Nie ma Róży bez kolców

„Reakcyjne epoki, takie jak nasza, nie tylko dezintegrują i osłabiają klasę robotniczą, izolując jej awangardę, lecz również obniżają ogólny poziom ideologiczny ruchu i odrzucają myślenie polityczne wstecz do etapów dawno już przebytych. W tych warunkach zadaniem awangardy jest ponad wszystko nie dać się porwać wstecznej fali – trzeba płynąć pod prąd. Jeśli niekorzystna relacja sił uniemożliwia awangardzie utrzymanie zdobytych wcześniej pozycji politycznych, trzeba utrzymać się przynajmniej na pozycjach ideologicznych, ponieważ jest w nich wyrażone drogo okupione doświadczenie przeszłości. Głupcom taka polityka wydaje się ‘sekciarstwem’. W rzeczywistości tylko ona przygotowuje nowy gigantyczny skok naprzód wraz z falą nadchodzącego historycznego przypływu” (Lew Trocki, Stalinizm a bolszewizm, 1937).

Obecna wsteczna fala odrzuciła ruch robotniczy daleko na pozycje przedmarksowskie. Wyraża się to w odrzuceniu po kolei wszystkiego, co w marksizmie wiązało się z zakwestionowaniem konkretnej formacji społeczno-ekonomicznej. Pozostała jedynie pusta skorupa ogólnikowo potraktowanego procesu emancypacji, pasującego do dowolnej epoki historycznej. Sama nowa radykalna lewica przesądza tym odpuszczeniem terenu o rezultacie alternatywy: socjalizm albo barbarzyństwo.
Sam marksizm, podobnie jak szczątki filozofii starożytnej w swoim czasie, pokawałkowany zasila swoją energią scholastyczne i pozbawione własnej atrakcyjności eklektyczne i niekonsekwentne doktryny społeczno-polityczne. Zawłaszczanie marksizmu przez jałowe nurty roszczące sobie pretensje do wyższości ze względu na swój eklektyczny, a więc i pozornie syntetyczny, charakter dokonuje się na naszych oczach przy pełnym przyzwoleniu grup, które powinny stać i jakoby stoją na straży pełnej i nie uproszczonej wykładni marksizmu.
Zawłaszczanie marksizmu dokonuje się w ramach kapitulanckiego wobec kapitalizmu ruchu alterglobalistycznego przeżywającego gnicie za życia i szukającego dopływu świeżej myśli. To zawłaszczanie nie prowadzi jednak do radykalizacji i dojrzewania lewicy, ale do całkowitego wyprania marksizmu z podstawowych krytycznych treści. Ogólnikowość haseł emancypacyjnych prowadzi do sytuacji, w których „radykalna lewica” kapituluje wobec konkretności odpowiedzi prawicy.
„Trybuna”, a w zasadzie „Impuls”, czyli dodatek „Trybuny” z 25-26 maja br., przynosi pokłosie konferencji, jaka 19 maja odbyła się w Fundacji im. Róży Luksemburg w Warszawie: wywiad ze Stefanem Zgliczyńskim przeprowadzony przez Magdalenę Ostrowską („Imię Róży”), oraz zapewne referat Przemysława Wielgosza na tejże konferencji („Zalety luksemburgizmu”). Oba materiały uzupełniają się w zbożnym dziele wyrywania Róży kolców, czyli rozmycia wszystkiego, co stanowi o znaczeniu i wkładzie Róży Luksemburg w rewolucyjny ruch robotniczy i w myśl marksistowską.
Wypowiedź S. Zgliczyńskiego jest zbudowana wokół koncepcji wydania w Polsce pełnego zbioru tekstów Róży Luksemburg. Ale już na samym wstępie okazuje się, że planowane tomy są pomyślane na zasadzie dowodu dla z góry powziętej tezy formułowanej przez tzw. środowisko „Książki i Prasy”.

I tak pierwszy tom będzie zawierał, m.in. „Kryzys socjaldemokracji” z 1915 r. oraz „kilka innych tekstów pokazujących do czego prowadziło wówczas zerwanie przez socjaldemokrację z teorią walki klas i rewolucji na rzecz reformizmu”.
Brzmi to bardzo radykalnie, ale w rzeczywistości jest to pusty frazes. Walka klas i rewolucja nie są celami samymi w sobie, ale narzędziami. Trudno powiedzieć czym, przy tak postawionym zagadnieniu, Róża Luksemburg miałaby się różnić od przedstawicieli innych radykalnych koncepcji wyzwolenia społecznego. Istotnie, dopełnieniem i swoistą kropką nad „i” jest uzupełniająca wypowiedź P. Wielgosza, który wprost mówi, że „odległa od wszelkiego dogmatyzmu [Róża Luksemburg] łączyła koncepcje socjalistyczne i anarchistyczne”. Ba, rozwijając swoje rozumowanie Wielgosz wyciąga wnioski: „była wybitną rewolucjonistką, bojowniczką sprawy emancypacji, demokracji, internacjonalizmu”.
A wszystko to możliwe dzięki jednej, małej i zupełnie nie mającej znaczenia dla większości posttrockistów opustce – otóż te wszystkie superlatywy dotyczące Róży Luksemburg obywają się całkowicie bez najmniejszej wzmianki o tym, że podmiotem walki rewolucyjnej i emancypacyjnej była dla Róży Luksemburg klasa robotnicza. Tylko to opuszczenie sprawia, że możliwa jest wulgaryzacja roli R. Luksemburg.
„Skomplikowane” (choć w rzeczywistości bardzo proste) układy między instytucjonalnymi anarchistami typu Wielgosza czy Zgliczyńskiego a socjaldemokracją prowadzą do równie zagmatwanej interpretacji roli socjaldemokracji.
Zgliczyński mówi: „Nie ulega wątpliwości, że dzisiejsza socjaldemokracja wyrzekła się nawet reformizmu i popiera militarne interwencje, takie jak w byłej Jugosławii, w Afganistanie i w Iraku. (...) Mam na myśli m.in. koncepcje Trzeciej Drogi, które okazały się podobnym odejściem od idei socjalistycznych, jakiego świadkiem była Róża Luksemburg na początku XX w.”
Dziwne tu u Zgliczyńskiego materii pomieszanie. W 1915 r. Róża Luksemburg piętnowała odejście socjaldemokracji od „teorii walki klas i rewolucji na rzecz reformizmu”, co stanowiło o jej niezwykłej (Róży) przenikliwości, a socjaldemokracji – zdradzie interesu emancypacyjnego. Ale już w kilkadziesiąt lat później, jak głosi Zgliczyński, socjaldemokracja ponownie odchodzi od... idei socjalistycznych.
To po kiego czorta socjaldemokracja miałaby się trzymać wyczerpujących taktyk walki klasowej i rewolucji, jeżeli po kilkudziesięciu latach miała jeszcze sporo do odrzucenia? W międzyczasie bowiem socjaldemokracja zaliczyła realny „socjalizm szwedzki”. Więc, albo Róża, albo Wielgosz i Zgliczyński – ktoś tu na pewno bredzi.
Teoretyczny pomost zbudowany ze „zdrowego rozsądku” daje Magdalena Ostrowska, dla której to „tchórzliwość” socjaldemokracji powoduje, że kapituluje ona przed neoliberalną wersją kapitalizmu. Rzeczywiście, przy wypraniu teorii Róży Luksemburg z marksizmu, tylko cechy osobiste mogą stanowić o różnicach faktycznych. Jakoś to współgra dziwnie ze stanem świadomości przewodniczącej PDS-owskiej Fundacji im. Róży Luksemburg, która na pytanie o to, co wie o swojej patronce stwierdziła, że to była „odważna kobieta”.
Trzeba dodać, że osobiście nieco irytująca, a te cechy uzasadniają przecież wściekłość jej przeciwników politycznych, którzy wszakże lepiej zrealizowali ideę socjalizmu demokratycznego niż bolszewicy. Cechy osobiste Róży Luksemburg zapewne usprawiedliwiały bojkot, apartheid i ostracyzm towarzyski, z jakim tego typu osobnicy się spotykają.
Dewizą drobnomieszczańskich wyznawców konwenansów jest: „żyj i daj żyć innym”.
„Pomiędzy teoretykami, pisarzami i moralistami wałęsającymi się między różnymi obozami panowały i panują mniemania, że bolszewicy umyślnie przesadzają w rozbieżności, niezdolni są do ‘lojalnej’ współpracy i przez swoje ‘intrygi’ rozbijają jedność ruchu robotniczego. Wrażliwemu i obraźliwemu centryście wydawało się zawsze, że bolszewicy go ‘oczerniają’ tylko dlatego, że połowiczne myśli doprowadzają do końca, do czego on sam niezdolny jest zupełnie. (...) mimo dramatycznych wydarzeń ostatniego okresu, przeciętny filister woli myśleć, że w walce między bolszewizmem (‘trockizmem’) a stalinizmem chodzi o starcie osobistych ambicji...” (L. Trocki, opracowanie cytowane).
Oczywiście, cała koncepcja przeciwstawienia sobie rewolucyjności i reformizmu w taki mechaniczny sposób jest metodologicznym prymitywizmem, który prowadzi w zderzeniu z rzeczywistością polityczną do odrzucenia metod rewolucyjnych na rzecz reformizmu, zapoznając dialektykę obu. Cały ruch alterglobalistyczny jest zbudowany na zasadzie reformistycznej, gdyż taka jest podstawa tzw. nowych ruchów społecznych.
Czynienie więc z krytyki reformizmu narzędzia krytyki socjaldemokracji jest tylko udawaniem odrębności, gdyż w innych aspektach trudno się jej dopatrzyć.
W mniemaniu S. Zgliczyńskiego: „Z jednej strony Róża zabiegała o utrzymanie rewolucyjnego charakteru partii socjaldemokratycznej, była więc krytyczna wobec jej wyraźnego kursu na prawo i odejścia od reprezentowania interesów klasy robotniczej na rzecz reprezentowania interesów burżuazji i wielkiego kapitału. Dzisiejsza socjaldemokracja nazywa to reprezentowaniem interesów całego społeczeństwa, solidaryzmem społecznym, którym zastąpiła zasadę sprawiedliwości społecznej” („Trybuna”/”Impuls”, tamże, s. C).
Jest trochę inaczej. Socjaldemokracja, podobnie jak dzisiejsi radykałowie, reprezentować chce całe społeczeństwo w mniejszym lub większym stopniu wyzyskiwane przez wielki kapitał. Ten ostatni stanowi na tyle mniejszość, że wydaje się możliwym przegłosowanie go w parlamencie i w ten sposób dokonanie bezkrwawej transformacji ustrojowej. Na stronę burżuazji socjaldemokracja przechodzi w sytuacji kryzysu, zagrożenia rewolucją, czyli – destabilizacją państwa, która przyniesie najwięcej szkody „prostym ludziom”. Gwarantem praw wyzyskiwanych jest organizacja, tu partia socjaldemokratyczna, ale kiedy istnieje zagrożenie podkopania podstaw społeczeństwa partia zwraca się przeciwko swoim masom, a szczególnie przeciwko prosocjalistycznemu jądru – klasie robotniczej.
W rzeczywistości gra pozorów między socjaldemokracją a tzw. nowymi ruchami społecznymi polega na konwencjonalnej zabawie w mechanizm nacisku (środki radykalne) na reformistyczne struktury państwa socjaldemokratycznego. Jeżeli ze względu na typ koniunktury gospodarczej i politycznej socjaldemokracja dziś odchodzi nawet od reformizmu (co odnotowuje Zgliczyński), to powoduje, że wzmaga się nacisk, coraz mniej skuteczny, na instytucje. Chaotyczność nacisku bez szans efektu wzmacnia rolę anarchistów, którzy mogą w tej sytuacji wskazać na niereformowalną, hamującą emancypację rolę państwa. Ale istoty konfliktu to nadal nie dotyka.
Socjaldemokracja w przeciwieństwie do tzw. nowej radykalnej lewicy reprezentuje jednak od lat podstawową bazę społeczną, co determinuje jej trwałość – w odróżnieniu od efemerydalnych „nowych ruchów społecznych”.
Radykalizowanie się nowej radykalnej lewicy ze względu na niską skuteczność dotychczasowego nacisku, wzbudza zaniepokojenie prawicy, ewentualnie odnajduje pożywkę do uderzenia w lewicę.
Ale tutaj już Wielgosz stara się uprzedzić ewentualne ciosy, wtórując Zgliczyńskiemu w przedstawieniu Róży Luksemburg jako „zaprzeczenia parlamentarnego kursu reformistów”. Dopełnia tę tezę zapewnieniem, że wyróżnikiem postawy Róży Luksemburg była koncepcja zorganizowanej akcji politycznej mas. Przy czym spieszy wyjaśnić, że jednocześnie: „stanowiła przeciwieństwo pomysłów obalenia systemu za pomocą terroryzmu” (co bywa kojarzone z akcją bezpośrednią mas reprezentowanych przez zdesperowane jednostki).

Drugi tom planowanej przez środowisko „Książki i Prasy” publikacji będzie więc podporządkowany uzasadnieniu tezy, że walka klas i rewolucja są nieodłącznie związane z zasadami nie podlegającej zawieszeniu demokracji, najlepiej bezpośredniej.
Służyć temu celowi ma zgrupowanie tekstów Róży dotyczących doświadczeń Rewolucji 1905 r. oraz krytyce Rewolucji Październikowej Według Zgliczyńskiego: „W tej broszurze [„Rewolucja rosyjska”] Róża zaprezentowała się nie tylko jako przenikliwa obserwatorka polityki bolszewików, lecz również okazała się świetną teoretyczką i prekursorką socjologii władzy i partii politycznych” (szczególnie dodajmy, tych totalitarnych). Wielgosz dorzuca: „Sprzeciwiała się (...) bolszewickim tendencjom do forsowania niedemokratycznej awangardy jako podmiotu rewolucji”, czyli pokojowa i demokratyczna akcja bezpośrednia mas reprezentujących klasy podporządkowane – coś w rodzaju „Pomarańczowej Alternatywy”.
Jednocześnie, w przeciwieństwie do Zgliczyńskiego, Wielgosz usiłuje niuansować. Ma świadomość, że zarzut niedemokratyczności postawiony bolszewikom, to broń obosieczna, pisze też wyraźnie o „instrumentalnym charakterze demokratycznej retoryki obrońców systemu”. Przytacza również cytat z Róży Luksemburg, z którego wyraźnie wynika, że dla tej ostatniej to socjalizm jest warunkiem niezbędnym prawdziwej demokracji, a nie odwrotnie. Ponadto z cytatu o konieczności nieograniczonej wymiany poglądów wynika wniosek o zamieraniu instytucji i ubezwłasnowolnieniu przez biurokrację, a nie o niemożliwości socjalizmu.
W tym kontekście można by rzec, że reformiści są bez wątpienia lepszymi demokratami (przy tym kryterium), a jednocześnie wprowadzili „szwedzki socjalizm” obalając tym samym buńczuczne twierdzenia o niezbędności w tym celu oddolnych decyzji i akcji bezpośredniej.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że w całym tym rozumowaniu osoba Róży Luksemburg jest poniekąd przypadkowa, zaś abstrahowanie od treści programu bolszewickiego i skupienie się wyłącznie na aspekcie formalnym – centralistycznym charakterze partii – sprawia, że analiza przyczyn degeneracji państwa robotniczego jest nie tylko płytka i jałowa, ale jeszcze bez reszty epigońska w stosunku do analiz sowietologicznych.
Uwieńczeniem tego schematycznego i nie łapiącego istoty problemu rozumowania jest zaliczenie Kautsky’ego i Bernsteina, z jednej strony, a Lenina i Trockiego, z drugiej, do odpowiednio: prawicy i lewicy II Międzynarodówki.
W pewnym sensie to „osiągnięcie” naukowe obnaża poniekąd fakt, jak małą wagę nasi teoretycy przywiązują do kryteriów, które sami uznali za decydujące, a więc: demokracji, masowości, reformizmu i rewolucjonizmu. Biegunowe przeciwieństwa w tym rozumowaniu okazują się zaledwie aspektami tego samego zjawiska. A więc, w praktyce, metodologicznie, sami autorzy nie przywiązują większej uwagi do instrumentów, które demagogicznie przytaczają na wstępie jako nie instrumenty, ale wręcz kryteria.
Również historycznie ich koncepcje są pozbawione sensu. Dlaczego „anarchistka” Róża Luksemburg tak długo pozostawała w szeregach partii reformistycznej i parlamentarnej? Przecież nie z oportunizmu!
Z tego typu krytyką bolszewizmu rozprawił się już Lew Trocki w 1937 r. w cytowanym już wyżej artykule „Stalinizm a bolszewizm”.
Omawiając poglądy Schlamma streszczające zarzuty wobec bolszewików Trocki zarzuca mu odrzucenie nie tylko dialektyki i walki klas, ale i dyktatury proletariatu. Zgliczyński i Wielgosz werbalnie nie odrzucają walki klas, ale rozumieją ją tak, jak to streścił Trocki: „zadanie przekształcenia społeczeństwa sprowadza się (...) do urzeczywistnienia pewnych ‘wiecznych’ prawd moralności, którymi ma on [Schlamm] zamiar przepoić ludzkość jeszcze w ustroju kapitalistycznym.”
Taka perspektywa jest nie do pogodzenia z dialektyką i dyktaturą proletariatu.
Trocki zauważa trafnie, że formalne i powierzchowne umysły przebywają drogę od potępienia Stalina do odrzucenia marksizmu, przechodząc przez etap oskarżania bolszewizmu. Stalinizm bowiem wyrósł z bolszewizmu, ale nie logicznie, lecz dialektycznie, jako reakcja typu termidoriańskiego. Natomiast sam bolszewizm, pisze Trocki, jest tylko nurtem politycznym ściśle związanym z klasą robotniczą, ale z nią nie tożsamym. Jest instrumentem politycznym, a nie fatalizmem klasy robotniczej czy jej substytutem. Degeneracja bolszewizmu w stalinizm nie znosi walki klasy robotniczej.
Bez zwycięstwa proletariatu w przodujących krajach, państwo robotnicze w Rosji nie utrzyma się, ale i nie musi powracać do liberalnego typu kapitalizmu. Realność takiej perspektywy zależy od ogólnej koniunktury (np. Chiny).
Partia nie jest również czynnikiem decydującym w skali historycznej, jak podkreśla Trocki. „Wskutek burzliwego rozwoju uległa ona [partia komunistyczna] w ciągu ostatnich 15 lat znacznie bardziej radykalnemu wyrodzeniu się niż socjaldemokracja w ciągu pół wieku”.
W warunkach rewolucji nie ma miejsca na żadne „negowanie” państwa, przeciwnie – trzeba je opanować. „Marksizm pozostaje ‘państwowym’ jedynie na tyle, na ile likwidacja państwa nie może być osiągnięta przez zwykłe jego ignorowanie”.
I dalej: „Proletariat nie może dojść do władzy inaczej niż w osobie swej awangardy. (...) W awangardzie rewolucyjnej, zorganizowanej w partię, krystalizuje się dążenie mas do wyzwolenia. Bez zaufania klasy do awangardy, bez poparcia awangardy przez klasę, nie może być nawet mowy o wzięciu władzy. W tym sensie proletariacka rewolucja i dyktatura są sprawą całej klasy, ale nie inaczej, jak pod kierownictwem awangardy. (...) Rady to tylko forma organizacyjna związku awangardy z klasą”.
Uzupełniając dodaje: „ci, co przeciwstawiają abstrakcję rad dyktaturze partyjnej, powinni zrozumieć, że tylko dzięki kierownictwu bolszewików Rady wydostały się z reformistycznego bagna do poziomu formy państwowej proletariatu”.
Dziś sytuacja jest nie mniej dramatyczna niż w czasach Trockiego. Wskazywane przez niego pęknięcia w doktrynie służą dziś jako odpryski do odświeżania zmurszałych koncepcji, których cechą wspólną jest niechęć do klasy robotniczej.

Trzeci tom dzieł Róży Luksemburg, edycji planowanej przez KiP, obejmie „Akumulację kapitału”: „a więc jedną z najbardziej wnikliwych analiz kapitalizmu oraz procesów globalizacji...”
To kolejna teza alterglobalizmu, której dowodzeniu ma służyć preparacja zwłok Róży Luksemburg.
I znów kłania nam się Trocki: „Bolszewizm wniósł drogocenny wkład w marksizm swoją analizą epoki imperialistycznej jako epoki wojen i rewolucji, demokracji burżuazyjnej w epoce rozkładu kapitalizmu, relacji między strajkiem powszechnym a powstaniem, roli partii, Rad i związków zawodowych w epoce rewolucji proletariackiej”.
Nie dostrzeganie różnicy między „imperializmem” epoki powstawania kapitalizmu a tym z jego epoki schyłkowej jest swoistym dopełnieniem ahistorycznego podejścia do procesów społecznych, charakterystycznego dla środowiska KiP. Ahistoryzm jest wynikiem odrzucenia roli klasy robotniczej jako podmiotu dziejów.

W ambitnych planach środowiska „Książki i Prasy” leży także wydanie tekstów Róży Luksemburg dotyczących „kwestii niepodległości Polski. (...) Kwestia narodowa była dla niej zawsze podporządkowana interesom klasy robotniczej”.
Dopiero w tym kontekście Zgliczyński po raz pierwszy przywołuje pojęcie klasy robotniczej. Dotychczas jakoś analiza prac Róży Luksemburg obywała się bez tego „balastu”.
Jest to sprawa dość charakterystyczna. Krytyka europocentryzmu uprawiana przez środowisko KiP owocuje wprowadzeniem narodu jako podmiotu walki emancypacyjnej. Jednocześnie, w centrach „ciemiężących” peryferię jedyną siłą zdolną realnie zakwestionować nacjonalizm jest klasa robotnicza, jako jedyna siła konsekwentnie antykapitalistyczna. Tylko na tej klasie można się oprzeć chcąc „prawomocnie” i demokratycznie zakwestionować prawo danego kraju (Europy) do uciskania Trzeciego Świata.
Jednak konsekwentne kwestionowanie nacjonalizmu nie pozostaje bez wpływu na klasy podporządkowane Trzeciego Świata. Stąd pozycja klasy robotniczej przypomina nieco dżina na chwilę wypuszczonego z butelki. „Przyzwolenie” na podmiotową rolę klasy robotniczej, jakiego w tej kwestii użyczają Wielgosz i Zgliczyński, jest ograniczone i warunkowe.

Podsumowując, Zgliczyński wtóruje Wielgoszowi w określaniu fundamentów wielkości Róży Luksemburg w następujący sposób: „Każdy współczesny ruch emancypacyjny, nie tylko pracowniczy, ale i np. kobiet, pacyfistów czy ekologów, może w pracach Róży Luksemburg znaleźć coś dla siebie, była ona bowiem przede wszystkim teoretyczką wolności”.
A więc, panowie, proszę brać i nie pytać. Komu, komu, bo idę do domu! Kramik z zawłaszczonym dziedzictwem otwarty!
Trudno mieć pretensje o to, że ktoś czerpie inspiracje z jakiegoś dzieła. Inspiracja pracami Róży Luksemburg w anarchizmie może być interesująca. Nie w tym rzecz. Gorzej, kiedy rzekomi trockiści, wbrew samemu Trockiemu, anarchistyczne interpretacje marksizmu traktują jako podstawę do „czyszczenia” marksizmu z „naleciałości, które tkwią w nim już od samego początku”, rzucając oskarżenia o „trockistożerczość” na tych, którzy usiłują rewindykować rolę klasy robotniczej i wraz z Trockim bronią marksizmu przed drobnomieszczańską ofensywą.
Jednak: „Wywodzić stalinizm od bolszewizmu – jak pisze Lew Trocki – to dokładnie to samo, co w szerszym sensie – wywodzić kontrrewolucję od rewolucji. (...) Rewolucje, z powodu klasowego ustroju społeczeństwa, zawsze rodziły kontrrewolucje. (...) W tej dziedzinie, jak w wielu innych, myśl anarchistyczna jest służką liberalnego racjonalizmu Rzeczywiście rewolucyjne myślenie jest niemożliwe bez dialektyki”(tamże).
To w imię obrony zasad demokracji podobno „tchórzliwa” i chwiejna socjaldemokracja odwołała się do metod „rewolucyjnych”, a nawet metod terroru indywidualnego, które są przez pożal się Boże radykałów uważane za synonim „walki klas” i „rewolucyjności”. I jednoznacznie – w dobie rewolucji – stanęła po stronie kontrrewolucji.
30 maja 2005 r.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski