Nie ma Róży bez kolców
„Reakcyjne epoki, takie jak nasza, nie tylko dezintegrują i
osłabiają klasę robotniczą, izolując jej awangardę, lecz również obniżają ogólny
poziom ideologiczny ruchu i odrzucają myślenie polityczne wstecz do etapów dawno
już przebytych. W tych warunkach zadaniem awangardy jest ponad wszystko nie dać
się porwać wstecznej fali – trzeba płynąć pod prąd. Jeśli niekorzystna relacja
sił uniemożliwia awangardzie utrzymanie zdobytych wcześniej pozycji
politycznych, trzeba utrzymać się przynajmniej na pozycjach ideologicznych,
ponieważ jest w nich wyrażone drogo okupione doświadczenie przeszłości. Głupcom
taka polityka wydaje się ‘sekciarstwem’. W rzeczywistości tylko ona przygotowuje
nowy gigantyczny skok naprzód wraz z falą nadchodzącego historycznego przypływu”
(Lew Trocki, Stalinizm a bolszewizm, 1937).
Obecna wsteczna fala odrzuciła ruch robotniczy daleko na pozycje
przedmarksowskie. Wyraża się to w odrzuceniu po kolei wszystkiego, co w
marksizmie wiązało się z zakwestionowaniem konkretnej formacji
społeczno-ekonomicznej. Pozostała jedynie pusta skorupa ogólnikowo
potraktowanego procesu emancypacji, pasującego do dowolnej epoki historycznej.
Sama nowa radykalna lewica przesądza tym odpuszczeniem terenu o rezultacie
alternatywy: socjalizm albo barbarzyństwo.
Sam marksizm, podobnie jak szczątki filozofii starożytnej w swoim czasie,
pokawałkowany zasila swoją energią scholastyczne i pozbawione własnej
atrakcyjności eklektyczne i niekonsekwentne doktryny społeczno-polityczne.
Zawłaszczanie marksizmu przez jałowe nurty roszczące sobie pretensje do
wyższości ze względu na swój eklektyczny, a więc i pozornie syntetyczny,
charakter dokonuje się na naszych oczach przy pełnym przyzwoleniu grup, które
powinny stać i jakoby stoją na straży pełnej i nie uproszczonej wykładni
marksizmu.
Zawłaszczanie marksizmu dokonuje się w ramach kapitulanckiego wobec kapitalizmu
ruchu alterglobalistycznego przeżywającego gnicie za życia i szukającego dopływu
świeżej myśli. To zawłaszczanie nie prowadzi jednak do radykalizacji i
dojrzewania lewicy, ale do całkowitego wyprania marksizmu z podstawowych
krytycznych treści. Ogólnikowość haseł emancypacyjnych prowadzi do sytuacji, w
których „radykalna lewica” kapituluje wobec konkretności odpowiedzi prawicy.
„Trybuna”, a w zasadzie „Impuls”, czyli dodatek „Trybuny” z 25-26 maja br.,
przynosi pokłosie konferencji, jaka 19 maja odbyła się w Fundacji im. Róży
Luksemburg w Warszawie: wywiad ze Stefanem Zgliczyńskim przeprowadzony przez
Magdalenę Ostrowską („Imię Róży”), oraz zapewne referat Przemysława Wielgosza na
tejże konferencji („Zalety luksemburgizmu”). Oba materiały uzupełniają się w
zbożnym dziele wyrywania Róży kolców, czyli rozmycia wszystkiego, co stanowi o
znaczeniu i wkładzie Róży Luksemburg w rewolucyjny ruch robotniczy i w myśl
marksistowską.
Wypowiedź S. Zgliczyńskiego jest zbudowana wokół koncepcji wydania w Polsce
pełnego zbioru tekstów Róży Luksemburg. Ale już na samym wstępie okazuje się, że
planowane tomy są pomyślane na zasadzie dowodu dla z góry powziętej tezy
formułowanej przez tzw. środowisko „Książki i Prasy”.
I tak pierwszy tom będzie zawierał, m.in. „Kryzys socjaldemokracji” z 1915 r.
oraz „kilka innych tekstów pokazujących do czego prowadziło wówczas zerwanie
przez socjaldemokrację z teorią walki klas i rewolucji na rzecz reformizmu”.
Brzmi to bardzo radykalnie, ale w rzeczywistości jest to pusty frazes. Walka
klas i rewolucja nie są celami samymi w sobie, ale narzędziami. Trudno
powiedzieć czym, przy tak postawionym zagadnieniu, Róża Luksemburg miałaby się
różnić od przedstawicieli innych radykalnych koncepcji wyzwolenia społecznego.
Istotnie, dopełnieniem i swoistą kropką nad „i” jest uzupełniająca wypowiedź P.
Wielgosza, który wprost mówi, że „odległa od wszelkiego dogmatyzmu [Róża
Luksemburg] łączyła koncepcje socjalistyczne i anarchistyczne”. Ba, rozwijając
swoje rozumowanie Wielgosz wyciąga wnioski: „była wybitną rewolucjonistką,
bojowniczką sprawy emancypacji, demokracji, internacjonalizmu”.
A wszystko to możliwe dzięki jednej, małej i zupełnie nie mającej znaczenia dla
większości posttrockistów opustce – otóż te wszystkie superlatywy dotyczące Róży
Luksemburg obywają się całkowicie bez najmniejszej wzmianki o tym, że podmiotem
walki rewolucyjnej i emancypacyjnej była dla Róży Luksemburg klasa robotnicza.
Tylko to opuszczenie sprawia, że możliwa jest wulgaryzacja roli R. Luksemburg.
„Skomplikowane” (choć w rzeczywistości bardzo proste) układy między
instytucjonalnymi anarchistami typu Wielgosza czy Zgliczyńskiego a
socjaldemokracją prowadzą do równie zagmatwanej interpretacji roli
socjaldemokracji.
Zgliczyński mówi: „Nie ulega wątpliwości, że dzisiejsza socjaldemokracja
wyrzekła się nawet reformizmu i popiera militarne interwencje, takie jak w byłej
Jugosławii, w Afganistanie i w Iraku. (...) Mam na myśli m.in. koncepcje
Trzeciej Drogi, które okazały się podobnym odejściem od idei socjalistycznych,
jakiego świadkiem była Róża Luksemburg na początku XX w.”
Dziwne tu u Zgliczyńskiego materii pomieszanie. W 1915 r. Róża Luksemburg
piętnowała odejście socjaldemokracji od „teorii walki klas i rewolucji na rzecz
reformizmu”, co stanowiło o jej niezwykłej (Róży) przenikliwości, a
socjaldemokracji – zdradzie interesu emancypacyjnego. Ale już w kilkadziesiąt
lat później, jak głosi Zgliczyński, socjaldemokracja ponownie odchodzi od...
idei socjalistycznych.
To po kiego czorta socjaldemokracja miałaby się trzymać wyczerpujących taktyk
walki klasowej i rewolucji, jeżeli po kilkudziesięciu latach miała jeszcze sporo
do odrzucenia? W międzyczasie bowiem socjaldemokracja zaliczyła realny
„socjalizm szwedzki”. Więc, albo Róża, albo Wielgosz i Zgliczyński – ktoś tu na
pewno bredzi.
Teoretyczny pomost zbudowany ze „zdrowego rozsądku” daje Magdalena Ostrowska,
dla której to „tchórzliwość” socjaldemokracji powoduje, że kapituluje ona przed
neoliberalną wersją kapitalizmu. Rzeczywiście, przy wypraniu teorii Róży
Luksemburg z marksizmu, tylko cechy osobiste mogą stanowić o różnicach
faktycznych. Jakoś to współgra dziwnie ze stanem świadomości przewodniczącej
PDS-owskiej Fundacji im. Róży Luksemburg, która na pytanie o to, co wie o swojej
patronce stwierdziła, że to była „odważna kobieta”.
Trzeba dodać, że osobiście nieco irytująca, a te cechy uzasadniają przecież
wściekłość jej przeciwników politycznych, którzy wszakże lepiej zrealizowali
ideę socjalizmu demokratycznego niż bolszewicy. Cechy osobiste Róży Luksemburg
zapewne usprawiedliwiały bojkot, apartheid i ostracyzm towarzyski, z jakim tego
typu osobnicy się spotykają.
Dewizą drobnomieszczańskich wyznawców konwenansów jest: „żyj i daj żyć innym”.
„Pomiędzy teoretykami, pisarzami i moralistami wałęsającymi się między różnymi
obozami panowały i panują mniemania, że bolszewicy umyślnie przesadzają w
rozbieżności, niezdolni są do ‘lojalnej’ współpracy i przez swoje ‘intrygi’
rozbijają jedność ruchu robotniczego. Wrażliwemu i obraźliwemu centryście
wydawało się zawsze, że bolszewicy go ‘oczerniają’ tylko dlatego, że połowiczne
myśli doprowadzają do końca, do czego on sam niezdolny jest zupełnie. (...) mimo
dramatycznych wydarzeń ostatniego okresu, przeciętny filister woli myśleć, że w
walce między bolszewizmem (‘trockizmem’) a stalinizmem chodzi o starcie
osobistych ambicji...” (L. Trocki, opracowanie cytowane).
Oczywiście, cała koncepcja przeciwstawienia sobie rewolucyjności i reformizmu w
taki mechaniczny sposób jest metodologicznym prymitywizmem, który prowadzi w
zderzeniu z rzeczywistością polityczną do odrzucenia metod rewolucyjnych na
rzecz reformizmu, zapoznając dialektykę obu. Cały ruch alterglobalistyczny jest
zbudowany na zasadzie reformistycznej, gdyż taka jest podstawa tzw. nowych
ruchów społecznych.
Czynienie więc z krytyki reformizmu narzędzia krytyki socjaldemokracji jest
tylko udawaniem odrębności, gdyż w innych aspektach trudno się jej dopatrzyć.
W mniemaniu S. Zgliczyńskiego: „Z jednej strony Róża zabiegała o utrzymanie
rewolucyjnego charakteru partii socjaldemokratycznej, była więc krytyczna wobec
jej wyraźnego kursu na prawo i odejścia od reprezentowania interesów klasy
robotniczej na rzecz reprezentowania interesów burżuazji i wielkiego kapitału.
Dzisiejsza socjaldemokracja nazywa to reprezentowaniem interesów całego
społeczeństwa, solidaryzmem społecznym, którym zastąpiła zasadę sprawiedliwości
społecznej” („Trybuna”/”Impuls”, tamże, s. C).
Jest trochę inaczej. Socjaldemokracja, podobnie jak dzisiejsi radykałowie,
reprezentować chce całe społeczeństwo w mniejszym lub większym stopniu
wyzyskiwane przez wielki kapitał. Ten ostatni stanowi na tyle mniejszość, że
wydaje się możliwym przegłosowanie go w parlamencie i w ten sposób dokonanie
bezkrwawej transformacji ustrojowej. Na stronę burżuazji socjaldemokracja
przechodzi w sytuacji kryzysu, zagrożenia rewolucją, czyli – destabilizacją
państwa, która przyniesie najwięcej szkody „prostym ludziom”. Gwarantem praw
wyzyskiwanych jest organizacja, tu partia socjaldemokratyczna, ale kiedy
istnieje zagrożenie podkopania podstaw społeczeństwa partia zwraca się przeciwko
swoim masom, a szczególnie przeciwko prosocjalistycznemu jądru – klasie
robotniczej.
W rzeczywistości gra pozorów między socjaldemokracją a tzw. nowymi ruchami
społecznymi polega na konwencjonalnej zabawie w mechanizm nacisku (środki
radykalne) na reformistyczne struktury państwa socjaldemokratycznego. Jeżeli ze
względu na typ koniunktury gospodarczej i politycznej socjaldemokracja dziś
odchodzi nawet od reformizmu (co odnotowuje Zgliczyński), to powoduje, że wzmaga
się nacisk, coraz mniej skuteczny, na instytucje. Chaotyczność nacisku bez szans
efektu wzmacnia rolę anarchistów, którzy mogą w tej sytuacji wskazać na
niereformowalną, hamującą emancypację rolę państwa. Ale istoty konfliktu to
nadal nie dotyka.
Socjaldemokracja w przeciwieństwie do tzw. nowej radykalnej lewicy reprezentuje
jednak od lat podstawową bazę społeczną, co determinuje jej trwałość – w
odróżnieniu od efemerydalnych „nowych ruchów społecznych”.
Radykalizowanie się nowej radykalnej lewicy ze względu na niską skuteczność
dotychczasowego nacisku, wzbudza zaniepokojenie prawicy, ewentualnie odnajduje
pożywkę do uderzenia w lewicę.
Ale tutaj już Wielgosz stara się uprzedzić ewentualne ciosy, wtórując
Zgliczyńskiemu w przedstawieniu Róży Luksemburg jako „zaprzeczenia
parlamentarnego kursu reformistów”. Dopełnia tę tezę zapewnieniem, że
wyróżnikiem postawy Róży Luksemburg była koncepcja zorganizowanej akcji
politycznej mas. Przy czym spieszy wyjaśnić, że jednocześnie: „stanowiła
przeciwieństwo pomysłów obalenia systemu za pomocą terroryzmu” (co bywa
kojarzone z akcją bezpośrednią mas reprezentowanych przez zdesperowane
jednostki).
Drugi tom planowanej przez środowisko „Książki i Prasy” publikacji będzie więc
podporządkowany uzasadnieniu tezy, że walka klas i rewolucja są nieodłącznie
związane z zasadami nie podlegającej zawieszeniu demokracji, najlepiej
bezpośredniej.
Służyć temu celowi ma zgrupowanie tekstów Róży dotyczących doświadczeń Rewolucji
1905 r. oraz krytyce Rewolucji Październikowej Według Zgliczyńskiego: „W tej
broszurze [„Rewolucja rosyjska”] Róża zaprezentowała się nie tylko jako
przenikliwa obserwatorka polityki bolszewików, lecz również okazała się świetną
teoretyczką i prekursorką socjologii władzy i partii politycznych” (szczególnie
dodajmy, tych totalitarnych). Wielgosz dorzuca: „Sprzeciwiała się (...)
bolszewickim tendencjom do forsowania niedemokratycznej awangardy jako podmiotu
rewolucji”, czyli pokojowa i demokratyczna akcja bezpośrednia mas
reprezentujących klasy podporządkowane – coś w rodzaju „Pomarańczowej
Alternatywy”.
Jednocześnie, w przeciwieństwie do Zgliczyńskiego, Wielgosz usiłuje niuansować.
Ma świadomość, że zarzut niedemokratyczności postawiony bolszewikom, to broń
obosieczna, pisze też wyraźnie o „instrumentalnym charakterze demokratycznej
retoryki obrońców systemu”. Przytacza również cytat z Róży Luksemburg, z którego
wyraźnie wynika, że dla tej ostatniej to socjalizm jest warunkiem niezbędnym
prawdziwej demokracji, a nie odwrotnie. Ponadto z cytatu o konieczności
nieograniczonej wymiany poglądów wynika wniosek o zamieraniu instytucji i
ubezwłasnowolnieniu przez biurokrację, a nie o niemożliwości socjalizmu.
W tym kontekście można by rzec, że reformiści są bez wątpienia lepszymi
demokratami (przy tym kryterium), a jednocześnie wprowadzili „szwedzki
socjalizm” obalając tym samym buńczuczne twierdzenia o niezbędności w tym celu
oddolnych decyzji i akcji bezpośredniej.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że w całym tym rozumowaniu osoba Róży Luksemburg
jest poniekąd przypadkowa, zaś abstrahowanie od treści programu bolszewickiego i
skupienie się wyłącznie na aspekcie formalnym – centralistycznym charakterze
partii – sprawia, że analiza przyczyn degeneracji państwa robotniczego jest nie
tylko płytka i jałowa, ale jeszcze bez reszty epigońska w stosunku do analiz
sowietologicznych.
Uwieńczeniem tego schematycznego i nie łapiącego istoty problemu rozumowania
jest zaliczenie Kautsky’ego i Bernsteina, z jednej strony, a Lenina i Trockiego,
z drugiej, do odpowiednio: prawicy i lewicy II Międzynarodówki.
W pewnym sensie to „osiągnięcie” naukowe obnaża poniekąd fakt, jak małą wagę
nasi teoretycy przywiązują do kryteriów, które sami uznali za decydujące, a
więc: demokracji, masowości, reformizmu i rewolucjonizmu. Biegunowe
przeciwieństwa w tym rozumowaniu okazują się zaledwie aspektami tego samego
zjawiska. A więc, w praktyce, metodologicznie, sami autorzy nie przywiązują
większej uwagi do instrumentów, które demagogicznie przytaczają na wstępie jako
nie instrumenty, ale wręcz kryteria.
Również historycznie ich koncepcje są pozbawione sensu. Dlaczego „anarchistka”
Róża Luksemburg tak długo pozostawała w szeregach partii reformistycznej i
parlamentarnej? Przecież nie z oportunizmu!
Z tego typu krytyką bolszewizmu rozprawił się już Lew Trocki w 1937 r. w
cytowanym już wyżej artykule „Stalinizm a bolszewizm”.
Omawiając poglądy Schlamma streszczające zarzuty wobec bolszewików Trocki
zarzuca mu odrzucenie nie tylko dialektyki i walki klas, ale i dyktatury
proletariatu. Zgliczyński i Wielgosz werbalnie nie odrzucają walki klas, ale
rozumieją ją tak, jak to streścił Trocki: „zadanie przekształcenia społeczeństwa
sprowadza się (...) do urzeczywistnienia pewnych ‘wiecznych’ prawd moralności,
którymi ma on [Schlamm] zamiar przepoić ludzkość jeszcze w ustroju
kapitalistycznym.”
Taka perspektywa jest nie do pogodzenia z dialektyką i dyktaturą proletariatu.
Trocki zauważa trafnie, że formalne i powierzchowne umysły przebywają drogę od
potępienia Stalina do odrzucenia marksizmu, przechodząc przez etap oskarżania
bolszewizmu. Stalinizm bowiem wyrósł z bolszewizmu, ale nie logicznie, lecz
dialektycznie, jako reakcja typu termidoriańskiego. Natomiast sam bolszewizm,
pisze Trocki, jest tylko nurtem politycznym ściśle związanym z klasą robotniczą,
ale z nią nie tożsamym. Jest instrumentem politycznym, a nie fatalizmem klasy
robotniczej czy jej substytutem. Degeneracja bolszewizmu w stalinizm nie znosi
walki klasy robotniczej.
Bez zwycięstwa proletariatu w przodujących krajach, państwo robotnicze w Rosji
nie utrzyma się, ale i nie musi powracać do liberalnego typu kapitalizmu.
Realność takiej perspektywy zależy od ogólnej koniunktury (np. Chiny).
Partia nie jest również czynnikiem decydującym w skali historycznej, jak
podkreśla Trocki. „Wskutek burzliwego rozwoju uległa ona [partia komunistyczna]
w ciągu ostatnich 15 lat znacznie bardziej radykalnemu wyrodzeniu się niż
socjaldemokracja w ciągu pół wieku”.
W warunkach rewolucji nie ma miejsca na żadne „negowanie” państwa, przeciwnie –
trzeba je opanować. „Marksizm pozostaje ‘państwowym’ jedynie na tyle, na ile
likwidacja państwa nie może być osiągnięta przez zwykłe jego ignorowanie”.
I dalej: „Proletariat nie może dojść do władzy inaczej niż w osobie swej
awangardy. (...) W awangardzie rewolucyjnej, zorganizowanej w partię,
krystalizuje się dążenie mas do wyzwolenia. Bez zaufania klasy do awangardy, bez
poparcia awangardy przez klasę, nie może być nawet mowy o wzięciu władzy. W tym
sensie proletariacka rewolucja i dyktatura są sprawą całej klasy, ale nie
inaczej, jak pod kierownictwem awangardy. (...) Rady to tylko forma
organizacyjna związku awangardy z klasą”.
Uzupełniając dodaje: „ci, co przeciwstawiają abstrakcję rad dyktaturze
partyjnej, powinni zrozumieć, że tylko dzięki kierownictwu bolszewików Rady
wydostały się z reformistycznego bagna do poziomu formy państwowej
proletariatu”.
Dziś sytuacja jest nie mniej dramatyczna niż w czasach Trockiego. Wskazywane
przez niego pęknięcia w doktrynie służą dziś jako odpryski do odświeżania
zmurszałych koncepcji, których cechą wspólną jest niechęć do klasy robotniczej.
Trzeci tom dzieł Róży Luksemburg, edycji planowanej przez KiP, obejmie
„Akumulację kapitału”: „a więc jedną z najbardziej wnikliwych analiz kapitalizmu
oraz procesów globalizacji...”
To kolejna teza alterglobalizmu, której dowodzeniu ma służyć preparacja zwłok
Róży Luksemburg.
I znów kłania nam się Trocki: „Bolszewizm wniósł drogocenny wkład w marksizm
swoją analizą epoki imperialistycznej jako epoki wojen i rewolucji, demokracji
burżuazyjnej w epoce rozkładu kapitalizmu, relacji między strajkiem powszechnym
a powstaniem, roli partii, Rad i związków zawodowych w epoce rewolucji
proletariackiej”.
Nie dostrzeganie różnicy między „imperializmem” epoki powstawania kapitalizmu a
tym z jego epoki schyłkowej jest swoistym dopełnieniem ahistorycznego podejścia
do procesów społecznych, charakterystycznego dla środowiska KiP. Ahistoryzm jest
wynikiem odrzucenia roli klasy robotniczej jako podmiotu dziejów.
W ambitnych planach środowiska „Książki i Prasy” leży także wydanie tekstów Róży
Luksemburg dotyczących „kwestii niepodległości Polski. (...) Kwestia narodowa
była dla niej zawsze podporządkowana interesom klasy robotniczej”.
Dopiero w tym kontekście Zgliczyński po raz pierwszy przywołuje pojęcie klasy
robotniczej. Dotychczas jakoś analiza prac Róży Luksemburg obywała się bez tego
„balastu”.
Jest to sprawa dość charakterystyczna. Krytyka europocentryzmu uprawiana przez
środowisko KiP owocuje wprowadzeniem narodu jako podmiotu walki emancypacyjnej.
Jednocześnie, w centrach „ciemiężących” peryferię jedyną siłą zdolną realnie
zakwestionować nacjonalizm jest klasa robotnicza, jako jedyna siła konsekwentnie
antykapitalistyczna. Tylko na tej klasie można się oprzeć chcąc „prawomocnie” i
demokratycznie zakwestionować prawo danego kraju (Europy) do uciskania Trzeciego
Świata.
Jednak konsekwentne kwestionowanie nacjonalizmu nie pozostaje bez wpływu na
klasy podporządkowane Trzeciego Świata. Stąd pozycja klasy robotniczej
przypomina nieco dżina na chwilę wypuszczonego z butelki. „Przyzwolenie” na
podmiotową rolę klasy robotniczej, jakiego w tej kwestii użyczają Wielgosz i
Zgliczyński, jest ograniczone i warunkowe.
Podsumowując, Zgliczyński wtóruje Wielgoszowi w określaniu fundamentów wielkości
Róży Luksemburg w następujący sposób: „Każdy współczesny ruch emancypacyjny, nie
tylko pracowniczy, ale i np. kobiet, pacyfistów czy ekologów, może w pracach
Róży Luksemburg znaleźć coś dla siebie, była ona bowiem przede wszystkim
teoretyczką wolności”.
A więc, panowie, proszę brać i nie pytać. Komu, komu, bo idę do domu! Kramik z
zawłaszczonym dziedzictwem otwarty!
Trudno mieć pretensje o to, że ktoś czerpie inspiracje z jakiegoś dzieła.
Inspiracja pracami Róży Luksemburg w anarchizmie może być interesująca. Nie w
tym rzecz. Gorzej, kiedy rzekomi trockiści, wbrew samemu Trockiemu,
anarchistyczne interpretacje marksizmu traktują jako podstawę do „czyszczenia”
marksizmu z „naleciałości, które tkwią w nim już od samego początku”, rzucając
oskarżenia o „trockistożerczość” na tych, którzy usiłują rewindykować rolę klasy
robotniczej i wraz z Trockim bronią marksizmu przed drobnomieszczańską ofensywą.
Jednak: „Wywodzić stalinizm od bolszewizmu – jak pisze Lew Trocki – to dokładnie
to samo, co w szerszym sensie – wywodzić kontrrewolucję od rewolucji. (...)
Rewolucje, z powodu klasowego ustroju społeczeństwa, zawsze rodziły
kontrrewolucje. (...) W tej dziedzinie, jak w wielu innych, myśl anarchistyczna
jest służką liberalnego racjonalizmu Rzeczywiście rewolucyjne myślenie jest
niemożliwe bez dialektyki”(tamże).
To w imię obrony zasad demokracji podobno „tchórzliwa” i chwiejna
socjaldemokracja odwołała się do metod „rewolucyjnych”, a nawet metod terroru
indywidualnego, które są przez pożal się Boże radykałów uważane za synonim
„walki klas” i „rewolucyjności”. I jednoznacznie – w dobie rewolucji – stanęła
po stronie kontrrewolucji.
30 maja 2005 r.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski