Recepta na sukces?
„Nowi wiarygodni liderzy”, „nowe szyldy” i „program
wyraziście lewicowy” – oto recepta środowiska „Książki i Prasy” dla lewicy – tej
„oficjalnej” i „większościowej” („Rozgrywka elit” rozmowa Magdaleny Ostrowskiej
z Tomaszem Rafałem Wiśniewskim, „Trybuna” z 24 czerwca br., s. 2).
Jak ten program ma się do potrzeb klasy robotniczej? Mimo braku konkretów, można
to już wstępnie ocenić.
Interes zdecydowanej większości czy najsłabszych grup społecznych w niewielkim
zapewne stopniu pokrywa się z interesem mniejszościowej przecież partii, jaką
jest Sojusz Lewicy Demokratycznej. Ta niegdyś osiemdziesięcio-, góra
stusześdziesięciotysięczna partia nie składa się przecież z samych
„nieudaczników”. Wręcz przeciwnie, gros partii stanowią „ludzie sukcesu”, a
przynajmniej kadry tej „partii transformacji społecznej” potrafiły całkiem
dobrze dostosować się do kapitalistycznej rzeczywistości. Kadry te nie rozumieją
„nieudaczników”, podobnie jak syty – głodnego.
„Oficjalna lewica”, korzystając tylko ze swej monopolistycznej pozycji, może
liczyć na poparcie lewicowego elektoratu szacowanego obecnie na 25-30 proc. Nie
może jednak liczyć na poparcie klasy robotniczej. Lewicowy elektorat nie
zapewnia nawet pozycji większościowej. Elektorat prawicy szacowany jest na 35-40
proc.
Pozycję wiodącą w walce z kapitalizmem – i to wyłącznie w okresach przełomowych
– może jedynie zapewnić klasa robotnicza, której trzon stanowią robotnicy
wielkoprzemysłowi.
Na ile pozycja wiodąca przekłada się na pozycję większościową, zależy od
konkretnych warunków historycznych.
Notabene, interes zdecydowanej większości nie tylko nie musi pokrywać się z
interesem najsłabszych grup społecznych, ale też oba mogą nie pokrywać się z
bieżącym czy obiektywnym interesem klasy robotniczej. Więcej, interes doraźny
klasy robotniczej nie musi pokrywać się z interesem obiektywnym tej klasy. A
zatem interes obiektywny klasy robotniczej nie musi być – w konkretnych
warunkach – interesem większości, czyli przekładać się na uznanie wiodącej roli
klasy robotniczej i jej partii.
Propozycje środowiska „Książki i Prasy” nie odnoszą się zatem ani do klasy
robotniczej, ani do awangardowej partii tej klasy. Oscylują natomiast w kręgu
„lewicy oficjalnej” i „większościowej”, czyli lewicy reprezentującej interes
zdecydowanej większości społeczeństwa. Tego typu lewica zresztą w Polsce nie
istnieje w formach zorganizowanych. Stąd problem sprowadza się do poszukiwania
„koła zamachowego” pozwalającego na utworzenie takiej formacji.
Niedawno za takie „koło” uchodził ruch alterglobalistyczny. Dziś, gdy ruch ten
gnije za życia, niedawni jego entuzjaści skłonni są poszukiwać nowych sił
witalnych w środowiskach „oficjalnej lewicy” lub na styku „oficjalnej lewicy” –
socjaldemokracji wszelkiej maści – z nowymi ruchami społecznymi i tzw. ruchem
wolnościowym.
Klasa robotnicza, a w zasadzie środowiska pracownicze, czyli tzw. klasa
pracownicza, interesuje ich przede wszystkim w kontekście nakładania się „kół
zamachowych”. A zatem w łączności z ruchem No Global lub w kontekście
„lewicowego elektoratu” oddającego głosy na „oficjalną lewicę”.
Polska nowa radykalna lewica świadoma jest swojej klęski. W poczuciu własnej
bezradności i niemocy skłonna jest wesprzeć „oficjalną lewicę” i tworzyć jej
radykalne skrzydło. Czego przykładem był udział Nowej Lewicy w Unii Lewicy, a
obecnie jest udział radykałów w „Trybunie” z jej „Impulsem”.
Na względnie samodzielną pozycję na „większościowej” arenie liczą takie
ugrupowania, jak: Pracownicza Demokracja, Nurt Lewicy Rewolucyjnej oraz Grupa na
rzecz Partii Robotniczej. Ta ostatnia, zespół-wespół z „Nowym Robotnikiem” i
anarcho-koniunkturalistami z „Inicjatywy Pracowniczej” i CK/LA, chce
uczestniczyć w ruchu rad zakładowych inicjowanym odgórnie przez resort pracy w
oparciu o dyrektywy unijne. Niepoślednią rolę w ruchu „samorządów” pracowniczych
odgrywać mają współpracownicy „czwórki” – Zbigniew M. Kowalewski i Dariusz
Zalega.
Działania te są prowadzone wielotorowo. Przy czym, wzajemne nakładanie się
ścieżek dojścia do pozycji partii większościowej (masowej) skłania większość
tych środowisk do współpracy, a niekiedy do rywalizacji.
Na polu „większościowym” względnie samodzielną pozycję, dzięki swym trybunom
(„uciemiężonych” i „ludowych”), starają się zająć takie ugrupowania, jak np.
Pracownicza Demokracja.
Ugrupowania nowej radykalnej lewicy z reguły łączą rolę partii większościowej z
pozycją awangardy. W ich mniemaniu partie masowe pod wodzą awangardy mogą mieć
zróżnicowaną konstrukcję, np.: „najmniejszej masowej partii świata” obudowanej
przyległościami, masowej partii reformistycznej z rewolucyjnym skrzydłem, partii
pluralistycznej z rewolucyjnym nurtem czy tendencją, a nawet szerokiego ruchu
masowego ze zinstytucjonalizowanym jądrem (ruch rad zakładowych opanowany przez
zwolenników partii masowych).
Niewątpliwie udział klasy robotniczej w ruchach masowych ma niepoślednie
znaczenie. Jednak samostanowienie klasy robotniczej i klasowego ruchu
robotniczego może być tylko wypadkową aktywności klasy i jej rewolucyjnych
partii. To rewolucyjny ruch robotniczy konstytuuje klasowy ruch robotniczy.
Po to, aby partia robotnicza miała wpływ na klasę robotniczą, musi mieć
WZGLĘDNIE masowy charakter. Rzecz w tym, że względnie masowy charakter – w
przeciwieństwie do innych masowych organizacji w Drugiej Rzeczpospolitej – miała
właśnie nielegalna, kadrowa i rewolucyjna Komunistyczna Partia Polski, która
według różnych szacunków liczyła od kilkuset do kilku tysięcy członków (góra
kilkanaście). Wraz z przyległościami liczba ta oscylowała w granicach
kilkudziesięciu tysięcy, a w niektórych okresach – nawet kilkuset. Przy czym, do
przyległości zaliczano wówczas, np. białoruską robotniczo-włościańską,
stutysięczną „Hromadę” i ewidentne przybudówki, legalne lub półlegalne, KPP.
Nawet legalna Polska Partia Socjalistyczna mieściła się wówczas w spektrum
partii względnie masowych osiągając wielkość kilkunastu do kilkudziesięciu
tysięcy członków. Żadna z historycznych, polskich klasowych partii robotniczych
nie osiągnęła wielkości masowej partii socjaldemokracji niemieckiej (SPD). A
jednak partie te odgrywały zasadniczą rolę w ruchu robotniczym i miały
niebagatelny wpływ na masowe wystąpienia klasy robotniczej, takie jak walka
strajkowa. Słabością ruchu klasowego było jego rozbicie. Antagonizm między
rewolucyjnym a reformistycznym i państwowotwórczym odłamem ruchu robotniczego
ogniskował się wokół walki o masy. Z reguły walkę tę, mimo interwencji państwa
burżuazyjnego i stalinizacji KPP, wygrywał nurt rewolucyjny ruchu robotniczego,
który preferował taktykę jednolitofrontową – i to zarówno jednolity front
robotniczy „od góry”, jak i „od dołu”.
Tylko kalkomania i podążanie za wzorami zachodnioeuropejskimi, nieprzydatnymi w
kraju, usprawiedliwiają stawkę na tzw. partie większościowe lub masowe, które z
założenia mają odnosić spektakularne sukcesy parlamentarno-wyborcze. Partie te w
polskiej rzeczywistości są ułudą. Tu i teraz wystarczy organizacja kadrowa –
kilkusetosobowa lub kilku tysięczna. To ona swoją aktywnością, w tym akcją
podnoszącą świadomość klasową robotników, zdoła naruszyć status quo.
Prawda ta jest widoczna gołym okiem – swój karykaturalny wyraz znajduje w
kultywowanych powszechnie formach partyjniackich. Wszechobecność tych form i
postaw podkreśla wagę problemu.
Konkurujące ze sobą „awangardy”, permanentnie dążąc do deklarowanej masowości,
tak naprawdę dążą jedynie do wtłoczenia mas w ramki wpływów swojej organizacji
lub partii-matki. Stąd ponawiane są próby narzucenia swojego przywództwa przy
każdej sposobności i w dowolnej konfiguracji. Najnowszym przykładem takiej
karykatury jest próba zdominowania i narzucenia swojej opcji pogrążonemu w
kryzysie ruchowi komunistycznemu oraz Sojuszowi Lewicy Demokratycznej,
reprezentującemu w Polsce postpezetpeerowską opcję socjaldemokratyczną czy
socjalliberalną.
Próba ta, nie tylko ze względu na wątłość sił i środków, musi być nieudana.
Sprzyja ona jedynie odnowie i reorganizacji „lewicy u żłobu”, czyli współczesnej
socjaldemokracji.
Rzecz charakterystyczna, że środowiska, które torpedują wszelkie próby odbudowy
rewolucyjnego ruchu robotniczego i odgruzowywania marksizmu, w tym również
inicjatywy połączeniowe – uznając je za „mnożenie zer”, nie mają najmniejszych
skrupułów, by zaoferować swą pomoc i wysiłek na rzecz partii
socjaldemokratycznych, partii jakoby lewicowych i masowych. To te środowiska
chcą socjaldemokracji narzucić „nowych liderów lewicy”, za takowych uznając
sobie podobnych, a najlepiej samych siebie. Wkrótce w szeregach socjaldemokracji
ujrzymy „nowe twarze” w rodzaju współpracującego niegdyś ze Zjednoczonym
Sekretariatem IV Międzynarodówki, Józefa Piniora (obecnie eurodeputowanego i
członka SDPL).
A wydawałoby się, że najprostszą drogą budowy rewolucyjnej partii robotniczej
byłoby połączenie istniejących już grup radykalnej czy rewolucyjnej lewicy.
Nic bardziej błędnego.
Wyzwolenie klasy robotniczej jest w rękach samej klasy robotniczej.
Wszystko zależy zatem od aktywności klasy robotniczej i jej partii.
Gdy rozum śpi – budzą się demony.
27 czerwca 2005 r.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski