Znamienny wybór
O tym, że popieranie kandydatury prof. Marii Szyszkowskiej,
ani nawet Andrzeja Leppera czy, tym bardziej, Marka Borowskiego lub Włodzimierza
Cimoszewicza nie przybliża nas do zmiany o charakterze systemowym, nikogo na
tzw. radykalnej lewicy nie trzeba przekonywać.
A jednak coraz to któreś ze środowisk owej „radykalnej lewicy” ogłasza mniej lub
bardziej warunkowe poparcie dla prof. M. Szyszkowskiej
Po bezwarunkowym poparciu tej kandydatury przez Pracowniczą Demokrację, za
możliwą do przyjęcia uznała ją Komunistyczna Partia Polski, a obecnie krytyczne
poparcie ogłosiła Platforma Proletariacka.
Wszystkie te środowiska podkreślają zaangażowanie kandydatki na prezydenta w
obronę praw mniejszości i sprawy tolerancji, odwagę w przeciwstawianiu się
wojnie w Iraku i bezkompromisowy antyklerykalizm. Na tym zasadniczo kończą się
wymienione plusy i następuje przyznanie się, że w opozycji do tych superlatyw
program społeczny Szyszkowskiej pozostawia wiele do życzenia.
Podobnie jak inne „prezydenckie propozycje” lewicy, nie jest to kandydatura,
która sprzyjałaby przemianom systemowym w naszym kraju.
Pod tym względem jest to kandydatura na wskroś reformistyczna, z czego wszyscy
popierający zdają sobie sprawę. Niemniej sama świadomość tego faktu nie sprawia,
żeby stanowisko zostało ujednolicone.
Argumentując za kandydaturą M. Szyszkowskiej, Paweł Sz. podaje symptomatyczne
uzasadnienie. Powołując się bowiem na Leninowską „Dziecięcą chorobę
lewicowości”, podkreśla, żeby „nie brać tego, co jest dla nas (tzn. dla
świadomych marksistów i rewolucjonistów) przeżyte za przeżyte dla klasy, dla
mas”. Problem z tą argumentacją jest taki, że w przeciwieństwie do początku XX
wieku, dzisiejsze masy (klasa robotnicza) nie pokładają ślepego zaufania w
demokracji burżuazyjnej, w parlamentaryzmie. Poparcie dla Lecha Kaczyńskiego i
Prawa i Sprawiedliwości pokazuje raczej, że „masy” nie boją się rządów „silnej
ręki”.
Ba, ostrość problemu wyborów objawiła się wszakże radykalnej (i nie tylko)
lewicy w związku z ogłoszonym przez nią zagrożeniem faszyzacją życia
politycznego.
Tego typu opinie wskazują, że nastroje się radykalizują, a rozwiązania
demokratyczne są wielce niepewnym scenariuszem. Chodzi więc o to, żeby dobrze
zrozumieć sytuację, w której się znajdujemy.
Oczywiście lepiej jest działać w sytuacji zagwarantowanych swobód
demokratycznych niż ich braku. Ale prawdą jest również, że w sytuacji, kiedy
dochodzi do starcia między antagonistycznymi siłami społecznymi demokracja nie
ma szans.
Wspieranie przez „radykalną lewicę” sił demokratycznych w sytuacji, kiedy
rzeczywiste siły polityczne: prawica i pseudolewica stają po jednej, tej samej
antyrobotniczej stronie barykady jest samobójcze.
Prawdziwy konflikt społeczny nie przebiega tam, gdzie go lokalizują radykałowie:
demokracja – faszyzm, ale między klasą robotniczą i jej sojusznikami (ludźmi
pracy) a prawicowymi i socjaldemokratycznymi sługusami kapitału. Nawet jeżeli
„radykalna lewica” będzie przeciwstawiała się antydemokratycznym zakusom
„faszystów” spod znaku Prawa i Sprawiedliwości, to wejdzie w konflikt z mało
demokratycznymi formami walki klasy robotniczej, której część „solidarnościowa”
popiera PiS.
Za demokracją są wszyscy i wszyscy z żalem będą musieli sobie tę demokrację
odpuścić, aby dać wygrać swoim racjom. Jednak ta demokracja, którą obiecuje
klasa robotnicza jest o niebo wartościowsza niż ta, którą obiecuje klasa
panująca. Bowiem w przeciwieństwie do demokracji burżuazyjnej demokracja
robotnicza daje gwarancję tolerancji – pod jednym wszakże warunkiem: że grupy
dyskryminowane staną się sojusznikiem jej sprawy, a nie wrogiem. Taki jest
priorytet, który powinien być oczywisty dla rewolucyjnych marksistów.
Tymczasem to rzekomi rewolucyjni marksiści w ramach autocenzury idą na
niewymuszony niczym (poza fałszywym zagrożeniem „faszyzmem”) kompromis z
kandydatką, której nijakość w innej sytuacji nawet by nie wybiła na tak
eksponowaną pozycję.
Radykałowie nie chcą dostrzec, że nawet jeśli za cenę kompromisu z własnym
sumieniem, w II turze – konsekwentnie – wezwą do przerzucenia głosów z
Szyszkowskiej na Cimoszewicza, to ratując „demokrację” przed prawicą, będą
musieli za chwilę przyklaskiwać jej zawieszeniu w związku z ofensywą klasy
robotniczej złapanej w sidła populistycznej demagogii prawicy.
Stawiając demokrację burżuazyjną przed interesem i tak już rozwodnionej przez
siebie „klasy pracowniczej” czy „klasy pracowników najemnych”, nowa radykalna
lewica ustawia się w opozycji do klasy robotniczej.
Oczywiście decyzje podejmowane w chwili rozgrywki będą różne, ale dzisiejszy
wybór będzie miał decydujący wpływ na to, jakie siły zdobędą wpływ na klasę
robotniczą. Dzisiejszy wybór, na jakie grupy należy postawić – na dyskryminowane
mniejszości (które są potencjalnym sojusznikiem, ale nie siłą wiodącą) czy na
klasę robotniczą – determinuje fakt, że wpływy w klasie robotniczej zdobywa
coraz mocniej prawica.
Dobrze, bardzo dobrze, że toczą się dziś dyskusje, takie jak między Pawłem Sz. a
Helmundem. Takich dyskusji powinno być jak najwięcej i jak najbardziej
zaciętych. Bo trzeba wypracować stanowisko, które nie ulegnie później
zachwianiu.
Dzisiejsze rozbicie radykalnej lewicy jest faktem, podobnie jak faktem jest
przedłużający się kryzys rewolucyjnego kierownictwa. Ale jeżeli z tych dyskusji
wyłoni się choćby maleńka grupa osób, którą będzie można nazwać zalążkiem
rewolucyjnej lewicy, której celem będzie konsekwentna odbudowa rewolucyjnego
ruchu robotniczego, to nawet po wygranej „POPISU” – nic nie będzie stracone.
3 sierpnia 2005 r.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
Klasowa alternatywa czy szyszki na wierzbie?
Nie chodzi o to, czy prof. Szyszkowska wykazuje wrażliwość
społeczną czy ogólnohumanistyczną, wynikającą z imperatywu moralnego Kanta
niechęć do wojen, co tylko dobrze świadczy o jej charakterze. Nie chodzi nawet o
jakąkolwiek liczbę słusznych postulatów zwolenników pani profesor. Nie chodzi
nawet o to, że prof. Szyszkowska obiecuje szyszki na wierzbie.
Chodzi natomiast o to, że ludzie, którzy mianują się "komunistami", "radykalną
lewicą", "trockistami" w ogóle nie podejmują nawet próby zajęcia się tym, do
czego owe szczytne miana ich predestynują, a mianowicie do organizowania
klasowej, robotniczej alternatywy wobec systemu. Z tego punktu widzenia
zaistnienie, choćby blade, w wyborach służy wyłącznie partyjniactwu i to
śmiesznemu partyjniactwu, bo marginalnemu na marginesie.
Wszyscy, oczywiście, świetnie wiedzą, że pani profesor nie jest ich marzeniem,
mają o niebo lepiej wykrystalizowane poglądy polityczne, przeżywają męki z
powodu świadomości, że do Sejmu wchodzą miernoty lub marzyciele, a nie tacy, jak
oni -"świadomi ludzie lewicy", tyle tylko, że z punktu widzenia własnej opcji
politycznej zajmują się rzeczami nieważnymi, a nie zajmują się jedyną ważną.
Jeśli chodzi o KPP, która jak wiadomo startuje z list wyborczych Polskiej Partii
Pracy, logicznym byłoby poparcie kandydatury szefa PPP i WZZ "Sierpień '80",
Daniela Podrzyckiego, który również startuje w wyborach prezydenckich. Można
przecież oczekiwać stosownej ewolucji D. Podrzyckiego, oczywiście, pod warunkiem
istnienia nacisku programowego i organizacyjnego. Przynajmniej byłaby to jakaś
namiastka alternatywy związkowo-robotniczej, a tak - mamy pełny blamaż.
Żeby coś się zmieniło na mapie politycznej niezbędne są dyskusje programowe
między organizacjami lewicy antysystemowej, które mogą doprowadzić do
jednolitego działania, jeśli nie do jedności organizacyjnej. A przede wszystkim
świadomość, interesy jakiej grupy czy klasy społecznej chce się reprezentować.
Poparcie dla prof. Szyszkowskiej pokazuje, że w istocie wszystkie niemal
ugrupowania (poza GPR i anarchistami) niczym się od siebie nie różnią. Swoją
drogą, skrajną nieracjonalnością jest w tej sytuacji utrzymywanie rozbicia
organizacyjnego. Gdzie tu logika?
9 sierpnia 2005 r.
E.B. i W.B.
Fałszywe maski
Po pierwsze, to prawda, że jaka jest Nowa Lewica (czy
szerzej: nowa radykalna lewica), wszyscy wiedzą. Nie krytykujemy jej za
„działalność reformistyczną” (nie używamy tego słowa w znaczeniu pejoratywnym,
jeżeli za tym terminem kryje się perspektywa przezwyciężenia kapitalizmu – co
nie jest wszakże oczywiste). Niemniej nadal nie rozumiemy dlaczego trzeba
utrzymywać stan rozbicia organizacyjnego w celu prowadzenia tego typu
działalności. Przecież chyba jako wspólna byłaby skuteczniejsza? Nasze pytanie
jest niewygodne. Postawmy je więc raz jeszcze: Dlaczego, skoro wszyscy zgadzają
się, że żywotną sprawą jest dziś walka o bezpośrednie interesy ogółu
wyzyskiwanych oraz znajdują wspólną platformę polityczną na tegoroczne wybory do
Sejmu i na Prezydenta, nie jednoczą się organizacyjnie w celu podniesienia
skuteczności swych działań?
Czy z tego wynika, że są jakieś inne motywy, dla których wspólne działanie jest
niemożliwe? Jeżeli tak, to dotyczy ono innych spraw niż oczywistość „działactwa”,
a nawet unicestwia wagę „działactwa”. A więc nasza krytyka podstaw
ideologicznych formacji nowej radykalnej lewicy nie jest od rzeczy.
Po drugie, co wiąże się z poprzednim, wydawałoby się rzeczą nie wymagającą
tłumaczenia członkom "radykalnej lewicy" czy "komunistom", że samo
podtrzymywanie kapitalizmu poprzez dodawanie mu "ludzkiej twarzy" nie wystarczy.
Ale widocznie się mylimy. Czyżby wbrew oczywistości wynikającej z braku
faktycznej jedności chciano dać do zrozumienia, że poza poparciem dla haseł
swobód obywatelskich (w ramach społeczeństwa burżuazyjnego) nie ma innych
podstaw ideowych na "radykalnej lewicy"?
W niejawnym (choć przejrzystym dla każdego, kto nie jest politycznie ślepy)
interesie utrzymuje się uporczywe przekonanie o braku alternatywy dla
konieczności poprzestawania na „działactwie” (które trudno w tych warunkach
nazwać działalnością reformistyczną, bo ta wymaga pewnej solidności i względnie
masowego oparcia). Tymczasem, w jaki sposób może zaszkodzić owemu "działactwu"
dyskusja nad zasadami programowymi, którymi powinna się kierować formacja
antykapitalistyczna? Oczywiste jest tak naprawdę tylko to, że taka dyskusja może
zaszkodzić wyłącznie interesom partyjniackim szczątkowych grupek nowej
radykalnej lewicy. Wszystkie nawzajem zakładają sobie nelsona. Tak trzymać,
chłopaki!
Dlaczego ci, którzy są podobno "na lewo od socjaldemokracji", cieszą się, że
socjaldemokracja jest ich rzecznikiem? Ani to kompromis prowadzący do jakiejś
jedności działania czy organizacyjnej, ani żadna wyrafinowana taktyka. Więc co?
Oportunizm? Defetyzm?
Otóż nowa radykalna lewica dziś, to tylko cień socjaldemokracji sprzed Bad
Godesberga. Przy ogólnym przesuwaniu się sceny politycznej na prawo, nowa
radykalna lewica zajęła tę właśnie pozycję (ze wszystkimi farsowymi
konsekwencjami powtarzającej się historii).
Podsumowując, jeżeli wszyscy zgadzają się na „działactwo” i hasła swobód
obywatelskich, to jedność organizacyjna jest jedyną racjonalną drogą
postępowania. Ba, postępowanie odwrotne jest wręcz działaniem obstrukcyjnym.
Jeżeli jednak nie ma możliwości uzyskania tej jedności, to można stąd wyciągnąć
logiczny wniosek, że, wbrew pohukiwaniom, „działactwo” nie jest sprawą
najważniejszą. A jeśli tak, to hipokryzją jest pretensja do nas, że nie
zajmujemy się sprawami drugorzędnymi i że mamy świadomość pułapki, jaką jest
ignorowanie spraw naprawdę ważnych i poważnych?
Biorąc to wszystko pod uwagę, chyba trudno nazwać naszą postawę postawą "kibica"
– nie, my nie kibicujemy nowej radykalnej lewicy. My zdzieramy fałszywą maskę z
jej pryszczatego oblicza.
10 sierpnia 2005 r.
E.B. i W.B.