"Impuls" to nie "Iskra"
Rezultaty referendów eurokonstytucyjnych we Francji i w
Holandii przyniosły radosne ożywienie polskiej radykalnej lewicy wynikające z
poczucia, że „nasi” (czytaj: radykalna lewica europejska) odnieśli wreszcie
jakiś wymierny sukces masowy po serii sromotnych klęsk, które szczególnie we
Francji (wybory municypalne i do Europarlamentu) niemal doprowadziły do
załamania i tak od lat skromnego potencjału wiary we własne siły.
Poczucie klęski było tak duże i tak powszechne, że nawet prowadząca własną
politykę, niezależną od modnych trendów bazujących na tzw. nowych ruchach
społecznych, Lutte Ouvriere skapitulowała i niejako rakiem równała do szeregu
włączając się w różne kampanie na rzecz kwestii, które dotychczas traktowała po
macoszemu – feminizm nie poprzestający na kwestii równouprawnienia społecznego
kobiet, wyróżnione traktowanie imigrantów, czy wreszcie, ostatnio, włączenie się
w kampanię na rzecz odrzucenia „konstytucji dla Europy”. To ostatnie wbrew
stanowisku własnej jednolitofrontowej frakcji mniejszościowej. Jest to pewien
paradoks, gdyż do tej pory, to właśnie owa frakcja stała na stanowisku większej
otwartości i jednolitego frontu, na własnych podstawach programowych, z innymi
organizacjami radykalnej lewicy działającymi w środowiskach robotniczych.
Znamienne, że owa mniejszość nie wykazuje za grosz entuzjazmu dla „sukcesu”
twierdząc, że „Nie” dla konstytucji ma znaczenie drugorzędne i podkreśla
jednoznacznie konieczność przezwyciężenia stałej tendencji do separowania się
związków zawodowych w ramach osobno podejmowanych akcji.
Jak widać, działa tu prawo oportunizmu: zacietrzewienie i brak dialektyki
owocuje „przegięciem” w przypadku zwrotu. „Większość”, jak w swoim czasie
Stalin, wykonała taki zygzak, że frakcja mniejszościowa została całkowicie
zdystansowana.
„Impuls”/”Trybuna” z 2 czerwca br. przynosi dwa artykuły na temat konstytucji
europejskiej: jeden pióra Piotra Ciszewskiego („Lewicowe ‘nie’”), drugi – Piotra
Ikonowicza („Konstytucja liberałów”).
Środowiska reprezentowane przez obu autorów rok temu okazywały mieszane uczucia
względem akcesji do Unii Europejskiej, z przewagą wszakże wskazań na tak.
Uzasadniano to różnie, głównie możliwością zwarcia szeregów radykalnej lewicy na
Wschodzie i Zachodzie Europy, które razem stworzą potężny blok negacji wobec
ofensywy neoliberalizmu na naszym kontynencie. Punktem, który szczególnie mocno
akcentowali Piotr Ikonowicz i Cezary Miżejewski była wizja „równania w górę” w
dostosowywaniu Polski do socjalnych standardów Europy socjaldemokratycznej.
Dziś, z wizji tych pozostał tylko ironiczny chichot Historii. Zarówno rachuby
polityczne, jak i socjalne okazały się jedynie mrzonką wobec klęski radykalnej
lewicy we Francji – kraju wiodącym i będącym głównym punktem odniesienia dla
naszych rodzimych i naiwnych posttrockistów i ich epigonów, słabiej lub silniej
powiązanych ze Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki.
Klęska na całej linii radykalnej lewicy we Francji, lewicy, która dawno już
sobie odpuściła klasowe stanowisko jako przeżytek w sytuacji rzekomego istnienia
dwubiegunowego społeczeństwa i oczywistości masowego poparcia tegoż
społeczeństwa dla idei antykapitalistycznych, spowodowała, że polska radykalna
lewica jest nieodwołalnie skazana na samodzielne myślenie i zwątpienie w
niezachwianą moc zachodniej kalkomanii.
Radość z powodzenia ostatniej próby mobilizacji społecznej pod przywództwem
radykalnej lewicy wyrażona w sukcesie kampanii referendalnej na rzecz odrzucenia
konstytucji jest nieco przytłumiona ze względu na fakt, że sukces musi ona
dzielić ze skrajną prawicą (szczególnie wyraźnie widać to w Holandii, gdzie
sukces przeciwników Eurokonstytucji jest wyraźniej jeszcze zasługą prawicy niż
we Francji). Trudno będzie znaleźć w tej sytuacji jakiś inny wyróżnik – z braku
własnej klasowej tożsamości.
Sąsiedztwo to jest zresztą kłopotliwe dla obu stron.
Jeśli chodzi o „Europę socjalną”, to Piotr Ikonowicz bardzo elokwentnie opisuje
obecną sytuację, kiedy to po roku okazuje się, że ofensywa neoliberalizmu
podkopała fundamenty praw socjalnych w Europie Zachodniej. To już nie tylko
Oleksy i Huebner są przeszkodą na drodze do szczęśliwego mariażu Polski z Unią
Europejską, jak twierdził Ikonowicz jeszcze rok temu. To sama UE pokazała własne
słabości. Jeszcze chwila i jakiekolwiek mobilizacje na podstawie haseł
antyksenofobicznych przestaną być realne. Pryśnie cała podstawa starego „nowego”
kursu, który wciąż, dzięki braciom Kaczyńskim etc., wydaje się zdolny do
reanimacji „radykalnej” lewicy bez odwoływania się do rzekomo „ariergardowej”,
podstawowej bazy społecznej, czyli do klasy robotniczej.
Podobnym brakiem realizmu i politycznej przenikliwości wykazuje się tekst
Łukasza Fołtyna i Piotra Szumlewicza pt. „Chińska droga”, zamieszczony w tymże
„Impulsie”.
Rzetelnie przygotowany pod względem faktograficznym i statystycznym, wyważony
artykuł, który przeprowadza porównanie między chińską a polską transformacją
poraża ahistorycznością i jałowością wniosków politycznych.
Pokazywanie wyższości transformacji chińskiej nad polską abstrahuje od faktu, że
chińskie przemiany dokonują się po 20-letnim doświadczeniu krajów Europy
Wschodniej, w odmiennej fazie światowej gospodarki kapitalistycznej (recesja,
podczas gdy 15 lat temu mieliśmy do czynienia z triumfalizmem neoliberalizmu).
Krokodyle łzy, osuszane świadomością „obiektywnej konieczności” zmuszającej
kierownictwo chińskie do odwoływania się do metod niejakiego „zamordyzmu”,
wylewane nad gwałceniem zasad demokracji w Chinach i rosnącym rozwarstwieniem w
tym kraju, pokazują dobitnie, że przywiązanie do owych zasad demokracji jest u
socjaldemokratów czysto werbalne i w praktyce służy najczęściej jako
demagogiczny bat na tych polityków rewolucyjnego ruchu robotniczego, którzy
demokracji burżuazyjnej nie fetyszyzują.
Jak trafnie charakteryzował Lenin oportunistów zarzucających mu nadmierny
„centralizm” i przeciwstawiających temu „autonomizm” – są to ci, którzy kierują
się zasadami, chyba że te zasady mogą ich postawić w niewłaściwym świetle w
oczach dowolnych zewnętrznych obserwatorów.
Zresztą, nie chodzi o to, żeby tu piętnować działaczy radykalnej lewicy
socjaldemokratycznej, albowiem trudno od nich wymagać, by wyciągali wnioski z
własnych błędów, nawet jeśli są one namacalne i otoczenie dobrze pamięta ich
prognozy polityczne. Ich niezdolność do uczenia się na własnych błędach jest
zakodowana ideologicznie. Pragnienie reprezentowania „interesu
ogólnospołecznego” skazuje ich na powtarzanie owych błędów do znudzenia. To ich
wieczny „dzień świstaka”. Błędów powtarzać nie będą tylko ci, którzy wyciągną
wniosek, że wyłącznie oparcie się na obiektywnym interesie jedynej jednoznacznie
i konsekwentnie antykapitalistycznej klasy – klasy robotniczej – będzie
stwarzało możliwość kształtowania rewolucyjnej świadomości, w tym przede
wszystkim swojej własnej, bo nie każdy inteligent ma co wpajać robotnikowi.
Z artykułu Ł. Fołtyna i P. Szumlewicza przebija niewzruszona wiara, że procesami
społecznymi można kierować arbitralnie, niezależnie od obiektywnych warunków.
Woluntaryzm kierownictwa Komunistycznej Partii Chin wydaje się im możliwy do
naśladowania w dowolnych warunkach historycznych.
I tego pokroju politycznego działacze zarzucają Leninowi „woluntaryzm” w
wywoływaniu rewolucji czy określają go jako autorytarystę ze względu na „łamanie
przezeń zasad demokracji”.
3 czerwca 2005 r.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski