć nieprzyzwoite głosowania sejmowe
SLD, należy wskazać na zachowanie się posłów UP w wielu ważnych głosowaniach, po
ostatnie - w sprawie wotum nieufności dla rządu - włącznie.
Zatem - lewica niekoncesjonowana ma obowiązek wznieść się ponad kramikarskie
rachuby i naiwne porachunki, winna zrobić wszystko, co możliwe i jeszcze więcej
dla odepchnięcia prawicy od władzy, więc dla sukcesu SLD. Tylko w taki sposób
utworzy drogę zwycięstwu przyszłemu świata pracy najemnej, otworzy drogę do
budowy społeczeństwa ludzi równych, społeczeństwa, w którym nie będzie wyzysku
ekonomicznego człowieka przez człowieka.
Dlatego w najbliższych tygodniach i miesiącach mówimy światu pracy:
Głosujcie na listy Lewicy Demokratycznej, politycznie zaś idźcie z nami,
opowiadajcie się za naszym programem walki o społeczeństwo socjalistyczne!
7 czerwca 1993 r.
("Samorządność Robotnicza" nr 1, czerwiec/lipiec 1993 r., ss. 14-15)
Grupa Inicjatywna Partii Robotniczej:
W POSZUKIWANIU PRZEŁOMU
Wartość wystąpienia profesora Ludwika Hassa polega w głównej
mierze na żarliwym poszukiwaniu elementów możliwego przełomu na korzyść lewicy i
stworzenia warunków do lewicowej ofensywy. Jednak opis rzeczywistości
przedstawiony przezeń jest z gruntu fałszywy, dynamika życia społecznego i
momentu, w jakim jesteśmy jest relacjonowana bez najmniejszego poszanowania
hierarchii analizy społecznej, a wnioski polityczne i organizacyjne błędne i
likwidatorskie.
Najwyższym zdumieniem przejmuje zaś fakt, że znamienity przedstawiciel lewicy
niekoncesjonowanej o wybitnie międzynarodowym charakterze (jeśli używać tych
kryptonimów) nie odwołał się ani jednym słowem do jakiejkolwiek analizy procesów
społecznych w skali szerszej niż krajowa.
Zasadniczym czynnikiem kształtującym sytuację w Polsce jest proces budowy
gospodarki kapitalistycznej. Jakkolwiek dyskusyjne w rewolucyjnym ruchu
robotniczym są jakościowe i historyczne aspekty tego procesu (przede wszystkim
zaś określenie początków tego procesu i charakteru etapu obecnego) to
bezdyskusyjne są aspekty ilościowe - bezrobocie, destrukcja krajowego produktu
finalnego, kolonizacja rynku wewnętrznego, postępująca sektorowa i likwidacyjna
prywatyzacja i wszystkie tych zjawisk (socjalne, ideologiczne i polityczne)
konsekwencje. W tych procesach znaczącym uczestnikiem po stronie budowy ustroju
kapitalistycznego jest SLD i dalszy w tym procesie udział pod tą właśnie (a nie
"jakąkolwiek inną nazwą") zagwarantował sobie Sojusz współtworząc obecną
ordynację wyborczą. Nie ma obecnie żadnych przesłanek, aby sądzić, że SLD jako
siła współtworząca obecny system i "krytycznie" wspierająca te przemiany była
wyjątkowo zagrożona. Wyborczy wynik będzie też zapewne lepszy niż poprzednio,
gdyż złowrogie konsekwencje prywatyzacji powszechnej nie będą mogły być
dostatecznie wyraźnie uświadomione w ciągu najbliższych trzech miesięcy. Nic
tego nie zmieni, wynik jest jasny. Stąd niezrozumiałe jest pisanie o represjach
typu zakazów cytowania Marksa, Lenina czy Trockiego, delegalizacji sierpa i
młota, pięcioramiennej gwiazdy i czerwonego sztandaru. Pomijając fakt, że Marksa
częściej cytuje ksiądz Tischner niż przywódcy SLD, to zakaz komunistycznej
symboliki w kraju takim jak Polska, z taką tradycją oporu i przekory znakomicie
zwiększyłby popyt na tego rodzaju "dewocjonalia".
Hasło bojkotu wyborów stwarzałoby dla rewolucyjnej lewicy pozorny i krótkotrwały
sojusz ze środowiskami anarchistycznymi i anarchosyndykalistycznymi oraz
poczucie uczestnictwa w wielkiej masie nie zorganizowanych ludzi, którzy i tak
do wyborów nie pójdą. Jednak hasło bojkotu jest słuszne jedynie jako protest w
wypadku jawnie niedemokratycznych procedur wyborczych, których nie należy
legitymizować lub (co już bardziej dyskusyjne) w wypadku pojawienia się
możliwości tworzenia własnych, klasowych i rewolucyjnych struktur władzy. Należy
też pamiętać, że we wszystkich analizowanych tu sytuacjach mieliśmy do czynienia
z decyzjami podejmowanymi w warunkach istnienia rewolucyjnych partii
robotniczych, podejmowanych przez takie partie. Otóż my takiej partii jeszcze
nie posiadamy. Sytuacja nie jest wprawdzie tak groteskowa, jak postrzega ją
Ludwik Hass, nie działamy w kręgu krewnych i znajomych, ale trzon organizacyjny
jest skromny. Jaką Ludwik Hass przedstawia argumentację? Otóż, jeśli nie ma
podstaw do rozbicia panującego ustroju, to należy się skoncentrować na przebiciu
się przez massmedia, na zwiększeniu liczby wzmianek gazetowych, na pojawieniu
się na przedwyborczych spotkaniach SLD, gdzie (za cenę zobowiązania się do
głosowania na ich kandydatów) rzekomo moglibyśmy ich krytykować. Otóż nie jest
to prawdą, czego najlepszym przykładem jest los, analogicznego jak obecnie
publikowany, listu popierającego SLD z okazji zapowiadanej dekomunizacji. Takowy
list wysłał wówczas Ludwik Hass do "Trybuny", gdzie znalazł się w redakcyjnym
koszu. SLD nie życzy sobie takiego poparcia, ani tym bardziej krytyki. Być może
teraz "Trybunę" stać na większą otwartość.
Jaki sens ma obecnie poparcie przez środowiska "niekoncesjonowanej lewicy" listy
SLD? W obliczu podziałów i dyskusji, prowadzonych po głosowaniu za prywatyzacją,
takie poparcie to - mimo najbardziej finezyjnej argumentacji - rozgrzeszenie
zdrajców i pozbawianie wątpiących i wahających się, a nawet skłonnych do
kontestacji członków SLD, alternatywy, możliwości wyboru. To prawda, że w
większości, w przytłaczającej większości, nawet ci wahający się pójdą i będą
głosowali na SLD. Ponieważ nie jesteśmy w stanie startować, to nie mamy prawa
tym razem wzywać do bojkotu, nie możemy wskazać, by głosowali na naszą lub
jakąkolwiek inną listę i nie będziemy mieli o to żadnych politycznych pretensji.
Jednak nie przyłączymy się do pozornej jedności pozornej lewicy i będziemy
apelowali o to, aby mieli jednak poczucie tego niesmaku, świadomość, że to, co
proponuje SLD, to nie jest program lewicy. Zestaw posłów zaś nie gwarantuje
nawet realizacji tego programu, pod którym występuje.
Posłowie SLD, a przynajmniej ich większość, jak uczy doświadczenie, przystąpią,
po zaprzysiężeniu, do działań antyrobotniczych, antylewicowych, do budowy
kapitalizmu. W to nie wątpi nawet Ludwik Hass. Z jaką więc twarzą, z jakim
sumieniem moglibyśmy przystąpić do budowy organizacji, prowadząc ludzi, którzy
nam ufają, pod sztandary zdrady? Jak pisze Ludwik Hass, liczy się udział w
głosowaniu, a nie abstrakcyjne oświadczenia! Czy skromne liczebnie środowiska
lewicy niekoncesjonowanej mają się kompromitować, stając się naganiaczami głosów
dla ludzi, którzy są i będą czołowymi wykwalifikowanymi "budowniczymi
kapitalizmu". Błędem jest bowiem twierdzenie, że nieważne jest to, czym istotnie
jest SLD, a ważne jest to, jak postrzega SLD pozostała prawica. Dla ruchu
politycznego klasy robotniczej ważne jest to, jak dana organizacja ma się do
interesów klasy robotniczej, opinie partii nierobotniczych mają całkiem
drugorzędne znaczenie. SLD nic po swoim kolejnym sukcesie nie będzie musiał
robić dla zaspokojenia lewicowych aspiracji swoich wyborców, a przynajmniej nic
takiego, co miałoby inny niż symboliczny charakter. W żadnym zaś wypadku nie
będzie skłonny do czynienia ustępstw siłom samodzielnym, konsekwentnym i
zorganizowanym. Wchodząc zaś teraz w krąg propagandy na rzecz SLD, popierając w
praktyce (nie w deklamacjach i wbrew deklamacjom) ich program i ich kandydatów,
narazilibyśmy się słusznie na śmieszność, zarzut nieuczciwości i działań
rozbijackich. No, bo po co mamy w to wchodzić, skoro ani nie identyfikujemy się
z programem, ani nie ufamy ludziom?
Udział w kampanii wyborczej poświęcimy prezentowaniu naszej koncepcji programu,
z którym konsekwentna lewica w obecnej sytuacji powinna wystąpić. Będziemy
konfrontowali nasze propozycje z tym, co przedstawiają robotnikom ugrupowania
uczestniczące w wyborczej grze. Jeśli pojawiłyby się znaczące zbieżności naszego
programu z linią któregokolwiek z komitetów wyborczych - poprzemy go. Nic jednak
nie wskazuje na to, aby np. żądania drastycznego opodatkowania dochodów bogaczy,
wstrzymania prywatyzacji, sprowadzenia diet poselskich i rządowych apanaży do
poziomu płacy wykwalifikowanego robotnika stały się popularne wśród twórców
programów i kandydatów na posłów.
Mimo zaawansowania procesu budowy kapitalizmu w Polsce nie we wszystkim jesteśmy
pionierami. Na Litwie doszło do zwycięstwa formacji analogicznej do SLD,
wyłoniła ona prezydenta, ma parlamentarną większość. I cóż się stało? Nie
dokonano żadnego przełomu, przejęto dzieło budowy kapitalizmu. Kompetentny
Brazauskas zastąpił nieudolnego Landsbergisa. Korzyść dla lewicy - wątpliwa. Dla
nas to sygnał, że droga wskazana przez Ludwika Hassa - to droga iluzji, droga
oparta na schematach, uproszczeniach, pozbawiona oparcia w działalności
organizacyjnej, miotająca się między "wszystko" a "nic".
Droga do społeczeństwa ludzi równych to droga wytężonej pracy i ostrej walki,
gdzie jeszcze długo i często spotykać będziemy terror większy niż
psychologiczny. Zbliżanie się do tego społeczeństwa nie jest w żaden sposób
związane z liczbą reprezentantów SLD czy poprzedników SLD w parlamencie. W
sejmie kontraktowym mieli gwarantowaną wraz z koalicjantami większość, w
poprzednim większość samodzielną i cóż z tym zrobili? Kurs był i jest jeden -
kurs na prawo.
Dla niekoncesjonowanej rewolucyjnej lewicy kwestią życia i śmierci jest udział w
codziennej walce klasowej. Nic nie kończy się 19 września. W każdej sytuacji
trzeba zachowywać właściwą postawę. I na nic tu nie przyda się stawianie
fałszywej alternatywy między "młóceniem najsłuszniejszych nawet ogólnych zasad
bądź norm ideowych" a paniczną kapitulacją, która ma gwarantować cytowanie
Trockiego z sierpem i młotem w dłoni na wiecu SLD na rzecz udziału lewicy w
budowie społecznej gospodarki rynkowej. Odpowiedzialność naszej organizacji za
wynik wyborów jest tylko taka, jaka jest nasza siła. Jesteśmy także
odpowiedzialni za swoje działania, za to, czy nie pogłębiają one ideowego i
organizacyjnego zamieszania na lewicy. W naszej ocenie propozycja Ludwika Hassa
jest oderwanym od pracy organizacyjnej pustym, patetycznym gestem, który ma
zastąpić, a nie umożliwić, przełom organizacyjny. Miejsce i czas przełomu
wybrane zostały tak błędnie, jak i bez szans "organizacyjnego zabezpieczenia tu
i teraz" nawet tego hipotetycznego przełomu. Naszą odpowiedzią jest ukazanie w
kampanii wyborczej alternatywy programowej. Na pytanie, dlaczego z takim
programem nie startujemy do wyborów odpowiadamy bez ukrywania naszej słabości
organizacyjnej - dlatego, że nie ma Was z nami. Jeśli taki program Warn
odpowiada, to uczyńmy razem wszystko, abyśmy go mogli razem skutecznie nie tylko
propagować, ale także realizować.
Klasa robotnicza wciąż jeszcze stanowi w Polsce i na świecie decydującą siłę.
Chodzi więc o to, aby była siłą politycznie samodzielną, zorganizowaną. Nie ma
żadnej innej drogi, nie ma żadnej cudownej drogi na skróty.
( "Samorządność Robotnicza" nr 1, czerwiec/lipiec 1993 r., s. 15-16)