Kwestia żydowska: podwójne standardy moralności
W ramach swojej nowej otwartości na dyskusję NLR – w ślad za
nową organizacją matkującą na Zachodzie: AWL – podjął wtórną krytykę SWP. Jakież
to ważkie powody dały asumpt do ataku, w którym NLR posuwa się aż do
zakwestionowania prawa SWP do miana lewicy? Wziąwszy pod uwagę fakt, że w
większości kwestii określających charakter posttrockizmu (w tym „klasy
pracowniczej” czy stosunku do nowych ruchów społecznych) owe ugrupowania
zgadzają się, jakim to pryncypiom sprzeniewierzyła się ta „najmniejsza masowa
partia świata”, aby zasłużyć sobie na taki afront? Nie przywołuje się tu bowiem
żadnych, powszechnych w nowolewicowym światku odstępstw od marksizmu w pędzie do
pozyskiwania zwolenników wyróżniających się dowolnie ukierunkowanym
„radykalizmem”. Dla oceny i wyroku skazującego wystarczy jeden punkt przy
wszystkich pozostałych wspólnych. Jaki to punkt? Otóż SWP dała głos
„antysemickim” wypowiedziom Gilada Atzmona. NLR (za Georgem Russellem z pisma
AWL „Solidarity” i Tonym Greensteinem z organizacji „Żydzi przeciwko
syjonizmowi“) nie waha się nazwać decyzji SWP „przestępstwem“.
Istotnie, wypowiedzi Atzmona są, z marksistowskiego punktu widzenia, błędne,
jeżeli wierzyć przytoczonym przez NLR cytatom (a cytaty, jak wiadomo, lubią
kontekst). Wypowiedzią Atzmona zajmiemy się za moment, najpierw jednak zauważmy,
że SWP postąpiła wszakże zgodnie z wyznawaną przez Tonyego Cliffa zasadą:
działacz nieżydowski powinien o wiele bardziej niż żydowski być wyczulony na
przejawy antysemityzmu.
Z zasady tej logicznie wynika, że jednocześnie działacz żydowski powinien być o
wiele bardziej wyczulony na kwestie deptania godności i ucisk narodów innych niż
jego własny, aż do prawa do najostrzejszej krytyki własnej nacji, jeżeli
zachodzi taka konieczność.
Tego typu szczytna zasada wzajemności, czyli stawiania interesów bliźnich przed
własnym (sprawdzająca się pod warunkiem, że stosują ją wszyscy), jest bardzo
ładnym gestem w życiu towarzyskim. Jak się jednak namacalnie okazuje, w polityce
nie zawsze sprawdzają się: kodeks honorowy Bodziewicza czy choćby savoir-vivre
Kamyczka.
SWP uważała zapewne – poniekąd słusznie – że Żyd Atzmon może sobie pozwolić na
to, na co działacze nieżydowscy respektujący kodeks honorowy nie powinni sobie
pozwolić w żadnym wypadku. Jednak rzecz nie polega w formalistycznym podejściu
zaproponowanym przez Tonyego Cliffa.
Aktywiści Greensteina – „Żydzi przeciwko syjonizmowi” – również działający w tej
samej konwencji honorowej, sądzą zapewne, że mają przyrodzone prawo krytyki
syjonizmu, czyli ideologii nacjonalizmu żydowskiego uznanego za oficjalną
doktrynę państwową Izraela. Zapewne też przedstawiciele innych narodowości
powinni, wiedzeni taktem, powstrzymać się od posiadania własnego zdania na temat
syjonizmu. Przecież i tak nie zdołają być bardziej krytyczni od samego
Greensteina, więc po co?
Wbrew Cliffowi okazuje się jednak, że nawet nie każdy działacz żydowski w
praktyce może pozwolić sobie na sąd odbiegający od kanonu ustalonego przez
„powołane” do tego gremium. Greenstein ma poniekąd słuszną pretensję nawet do
Żyda Atzmona o to, że psuje mu jego subtelną robotę odróżnienia patriotyzmu
żydowskiego od nacjonalizmu, czyli syjonizmu. Jednocześnie, dzięki niezręcznym
wypowiedziom Atzmon daje czyhającym tylko na okazję syjonistom pretekst do
utożsamiania antysyjonizmu z antysemityzmem.
Kodeks honorowy Cliffa okazuje się ostatecznie mocno nieporęczny w praktycznym
użyciu.
Nowolewicowe dążenie do oparcia się na powszechnej zgodzie co do oczywistości
zderza się już w pierwszym podejściu z pełną niezgodą na wydawałoby się
racjonalne i oczywiste rozwiązanie Cliffa. Problem bowiem nie w tym, kto
krytykuje, ale czy trafnie. Nie ma zatem racji Jarosław Kaczyński, gdy mówi, że
to co oczywiste nie wymaga udowodnienia.
Cudowne rozwiązanie, jakim jawiła się „powszechna zgoda na banał” (obejmująca
nawet braci Kaczyńskich), a która miała uzasadnić prymat działactwa przed
refleksją, bierze w łeb przy pierwszej próbie zastosowania. Okazuje się bowiem,
że przy rzekomo pełnym pluralizmie poglądów nie ma miejsca na tolerancję. Jest
to oczywiste, bo każda próba działania skutecznego nie może mieć miejsca w
sytuacji, kiedy nie istnieje żadna dyscyplina. Istota sprawy tkwi nie w
„wolności” czy „centralizmie”, ale w jasności kryteriów, co do których jakaś
grupa (partia) umawia się, że będą miały znaczenie decydujące. Inaczej, zamiast
„wolności” mamy anarchiczny, pełny woluntaryzm i brak zasad podniesiony do rangi
pryncypium.
Poglądy Atzmona są nieakceptowalne na lewicy nie dlatego, że śmiał on atakować
naród żydowski, który po Holokauście rzekomo zyskał od samozwańczego IPN-u
status permanentnego pokrzywdzonego, niezależnie od tego, czy był tajnym
współpracownikiem czy nie, ale dlatego, że stawianie kwestii w kategoriach „cały
naród” jest co najwyżej nieprzetworzonym, płaskim opisem rzeczywistości
zjawiskowej, a nie pojęciem abstrakcyjnym w sensie heglowskim (i marksowskim),
przydatnym do analitycznego i naukowego opisu tejże rzeczywistości.
Atzmon pisze, że „bycie Żydem to bycie ofiarą lub cieszenie się jej symptomami.
Bycie Żydem to wiara w holocaust, bycie Żydem to wiara w historyczną narrację
skonstruowaną wokół niekończących się bezlitosnych historii prześladowań i nękań
(...) Strategia ofiary to najnowsza i najbardziej wymyślna forma żydowskiej
segregacji służącej dominacji”. Gdyby w pierwszym zdaniu zamienić słowo Żyd na
Polak, mielibyśmy najbardziej trywialny opis tzw. ukontentowania Polaków
odnajdowanego w narodowej martyrologii, którego krytyka za jawny idiotyzm nikogo
poza narodowcami nie obraża. Faktem jest, że historia Żydów obfituje w okresy
prześladowań, ale faktem też jest, że los nie zawsze był taki sam w odniesieniu
do biednych, co i do bogatych Żydów, czyli, po prostu, był zróżnicowany klasowo.
Przeszkody na drodze asymilacji ludności żydowskiej nie zawsze były tworzone
wyłącznie przez chrześcijan. Marks pisał w „Kwestii żydowskiej” krytycznie o
nadawaniu cechy wyjątkowości sytuacji Żydów i o rozumieniu przez przywódców tego
narodu równouprawnienia jako jednoznacznego z przywilejem uważanym za coś
naturalnego. Zauważmy, że ta cecha przywileju przejawia się w wielu innych
postulatach, które od tamtej pory wysunięto w ramach nowolewicowych żądań. A
więc także i to nie jest specyfiką Żydów, ale powszechnym kierunkiem rozumienia
równości w społeczeństwie burżuazyjnym, w którym formalnoprawne pojmowanie
demokracji w najwyższym stopniu nie może być zadowalające dla nikogo.
Mieszczańskie feministki, postmodernistyczni homoseksualiści – całe to
towarzystwo domaga się przywilejów w ramach wolnej gry sił rynkowych na rynku
praw obywatelskich. Nie interesuje ich w najmniejszym stopniu solidarna walka o
prawa tych, którzy swoją pracą tworzą podstawy funkcjonowania społeczeństwa.
Swoją drogą Marks również był uznawany za antysemitę.
Z klasowego punktu widzenia nie ma czegoś takiego, jak absolutna zgodność
interesów, a zatem i poglądów, „całego narodu”. Polityka od razu różnicuje
interesy w łonie rzekomo jednorodnego narodu. I to nie marksizm stawia naprzeciw
siebie podstawowe klasy narodu dążąc do makiawelicznego planu destrukcji inaczej
ponoć idyllicznych stosunków między panem a chłopem czy między burżujem a
robotnikiem, albowiem samo pojęcie klas czy walki klasowej nie było wcale
odkryciem Marksa.
W większości przypadków, poza sytuacjami rewolucyjnego wzrostu świadomości
klasowej, podporządkowana część społeczeństwa podlega ciśnieniu dominującej
ideologii. Sentymentalne wyobrażenia o idylli klasowej niweczy jednak codziennie
pazerność wyzyskiwaczy, która stoi w sprzeczności z głoszoną równolegle
ideologią pokoju społecznego i błogosławionej hierarchii.
Pokój społeczny utrzymuje się najłatwiej na zasadzie psychozy zagrożenia z
zewnątrz. A na temat subiektywnych odczuć właściwie niemożliwa jest racjonalna
dyskusja. Pod tym względem instrumentalne traktowanie planu fizycznego
wyniszczenia Żydów, nazywanego Holokaustem dla podkreślenia odrębności tego
wydarzenia od wszelkich innych mu podobnych, a to dzięki wymiarowi religijnemu,
wydaje się zamysłem bardzo praktycznym. Podobnie jak powoływanie się Polaków na
szczególne prawo do uprzywilejowanego traktowania w Europie i na świecie dzięki
zasługom w walce z komunizmem począwszy od wojny 1920 roku, poprzez
„Solidarność”, aż po przedłużenie tej linii na dzisiejsze destabilizowanie
pozycji Rosji dzięki poparciu dla dysydentów białoruskich, pomoc dla
„Pomarańczowej Rewolucji” na Ukrainie czy wsparcie dla walki Czeczenów.
Tym bardziej, że obecnie na świecie zapanowała swego rodzaju rywalizacja o
status pokrzywdzonego: Polacy domagają się tego od Niemców, Żydzi od Polaków,
Niemcy od Polaków i Czechów itd., itp. Włączanie się w tę dyskusję po
którejkolwiek ze stron jest zajęciem jałowym i pociąga za sobą konieczność
kompromisów z rozszerzającą się współcześnie listą „poszkodowanych” po to, aby
„nasza sprawa” nabrała wiarygodności w oczach ewentualnych przeciwników. NLR
musi w konsekwencji (za AWL) oddawać hołd ofiarom zamachów w Londynie, żeby
pozostać w nurcie „słusznego gniewu” na nieobyczajność azjatyckich metod walki
zamiast po prostu potępić metody terroru jako ślepy zaułek walki
narodowowyzwoleńczej i zaproponować skupienie się na walce o wyzwolenie klasy
robotniczej, której skuteczność rozwiązałaby problem terroryzmu. SWP zapewne
również wyrazi swój żal i ubolewanie ze względu na trzymanie się zasad honoru
rycerskiego Bodziewicza i z lęku o bycie posądzonym o wybiórcze współczucie. I
tak dalej.
Szczególne oburzenie AWL („Solidarity”) oraz Nurtu Lewicy Rewolucyjnej,
chroniącego się w bezpiecznym cieniu matki chwilowo zastępczej („pokorne ciele
dwie matki ssie”), wywołuje Atzmona zamiar dokonania „dekonstrukcji
syjonistycznej świadomości”. Zdaniem Atzmona, tożsamość nie jest „prawdziwym
wyrazem realnego siebie”, ale „identyfikacją”. Mój Boże, ale czyż to nie jest
wierny opis tego, czym nowa lewica, wolnościowcy i wielbiciele gender studies i
wielokulturowości, od Lacana, Derridy, Foucault itp. z upodobaniem praktykowali
prostytuując przy okazji wyrwane strzępy marksizmu z entuzjastycznym poparciem
różnych posttrockistów? Sprzeciwu doczekała się poniewczasie koncepcja
wielokulturowości, ale w dość okrojonej formie potępienia „europocentryzmu”.
Krytyka ta niczym góra zrodziła mysz, czyli zachwalanie form
przedkapitalistycznych życia społecznego i pogrzebanie roli i znaczenia klasy
robotniczej jako motoru zmiany historycznej.
Z perspektywy nowolewicowej w sposób oczywisty nie ma żadnej tożsamości będącej
wiernym odbiciem (tfu, teoria odbicia!) realnego statusu danej jednostki.
Przecież jednostka ma pełną (anarchiczną) wolność określania samej siebie, jak
jej się to żywnie spodoba, pod groźbą sprzeniewierzenia się swojej autonomii
jednostkowej i prawa do różnorodności. Czyż nie tym argumentem uzasadnia się
prawa gejów i lesbijek?
A tu nagle posttrockiści z NLR odkrywają swój sentyment do zakorzenionych
tradycją i uświęconych krwią przodków „obiektywnych” przynależności narodowych,
kulturowych itd.
No więc, kiedy posttrockiści ujawniają prawdziwe poglądy i czy takowe w ogóle
posiadają, a nie tylko eklektyczną sieczkę, która nie wytrzymuje próby analizy
kwestii osobiście bliższej.
Kiedy utożsamiają się z nowolewicowym śmieciem, a kiedy odsłaniają swój
neokonserwatywny pogląd na świat zastanych i ugruntowanych wartości?
Wydaje się nam, że prezentowane poglądy Atzmona sprowadzają się do
powierzchownego stosunku do zjawisk potocznej świadomości, nie przetrawionych
żadną refleksją teoretyczną. Szkoda tylko, że takiej refleksji nie przejawiają
rzekomi marksiści – ani ci z SWP, ani ich krytycy z pozycji neokonserwatywnych –
AWL i NLR.
Przy okazji, warto poruszyć w tym kontekście temat, który pokaże, na ile
operowanie kategorią narodu jest czasem przydatne dla jasnego postawienia
sprawy, chociaż nie wyczerpuje analizy. Posłużymy się tu przykładem Polski,
który nie jest tak drażliwy – jak sądzimy – co temat żydowski. A tak samo
pokazuje wpływ czynników subiektywnych (świadomościowych, ideologicznych) na
obraz i realny los narodu. Pokazuje też mechanizmy.
Polska opierająca się carskiej Rosji będącej w rewolucyjnej Europie połowy XIX
wieku ostoją reakcji, wydawała się podmiotem idealnie stworzonym do podjęcia
wyzwania historii. To była ogromna szansa, żeby z peryferii, w jaki wtrącił ją
schyłek feudalizmu i zmierzch potęgi opartej na produkcji zboża i na
pańszczyźnianym wyzysku oraz rozległości terytorialnej I RP, znaleźć się w
gronie państw centrum nie poprzez „doganianie i nadrabianie”, ale poprzez
znalezienie się na czele nowej (rewolucyjnej) koniunktury. Bo tylko taką drogą
można wyrwać się z zacofania, nie zaś poprzez „odłączanie” czy inną formę
autarkii (choćby i regionalnej). Czyli – stając na czele nowej dynamiki
dziejowej.
Jednak słabość sił rewolucyjnych w Polsce, które byłyby elementem aktywnym,
nadrabiającym brak stosownych w danym momencie sił wytwórczych i adekwatnych
stosunków klasowych, spowodował, że zwyciężyła polityka reakcji. Fryderyk Engels
w Przedmowie do „Kapitału” wzmiankuje, że narody kupieckie siedziały w porach
społeczeństw chylących się ku upadkowi, jak np. Żydzi w porach społeczeństwa
polskiego. Kolejny antysemita?
Śmieszny zarzut, skoro już wcześniej dał się poznać jako „polakożerca”. Po
prostu stwierdził on fakt: ulokowanie Żydów w newralgicznych dla nowej formacji
miejscach, co utrudniło wykształcenie się rodzimej burżuazji, skoro polscy
panowie woleli pasożytować na Żydach zadowalając się haraczem ciągniętym z nich
w zamian za „łaskę pańską” dającą przywilej przetrwania i prowadzenia biznesu.
Jedyną faktyczną szansą Polski było przewodzenie ruchowi rewolucyjnemu, który
automatycznie zniósłby wagę tej bariery i pozwoliłby na wykształcenie rodzimej
burżuazji (asymilacja Żydów mogłaby się dokonać nawet bez przekroczenia
horyzontu demokracji burżuazyjnej, tak jak to dokonało się w Niemczech – do
dziś, mimo doświadczenia eksterminacji, owianych nimbem pierwszej ojczyzny
politycznie wolnych Żydów na starym kontynencie).
Skoro zabrakło siły rewolucyjnej, Polska musiała stoczyć się w niebyt historii i
to Engels stwierdził z naukowym obiektywizmem, a nie z żadną dozą
niemiecko-nacjonalistycznej satysfakcji. Wielka szansa Polski, nie tylko
socjalistycznej, ale po prostu burżuazyjno-demokratycznej przepadła
bezpowrotnie.
Ta niemoc wyrażała się w braku zaufania nawet rodzimego chłopstwa do
niewiarygodnych (doświadczenie historyczne!) postępowych elementów społeczeństwa
polskiego. Powstanie krakowskie czy styczniowe tego dobitną ilustracją.
Później, pod koniec XIX wieku, powstał ruch autentycznie rewolucyjny. Ale
przetrącony kręgosłup Polaków, którzy na złość Rosji, nie wykorzystali w
międzyczasie szansy na podporządkowanie sobie wschodnich rynków – co byłoby dla
Róży Luksemburg racjonalnym postępowaniem polskiej burżuazji – spowodował
zmarnowanie i tej szansy. Jedna za drugą szansa szła do lamusa historii. I jak
tu się dziwić stwierdzeniu Engelsa, który zapewne przyglądał się temu procesowi
z osłupieniem, że Polacy to „nation foutue”, czyli naród stracony.
Jeżeli marksista podejmuje zagadnienia narodowe, to musi je stawiać konkretnie,
w kontekście sytuacji rewolucyjnej lub jej braku, a na pewno jej szans na
świecie. Inaczej staje się burżuazyjnym, pozornie „obiektywnym” naukowcem, u
którego sympatie i antypatie narodowe ostatecznie biorą górę nad zasadami
własnej rzekomo teorii.
Atzmon nie jest marksistą, ale SWP i NLR (AWL?) podobno tak. Podobno, gdyż
prowadzenie debat na takim poziomie, jak omawiany, nie jest powodem do chluby
dla marksistów.
A swoją drogą Tomasz Szczepański – kontynuując swój flirt z trockizmem, czy
raczej posttrockizmem z pozycji narodowych, tym razem jako historyk – nie widzi
sprzeczności w nacjonalistycznym zwrocie na gruncie trockizmu, tzn. w ewolucji
ruchu trockistowskiego po II wojnie światowej. Jego zdaniem postulaty narodowe
mogą sprzyjać rewolucji w dowolnym układzie – „mogą być wehikułem, na którym
dane społeczeństwo dojedzie do etapu rewolucji społecznej”. Ba, postulaty te
mogą być „nawet bardzo daleko idące – bo hasła narodowe są narzędziem
radykalizacji, nie zaś realnym celem politycznym, którego skutki należy brać pod
uwagę” (T. Szczepański „Między konspiracją a sektą. Lewackie ugrupowania
opozycji politycznej w PRL o mniejszościach narodowych 1980-1989”).
Czy rzeczywiście „nie ma tu sprzeczności”? Czy rzeczywiście posttrockistów
bezmyślnej stawki na radykalizację nie weryfikują skutki?
Marks i Engels, wbrew temu, co twierdzi T. Szczepański, nie rościli sobie
pretensji do manipulowania ruchami narodowymi, ale obserwowali realną dynamikę,
na którą wpływ można mieć, ale ograniczony i efekty nie muszą być zgodne z
oczekiwaniami. Jednym słowem, nie traktowali ruchów narodowych instrumentalnie,
bo nie byli fantastami tylko realistami. Podobny był również ich stosunek do
kwestii żydowskiej, której wszystkich meandrów nie da się przewidzieć. Żaden z
wielkich teoretyków i praktyków rewolucyjnych: Marks, Engels, Róża Luksemburg,
Lenin i Trocki nie przewidzieli i nie brali pod uwagę utworzenia państwa Izrael.
Więcej, od początku byli przeciwko ruchowi syjonistycznemu, a nawet zwalczali
ten ruch wewnątrz ruchu robotniczego. A zatem z dzisiejszej, wiodącej
perspektywy, której przedstawicielem jest NLR, uznani zostaliby za antysemitów.
15 lipca 2005 r.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski