Fałszywy dylemat -marksizm czy leninizm
Posługiwanie się Różą Luksemburg w celu dyskredytacji
leninizmu nie jest taktyką nową. Nowe jest tylko dyskretne milczenie grup
posttrockistowskich w tej kwestii. Po tekstach Przemysława Wielgosza i Stefana
Zgliczyńskiego i zapowiedziach edycji zebranych/przebranych dzieł Róży
Luksemburg, ofensywę podejmuje Nowa Lewica, która w ramach walki o prawa
ekonomiczne bezrobotnych marnotrawi fundusze Ogólnopolskiego Związku
Bezrobotnych w kuriozalnej broszurze będącej „kompilacją dwóch artykułów
pisanych w 1904 roku”.
O ile Wielogosz jeszcze usiłuje szerzej analizować myśl Róży, czyniąc z niej
prekursorkę nieproletariackich tzw. nowych ruchów społecznych, o tyle autor
wymienionej wyżej kompilacji, a szczególnie dokonujący ogólnych i tendencyjnych
not, rzekomo coś wyjaśniających, tłumacz – nie zachowują żadnych zasad
przyzwoitości.
Jakże pikantne w kontekście opinii o Trockim (odpowiedzialnym za Kronsztad i
oportunistycznym leninowcu, którym stał się dla własnej kariery) są umizgi grup
posttrockistowskich (włącznie z GPR) do anarchistów i innych grup wyznających
ideologię drobnomieszczańską. Ale tę kwestię pozostawimy już tylko ich własnemu
sumieniu.
Rejestr grzechów Lenina, zawartych w pracy „Krok naprzód, dwa kroki wstecz” z
1904 r., piętnowanych przez Różę Luksemburg, jest w owych niezdarnie
sowietologicznych analizach monotonnie niezmienny. Pisaliśmy już o tym cytując
Trockiego (patrz: „Nie ma Róży bez kolców”).
I. Proletariat pozostawiony samemu sobie nie jest w stanie realizować
jakiejkolwiek „misji historycznej” przypisanej mu przez Marksa.
Faktycznie, klasa robotnicza nie potrafi samodzielnie ogarnąć swojej roli
historycznej, czyli osiągnąć świadomości wychodzącej poza bojową świadomość
trade-unionistyczną. Tej misji nie potrafią ogarnąć nawet wybitne umysły
filozoficzne, których pożywką są takie właśnie syntezy myślowe.
Rzecz nie w intelekcie, ale w kombinacji obiektywnego interesu klasowego i jego
uświadomieniu sobie. Róża Luksemburg nigdzie nie twierdziła, że klasa robotnicza
potrafi taką świadomość spontanicznie wypracować.
Fundamentem anarchizmu i anarchosyndykalizmu jest sytuacja życiowa warstwy
rzemieślniczej, która miała poczucie głębokiej integracji ze społeczeństwem
„realnego kapitalizmu”. Dziwi więc nagle taka troska w wykonaniu anarchistów o
„misję dziejową” proletariatu, który wszak jest utożsamiany z lumpenklasą o
charakterze czysto roszczeniowym i programowo niezdolną do zaproponowania
społeczeństwu programu partycypacji i reformowania kapitalizmu. Biorąc pod uwagę
prymat tzw. społeczeństwa, współcześnie ta klasa jest uważana za głęboko
irracjonalną ze względu na jej związanie ze „schyłkowymi” gałęziami i od
początku alienującymi metodami organizacji pracy (przy taśmie). Dopiero rozwój
technologii i automatyzacja pozwalają na powrót do kategorii „prawdziwej klasy
robotniczej”. Tyle, że współcześnie nawet ta nazwa rzekomo przestaje być
adekwatna i zastępowana jest powszechnie przez lepiej oddającą ducha kooperacji
„klasę pracowniczą” (pisaliśmy o tym szerzej w artykule „Mocowanie się z
Marksem”).
Kiedy Róża Luksemburg wspomina o tym, że „taktyka eisenachowców [autonomizm]
wywołała znacznie większą aktywność elementów proletariackich w duchowym życiu
partii”, to ma ona na myśli rozwój w sytuacji „zarania ruchu, gdy brakowało
jeszcze silnego jądra świadomych proletariuszy i wypróbowanej taktyki
socjaldemokratycznej”, a nie że w ten sposób spontanicznie ukształtowała się
świadomość rewolucyjna klasy robotniczej. Tak naprawdę, to nieskrępowane
ścieranie się poglądów pozwoliło na wypracowanie owej świadomości w ramach
partii.
II. Zdaniem Lenina, streszczonym przez autora broszury: „Spontaniczny rozwój
ruchu robotniczego prowadzi dokładnie do jego podporządkowania ideologii
burżuazji”.
Klasy panujące mają zawsze na podorędziu bajeczki o wzajemnej współpracy i
konieczności koegzystencji różnych klas społecznych. To obraz sprawnie
funkcjonującego organizmu z jego głową, rękami i żołądkiem. Tylko krytyczne
myślenie, czyli zbijanie mniej lub bardziej wyrafinowanych koncepcji
intelektualnych, potrafi uporać się z taką demagogią. „Zdrowy rozsądek” może
wietrzyć podstęp, ale nie znajdzie argumentów ani drogi walki poza unikiem czy
budowaniem enklaw utopii, co również jest unikiem.
Robotnik, na kształt społeczeństwa, które go „edukuje” szuka rozwiązania w
ramach, jakie mu to społeczeństwo podsuwa, czyli chce istotnie sprzedać jak
najdrożej swoją siłę roboczą. Zakwestionowanie zasady funkcjonowania
społeczeństwa jest w ogóle indywidualnie niemożliwe, natomiast konkurowanie na
rynku – i owszem, jak najbardziej.
Jest to ocena jak najdalsza od tego, żeby uważać robotnika za idiotę. Tak jak
intelektualista nie jest w stanie konsekwentnie zakwestionować społeczeństwa
burżuazyjnego nie korzystając z doświadczenia klasy robotniczej, tak robotnik
nie potrafi tego zrobić sam nie korzystając z pracy krytycznej rewolucyjnych
ideologów i oceniając wartość ich pracy z punktu widzenia bezpośredniego
interesu swojej klasy.
Autor stawia Leninowi zarzut sprzyjania tworzeniu się biurokracji, która
ubezwłasnowolnia „masy proletariatu”, sam stawia zaś warunek nie dopuszczenia do
tego zwyrodnienia: „oczywiście, tak będzie zawsze dopóki masy proletariatu nie
będą świadome dostatecznie, aby sprawować władzę. Proces dojścia do świadomości
musi zatem poprzedzić proces uświadamiania mas, jeśli nie ma nastąpić całkowita
korupcja, jaka nastąpiła np. w partii bolszewickiej”.
III. „Dlatego proletariat potrzebuje partii politycznej, która nie jest
stworzona z proletariatu...”
To już swobodna twórczość autora. Ten wniosek nie wynika z wcześniejszych
rozważań o wnoszeniu świadomości. Kwestia partii kadrowej ma charakter
konkretny, jeśli o to autorowi chodziło.
Z zagadnienia odkrycia i uświadomienia „misji historycznej” klasy robotniczej
autor przechodzi do insynuacji, że bolszewicy poszukiwali „drogi użycia (...)
proletariatu do swoich celów”. Tego typu wypowiedzi nie biorą pod uwagę
dialektyki „misji historycznej” proletariatu.
Jeżeli przyjmiemy tezę o owej misji i jej obiektywnym charakterze, to wszelka
krytyka bolszewików może mieć charakter sporu w ramach ruchu rewolucyjnego a nie
odrzucania jednej ze stron.
Identyfikowanie bolszewizmu z „caryzmem” czy z feudalnym zniewoleniem ma na celu
pozbawienie rewolucyjnego ruchu robotniczego jego własnej tożsamości, z jego
prawem do błędów i wewnętrznych sporów.
Róża Luksemburg krytykowała Lenina z punktu widzenia doświadczeń niemieckiej
partii socjaldemokratycznej, przenosząc nieco mechanistycznie owe doświadczenie
na sytuację Rosji i traktując SPD jako wzór przyszłego rozwoju partii
rosyjskiej. Ówczesna kalkomania.
I chociaż Róża Luksemburg w tym sporze nie miała racji, to jednak wmawianie jej
poglądów, których nie głosiła jest jawnym nadużyciem.
Róża Luksemburg nieco ahistorycznie przenosiła sytuację z partii reformistycznej
i parlamentarnej, w której nacisk na spontaniczność mas proletariackich miał być
antidotum na oportunizm inteligentów partyjnych zaangażowanych w działalność
parlamentarną. Nie wzięła pod uwagę, że partie robotnicze na świecie są
połączone niczym magnes. A zatem partie późniejsze nie powtarzają mechanizmu
drogi swych poprzedniczek, ale poza własnymi manowcami oportunizmu mogą popadać
w oportunizm niejako „na wyrost”.
Centralizm Lenina nie odnosił się do robotników w ich relacji z partią, ale do
wewnętrznej organizacji partii (wszak kadrowej, co przed chwilą zarzucano
Leninowi), w której „autonomia” awangardy klasy robotniczej groziła zastąpieniem
autonomii samej klasy robotniczej (kółkowość przeciwko partyjności).
Krytyka Róży Luksemburg ma ręce i nogi, gdyż wychodzi ze wspólnych z Leninem
założeń o podporządkowaniu działania partii uświadomionym interesom klasowym
proletariatu. Milczące odrzucanie tej podstawy służy jako pomost do
wykorzystania jej opinii w zwalczaniu rewolucyjnego nurtu ruchu robotniczego.
Stanowisko Lenina Róża rozpatrywała wyłącznie z punktu widzenia skuteczności
walki z oportunizmem, a nie z punktu widzenia wierności abstrakcyjnym, a więc w
istocie – burżuazyjnym – określeniom demokracji.
Ocenę Róży Luksemburg w dramatyczny sposób sfalsyfikował jej własny los. Tym
mniej zasługuje na to, żeby jej dzieło służyło sprawie kompromitowania ruchu, za
który oddała życie. Zbyt późno bowiem zdecydowała się na tworzenie rewolucyjnej
partii robotniczej, zwiedziona pozornym pluralizmem i otwartością partii
reformistycznej.
1 czerwca 2005 r.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
BEZBARWNA LEWICA
Z zapowiedzi zwrotu w lewo Sojuszu Lewicy Demokratycznej, po
konwencji wygranej w cuglach przez socjalliberałów, pozostała tylko
„uświadomiona konieczność” i gołosłowna deklaracja „Trybuny”, by „wyrównywanie
krzywd na lewicy (...) zostawić na powyborczą jesień” (Krzysztof Pilawski
„Więcej słów”, „Trybuna” z 30 maja br., s. 1).
Wszystkie trzy platformy programowe („partie w partii”!) zgodnie z oczekiwaniem
zostały rozwiązane. Tchórzliwi „socjaliści” wrócili do szeregu. Marek Dyduch,
Grzegorz Kurczuk i ich zwolennicy zyskali 147 pożegnalnych głosów. Nowego
przewodniczącego, Wojciecha Olejniczaka, ministra rolnictwa w rządzie Belki,
poparło 267 delegatów.
Zwycięzca wziął wszystko!
O rozłamie nikt nie chciał nawet słyszeć. Zarówno Dyduch, jak i Kurczuk
zadeklarowali wszechstronną pomoc „bezbarwnej lewicy”.
Zmianę pokoleniową, dojście do władzy „rocznika 1974”, z pewnym zakłopotaniem
przyjęła jedynie redakcja „Trybuny”.
I nie dziwota – „Trybuna” przegrała „ostatnią szansę”, o której w przeddzień
konwencji pisał redaktor naczelny (Wiesław S. Dębski „Ostatnia szansa”,
„Trybuna” z 28-29 maja br., s. 9).
Teraz w obawie przed „rewolucją moralną”, „maccartyzmem”, „apartheidem” czy
„faszyzmem” lewica godzi się na pełną liberalizację Sojuszu. Wiara w
antykomunizm bez komunistów, apartheid bez mniejszości narodowych, a przede
wszystkim w faszyzm bez jego immanentnego antagonisty – rewolucyjnego ruchu
robotniczego, zobowiązuje do lojalności wobec socjalliberałów i pełnego
posłuszeństwa.
Ich strach, ich wiara, to ich ostateczna klęska.
Pozostała pokuta i „wielkie zadanie” – wybory i „uratowanie kraju przed moralną
rewolucją braci Kaczyńskich”, którzy podobno „chcą ostatecznie rozwiązać problem
lewicy w Polsce” (K. Pilawski, tamże).
Po ostatecznym rozwiązaniu – po holokauście na lewicy, dzięki nieugiętej
postawie SLD, powstanie „wolna przestrzeń”, w której wreszcie będą ze sobą
konkurować „dwie główne partie – jedna bliska tzw. nowoczesnej socjaldemokracji
europejskiej i druga – nie wstydząca się Karola Marksa, tradycji walk klasowych,
doświadczeń realnego socjalizmu, zdecydowanie [a nawet bezwstydnie!] występująca
przeciwko neoliberalnej globalizacji – katalizatora wyzysku i nierówności
społecznych” (tamże).
Pytanie: Czy przed, czy po holokauście socjaldemokracja pozbędzie się
niepożądanej ciąży?
Post scriptum: Nowy sekretarz generalny, Grzegorz Napieralski już wypowiedział
się za aborcją.
1 czerwca 2005 r.
Antonio das Mortes, Omega Doom